W swoim zbiorze esejów o najważniejszych dokonaniach literatury XX wieku, „Pierwszym bilansie po Apokalipsie”, Frederick Beigbeder umieścił m.in. „Kobiety” Charlesa Bukowskiego jako jego najważniejsze „arcydzieło”.
Nazywa go wielkim poetą, najwrażliwszym, najsubtelniejszym amerykańskim pisarzem drugiej połowy XX wieku”. Pisze o jego „ciętej klarowności, gwałtowności, bezlitosnym humorze dialogów, okrucieństwem wobec samego siebie” i „tumiwisizmie”. Nic dodać nic ująć. Ci którzy znają prozę Bukowskiego wiedzą, że zbudowana jest ona z sekwencji, z drobnych faktów i fakcików, z drobin codzienności, że jest przesycona odorem Jacka Danielsa, odorem fizjologicznych wydzielin, ostrym, mięsistym, pieprznym seksem, postaciami pełnymi amoralnej, biologicznej dezywnwoltury. Jak pisze Beigbeder, Bukowski to „punk romantyczny”, który „destyluje liryzm ze świństwa”. To pisarstwo amoralne, ale głęboko ludzkie, pełne obscenów, fragmentami pornograficzne właściwie jak najpodlejsze pornole. Beigbeder ma rację. Tylko zdumiewający, wielki talent pisarski potrafił wyczarować z tak podłej materii życia, z „anus mundi” prozę tak kapitalną, której się chce więcej i więcej. Zrobić z tworzywa tak podłego, z tak na pozór monotonnej kakofonii wulgaryzmów i fizjologii prozę tak wspaniałą potrafił tylko Wielki Artysta. O „Kobietach” Bukowskiego nie ma co zbyt dużo gadać po próżnicy. To proza tego rodzaju, że po prostu trzeba ją brać i czytać, a czynność to wielce przyjemna i nawet, co najmniej z lekka, ekscytująca.
Charles Bukowski – „Kobiety”, przekł. Lesław Ludwig, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2016, str. 398, ISBN 978-83-7392-510-6.