6 listopada 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Sześćdziesiąty ósmy i okolice

Tym razem kapsułka jedna, ale duża, bo „wojenna”. Trochę, niestety, okolicznościowo. Wojna w Ukrainie ożywiła mi wspomnienia z dzieciństwa. Urodziłem się 12 lat po zakończeniu II wojny światowej, ale był to czas wystarczająco krótki, by jej okropne ślady były widoczne w moim dzieciństwie na każdym kroku. Po pierwsze, na ulicach mojego rodzinnego Lublina, a był to przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i właściwie całe lata sześćdziesiąte, można było natknąć się na licznych inwalidów wojennych, jednonogich, beznogich, bezrękich, oślepionych, obliźnionych.
Robiło to na mnie, nieletnim wtedy chłopcu, przykre wrażenie, choć na ogół nie miałem świadomości, że to ofiary wojny. Jeden z takich inwalidów wojennych, nazwiskiem Skowroński, zakolegowany z moim ojcem, przychodził do niego w odwiedziny. Pamiętam uczucie silnego lęku, gdy słyszałem stukot drewnianej protezy (takiej, jakie można było zobaczyć na filmach o tematyce „pirackiej”) wchodzącego po drewnianych schodach gościa. A gdy widziałem go, jak wchodził do naszego mieszkania z tą upiorną protezą, chowałem się pod stołem.
Ten beznogi mężczyzna wydawał mi się jakąś potworną postacią jak z koszmaru. Mimowolnie mnie nim straszono – nie było wtedy dzisiejszego wyczulenia na stress dziecka. Do mojego, mieszkającego z nami dziadka Stanisława przychodził jego młodszy brat, który opowiadał o tym, jak został skatowany przez niemieckich żołnierzy za to, że zażartował sobie oddając im na ulicy „salut” „heil Hitler”. Przy lubelskim Krakowskim Przedmieściu widywałem – przepraszam za sformułowanie, ale tak to wtedy odbierałem – ludzki kadłubek, wąsatego mężczyznę, bez rąk i nóg, którego tors osadzony był na czymś w rodzaju wózka. Na wysokości jego ust osadzona była na prętach harmonijka ustna, tzw. organki, na których ów nieszczęśnik grał melodyjki, zbierając datki.
Dlatego gdy sobie przypominam te widoki ofiar okrutnej wojny, to szlag mnie ciężki trafia, jak słyszę wielu młodych zwłaszcza ludzi (ale zdarza się to też niektórym całkiem dorosłym, także dziennikarzom), gdy mówią o wojnie tak, jakby mówili o grze komputerowej, z rodzajem beztroski, ot, o wzięciu do ręki broni i pójściu do walki. Bagatela! Oni naprawdę, wychowani na grach komputerowych i serialach wojennych, z dala nawet od bezpośredniej pamięci wojny, wyobrażają ją sobie… jak przygodę surviwalową z kamerą. I nie dociera do ich świadomości to, że wojna to potworna rzeźnia, z której ludzie wychodzą (jeśli nie zginą na miejscu) z urwanymi kończynami, oślepieni, sparaliżowani, okaleczeni na rozmaite sposoby.
Nawet gdy używają określeń typu „okrutna” czy „brutalna” wojna, to mam wrażenie, że to dla nich tylko słowa.
W moim domu o wojnie wspominano często, słuchałem różnych koszmarnych opowieści, a moja babka trzymała w szufladzie kuchennego kredensu stosy tzw. przylepek, czyli skrawków skórki chleba z nalepioną papierową „banderolką” piekarni. Mówiła, że to na wypadek „wojny i głodu”. Nie dziwiło mnie to. Dziecko przyjmuje tego typu komunikaty jako oczywistość, na „przezroczysto”.
W sierpniu 1968 roku moja, karmiona traumatycznymi wspomnieniami wojennymi, okupacyjnymi dziadków i rodziców wyobraźnia jedenastolatka poddana została emocjonalnej próbie.
Przebywałem z kuzynami na wakacjach w nadbałtyckiej Ustce, z codzienną obowiązkową słoneczną plażą, kąpielami w morzu, spacerami po miasteczku, po molu, obżeraniem się lodami i oglądaniem w telewizji transmisji międzynarodowego festiwalu piosenki w Sopocie, gdzie triumfowały bujne piosenkarskie piękności, Hiszpanka Conchita Bautista i Greczynka Angela Zilia, gdy pojawił się wuj Zdzisław, autem škoda 100 MB prosto z Lublina, aby nas zabrać do domu, bo „może być wojna”. Przyjąłem to z niepokojem, który trawił moje dziecięce myśli. Już w domu, zostałem wywołany na balkon przez ojca i zobaczyłem nad Lublinem ogon potężnych samolotów-transportowców, które z głuchym „buczeniem” leciały, bardzo nisko, do – jak mi powiedział ojciec – „Czechosłowacji”.
Nazajutrz matka wysłała mnie z siatką do pobliskiego sklepu spożywczego po cukier, a dokładnie po kilkanaście toreb cukru. Czyniąc ten sprawunek, mimowolnie wysłuchałem rozmowy sprzedawczyni z klientami, rozmowy rzecz jasna na temat: „będzie wojna”.
Ci ludzie byli w takim wieku, że musieli pamiętać wojnę z własnego doświadczenia. Wróciłem do domu pełen niepokoju, bo te poodrywane ręce, nogi i wyłupione oczy u napotykanych inwalidów, kalek (nie istniało wtedy określenie „niepełnosprawny”) mocno poruszyły moją wyobraźnię.
Te „ślady” wojny przybierały zresztą rozmaitą postać. W mojej Szkole Podstawowej nr 25 imienia Władysława Broniewskiego w Lublinie historii uczył mnie pan Zenon Zwolak, bardzo poważny, zasadniczy, wymagający, bez uśmiechu, lubiliśmy go, choć czasem niektórym uczniakom-niesforniakom potrafił przyłożyć karnie po łapach drewnianą linijką.
Po wielu latach, nie dawniej niż kilkanaście lat temu, oglądałem film dokumentalny o „wyklętym” Jerzym Franczaku „Lalku”, który ukrywał się w lesie aż do 1963 roku na Lubelszczyźnie. „Nakryty” 18 lat po wojnie zginął zastrzelony przez MO. Ku mojemu zaskoczeniu, wśród bohaterów tego filmu pojawił się wspomniany Zenon Zwolak. Okazał się kombatantem, byłym młodym „wyklętym”, który jako nieletni „syn pułku” należał do oddziału „leśnych”. To późne odkrycie historyczne wywołało we mnie refleksję i wątpliwości.
Jak to się stało, że pan Zwolak, którego przeszłość UB, a potem SB musiały doskonale znać, mógł wykonywać pracę nauczyciela i to historii, a zatem mieć wpływ na młodzież szkolną w „komunistycznym” państwie? Albo władza ludowa potrafiła być wyrozumiała i nie była aż tak straszna jak ją malowano, a może…
Zostawmy to. Ojciec jednego z moich serdecznych kolegów z klasy w podstawówce, Grzegorza, bardzo miły pan Marian, który pracował w lubelskiej WKU, był majorem Ludowego Wojska Polskiego, a w czasie wojny adiutantem generała Piotra Jaroszewicza, późniejszego premiera PRL. Żywym „śladem” wojny był mój ojciec, powstaniec warszawski, a później więzień obozu koncentracyjnego Buchenwald, na terenie III Rzeszy. Bardzo często mi o pobycie w obozie (1944-1945) opowiadał, na ogół w trybie niby to „żartobliwym” (był to chyba rodzaj mechanizmu obronnego przed wspomnieniem okropnej traumy) „żarciki” na temat „wyżywienia”, w postaci „bułeczek z kawą podawanych więźniom do łóżka przez esesmanów”. Szczególnie chętnie opowiadał też o okolicznościach wyzwolenia obozu przez armię amerykańską generała Eisenhowera, o pracy w charakterze wojskowego kierowcy w Stuttgarcie, o życiu na kwaterze „u Niemki” połączonym z obfitym, kompensującym rok głodu obżarstwem.
Czasem tylko przechodził na ton poważny opowiadając jak brutalnie niektórzy współwięźniowie traktowali starszych, słabszych i chorych w kolejce po zupę-lurę z rynny, których „odkopywano” na bok ze stekiem najwulgarniejszych bluzgów. Wojnę widziało się też w przestrzeni ulic. W przestrzeni miejskiej często spotykało się afisze lub transparenty z napisem „Nigdy więcej wojny!”. Lublin akurat był prawie zupełnie niezniszczony, ale w Warszawie, do której jeździliśmy na wycieczki i po niektóre zakupy, ruiny i gruzy spotykało się na każdym kroku.
Na podwórku często bawiliśmy się „w wojnę”, biegając z plastikowymi karabinami i pepeszami, wydając z siebie odgłosy wystrzałonaśladowcze. Seriale „Czterej pancerni i pies” i „Stawka większa niż życie” święciły rekordy popularności. Przed seansami kinowymi puszczano ostrzegawcze „filmiki” o dziecięcych na ogół ofiarach „zabaw” ze znajdowanymi często powojennymi niewypałami. Mnie się to nigdy nie przydarzyło, ale od czasu do czasu docierały do mnie pogłoski o młodocianych ofiarach „demontowania” lub „smażenia na ognisku” owych niewypałów.
Pamiętam, że od czasu do czasu jeździliśmy „na Majdanek”, peryferyjną dzielnicę Lublina, gdzie mieściło się (i mieści nadal) Muzeum koncentracyjnego obozu zagłady. Coś nas tam, dzieciaków, ciągnęło, może jakaś niesamowitość, upiorność tego miejsca, z panującym tam specyficznym zapachem nasmołowanego drewna dawnych więźniarskich baraków. Od 1963 roku mieszkałem w dzielnicy położonej niejako u podnóża Zamku Lubelskiego. Był to teren sąsiadujący z przestrzenią dawnego getta żydowskiego. Nie wykluczam, choć nie zgłębiałem tego tematu, że mur widoczny z okna mojego mieszkania przy ulicy Sierocej, mógł być pozostałością muru getta. Widoczny z mojego balkonu Zamek był w czasie okupacji, ale też wcześniej i po wojnie, więzieniem politycznym.
Te wszystkie okropne wspomnienia i asocjacje skutecznie uchroniły mnie w przyszłości przed fascynacjami wojskowo-wojennymi.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

O Solarzach i szkołach ludowych – czy są nadal potrzebne?

Następny

Fejk niusy