2 czerwca odbyła się konferencja prasowa w biurze poselskim w centrum Gdyni. Obecni: posłowie Joanna Senyszyn i Robert Kwiatkowski, wraz z Wicemarszałkinią Senatu Gabrielą Morawską-Stanecką. Byli już politycy Nowej Lewicy ogłosili powstanie stowarzyszenia Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD). Konferencja prasowa uwypukla rytualne już zarzuty wobec partii-poprzedniczki i jej liderów – brak demokracji, ustępstwa wobec Wiosny i – co najważniejsze – rzekomą współpracę z Prawem i Sprawiedliwością. Całkowicie zapomniano o konstruktywnym programie. Okazuje się, że program to rzecz mało istotna, prawdziwym celem jest powrót do politycznej pierwszej ligi. Bez względu na koszty.
Tarcia w obozie Lewicy zaczęły się już jesienią 2019, zaraz po wyborach. Eklektyczna koalicja, od Lewicy Razem, przez Wiosnę Biedronia, aż po stare, doświadczone SLD przeszła próbę wyborczego ognia i ugrupowania (centro) lewicowe wróciły do parlamentu. Ceną kompromisu był ruch w stronę zjednoczenia i uczciwy podział władzy wewnątrz dawnego SLD. Dla Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia to szansa na rekonfigurację tej części sceny politycznej – odświeżenie języka i programu i – co równie ważne – dokonanie niezbędnych zmian kadrowych. Począwszy od lat 90, pragmatyczne wyrachowanie stanowiło zarówno siłę, jak i słabość Sojuszu. Lata rządów PiS-u, przyspieszyły dojrzewanie polskiego społeczeństwa. Staliśmy się bardziej progresywni, a to zmieniło również polską lewicę – starszy elektorat odszedł, pojawił się nowy, młodszy. Biedroń, Zandberg i Czarzasty zrozumieli nową sytuację, dawni baronowie SLD już niekoniecznie.
Niezadowoleni
Konwencja SLD z grudnia 2019 to dobra okazja do eksplozji niezadowolenia – to właśnie wówczas zostaje przyjęty nowy statut zakładający zmianę nazwy partii i proporcjonalny podział stanowisk pomiędzy dawnymi działaczami Sojuszu a ludźmi Roberta Biedronia. Partyjna opozycja przesypia swój moment, bunt nie następuje.
W maju 2021 klub Lewicy głosuje za przyjęciem KPO – efekt negocjacji z premierem Morawieckim. Opozycja wobec Czarzastego zaczyna otwartą, medialną krytykę partii. Kolejnych kilka miesięcy to historia publicznych przepychanek skutkujących dramatycznymi spadkami w sondażach. W medialnym narzekaniu brylują Andrzej Rozenek, Robert Kwiatkowski, Joanna Senyszyn i Tomasz Trela (ten ostatni z czasem wycofuje się z krytyki i powraca do partyjnego mainstreamu). Opozycja wewnątrzpartyjna przegrywa starcie ze zdeterminowanym Czarzastym. Pamiętne zawieszenia na zarządzie krajowym nie były może zbyt kunsztowne, ale zapewne zatrzymały ostateczny rozpad lewicowej koalicji i uratowały partię. Kilka miesięcy później na zaproszenie przewodniczącego Wojciecha Koniecznego, Senyszyn i Rozenek przechodzą do Polskiej Partii Socjalistycznej. W najstarszym polskim ugrupowaniu lewicowym wybucha powszechne niezadowolenie, wszak w poprzedniej formacji Senyszyn i Rozenek zajmowali zdecydowanie prawe skrzydło.
Anty-podatkowi socjaliści
Złośliwi aktywiści PPS przypominali ten fakt na każdym kroku. Szybko wyciągnięto dawne cytaty byłego posła Twojego Ruchu („Jestem przekonany, że jest w Polsce miejsce dla partii liberalnej światopoglądowo i gospodarczo, a la wczesny Janusz Korwin-Mikke”), antypodatkowe fiksacje Prof. Senyszyn („Lewica jest przeciwko podnoszeniu danin publicznych”) czy balansujące na granicy homofobii narzekania dawnego przyjaciela Czarzastego Roberta Kwiatkowskiego na to, iż lewica zastąpiła czerwoną flagę, tęczową (nie żeby ta czerwona pasowała do Kwiatkowskiego – jego poglądy na gospodarkę są wybitnie liberalne). Nie popisała się również wicemarszałkini Morawska-Stanecka, najpierw ujawniając mediom prywatne rozmowy z Czarzastym, a następnie lawirując w kwestii socjalistycznego (zdziwienie!) programu PPS.
Skrypt Tuska
W przekazie byłych polityków Lewicy dominują tezy niczym ze skryptu – Lewica Czarzastego chce koalicji z PiS-em, w dawnej partii nie ma demokracji i tylko politycy PPS (ale również mniejszych ugrupowań jak Unia Pracy) pragną współpracy z Platformą Obywatelską. Tak jakby pragnienie bycia satelitą konserwatywnych-liberałów stanowiła esencję moralnej legitymacji partii socjaldemokratycznej.
Dywagacje Rozenka i Senyszyn nie mają żadnego związku z lewicowością, ale przecież nie po to są artykułowane. Prawdziwy cel to chęć zaistnienia na listach wyborczych. Jakich? To już sprawa drugorzędna. Nowa Lewica oscylująca w granicach 6 – 11 proc. nie dawała wielkich szans na miejsca w Sejmie z miejsca innego niż pierwsze. Te z kolei ustalają liderzy partii, z którymi nowo ujawnieni socjaliści są w konflikcie. Swoją drogą, dla Andrzeja Rozenka to nie pierwsza tego typu wolta – wcześniej porzucił Janusza Palikota, ponoć poprzedzając oficjalne rozstanie długim procesem tzw. „kopania dołków”. Również Joanna Senyszyn nie jest niewiniątkiem w kwestii zakulisowych gier i intryg. Członkowie SLD z Pomorza o odpowiednim stażu potwierdzą – Pani Profesor potrafiła „wycinać” politycznych przeciwników i w szczytowym okresie robiła to skutecznie i bez sentymentów.
Wszystkie te ideologiczne wygibasy, złośliwości, obsesyjne zajmowanie się Nową Lewicą, wychwalanie Donalda Tuska (ponoć część ruchów była konsultowana z politycznym zapleczem byłego premiera) wskazują na jedno – celem buntowników nie jest budowa jakiejkolwiek alternatywy na lewicy, a odebranie lewicy parlamentarnej punktów wyborczych. Ewentualnie, przygwożdżenie liderów Nowej Lewicy w taki sposób, aby miejsca na listach jednak się znalazły. Pomysł na włączenie PPS, SLD (stowarzyszenia, nie partii!) czy jakiegoś innego tworu „lewicy bezobjawowej” do Koalicji Obywatelskiej zdaje się oddalać z każdym dniem. Dla Donalda Tuska działalność sfrustrowanych polityków ma swój polityczny sens, ale przecież taka gra ma swoje granice. Nikt poważny w PO nie zaakceptuje kochającej kontrowersje Senyszyn, niosącego znak Rywina Kwiatkowskiego, czy słynącego ze zdrad Andrzeja Rozenka. Co innego niezbyt wyrazista Morawska-Stanecka czy senator Wojciech Konieczny (ale ten ostatni – podobno – dopiero po uprzednim wystąpieniu z nominalnie socjalistycznej PPS).
Czas kończyć?
Wybory parlamentarne za rok, a Nowa Lewica znów notuje poparcie w okolicy 10-12 proc. Politycy PPS, nowego „SLD” czy Unii Pracy są zatem tam, gdzie te ugrupowania były 2 lata wcześniej – na zupełnym marginesie polityki. Krytyka Czarzastego wyszła z mody, mówienie o Lewicy na progu nie współgra z rzeczywistością, temat KPO to stare dzieje, a sam klimat na opozycji uległ znaczącej poprawie. Widać wyraźnie, że plan Donalda Tuska na pogrążenie Lewicy rękami jej byłych polityków zupełnie nie wypalił. Dla wielu z nich może to oznaczać perspektywę zakończenia politycznych karier. Może to już dobry czas?