W programie TV jakiś szef pracodawców zadał mi podchwytliwe pytanie: „Ile osób pan zatrudnia?” Odpowiedziałem mu też pytaniem: „A ilu ludzi na pana robi?”
Poznałem człowieka, który prowadził „small biznes” między blokami, gdzie handlował warzywem. Do pomocy wziął faceta, którego zadaniem było nosić skrzynki. Kiedy pracownik upomniał się o płacę minimalną, przedsiębiorca zrobił krótki rachunek na papierze do pakowania. Wyszło mu, że jeśli zapłaci minimalną pracownikowi, sam będzie miał mniejszy od niego dochód.
I takimi właśnie „przedsiębiorcami” zasłaniają się biznesmeni, kiedy żądają ulg, niższych podatków, czy możliwości łamania praw pracowniczych, bo na ich przestrzeganie ich nie stać.
Dlaczego ludzie prowadzący firmy będące ledwo dochodowe lub nawet przynoszące straty, nie zamkną kramu i nie pójdą na etat? Bo wiedzą, jak się u nas traktuje pracowników. Na co dzień wielu takim upadłym przedsiębiorcom doradzam. Bardzo często ich tragiczna sytuacja finansowa wynika z tego, że zbyt długo zwlekali z zamknięciem firmy. Teraz ktoś, kto nie ma nic, to przy nich bogacz, bo za byłymi szefami ciągną się wielomilionowe długi.
Jednak w swojej masie, ludzie żyjący z prowadzenia działalności gospodarczej to w Polsce finansowa elita. Publicystyka, a nawet wszelkie opracowania naukowe starannie omijają fakt, że dochody właścicieli firm są nieporównanie wyższe od dochodów ich pracowników, co powoduje dramatyczne rozwarstwienie majątkowe i dochodowe.
Okazuje się, że biedniejsza połowa Polaków zarabia niewiele więcej (19,5 proc. ogólnego dochodu) niż najbogatszy procent – 14,9 proc. To są nierówności na miarę Trzeciego Świata.
I mimo że powstaje coraz więcej opracowań pokazujących, że jesteśmy jednym z najbardziej niesprawiedliwie dzielących dochód narodowy i bogactwo krajów Europy, to autorzy tych opracowań unikają stwierdzenia najważniejszej przyczyny owego rozwarstwienia – wyzysku.
Dochody z kapitału rosną, a dochody z pracy maleją. Prawie połowa (46 proc.) ludzi pracy żyje w niedostatku, jak wynika z najnowszego Raportu Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu. Są to tzw. pracujący biedni. Te dane zadają kłam rozpowszechnianemu przez liberałów kłamstwu, że bieda wynika z lenistwa.
Więcej nawet – ci, którzy osiągają najniższe dochody, pracują najwięcej, a polskie społeczeństwo jest obok Greków najbardziej zapracowane w Europie.
Tymczasem Polska to kraj, gdzie polityka państwa, media, reklamy, a nawet edukacja podporządkowane są interesom biznesu. Kiedy wybucha epidemia, wszyscy biadolą, co się stanie z firmami, nikogo za bardzo nie obchodzą pracownicy. Ludzi przedsiębiorczych wynosi się pod niebiosa i próbuje nieba przychylić, stąd brak poszanowania praw pracowniczych, słabość Państwowej Inspekcji Pracy, ulgi i przywileje podatkowe.
Tę uprzywilejowaną pozycję przedsiębiorców uzasadnia się tym, że oni ryzykują swoimi pieniędzmi. Tak jak gdyby inwestowanie we własny dobrobyt było jakąś zasługą. „Ale oni spędzają często w pracy więcej czasu niż pracownicy” – dowodzą apologeci kapitalizmu.
Może bywa i tak, ale pracownik dostaje zwykle nędzną pensję, a owocami ewentualnego sukcesu biznesowego nie są obdarzani. Ponoszą też część ryzyka, bo w razie niepowodzenia tracą pracę.
Wreszcie główne kłamstwo polega na przekonywaniu, że jest przecież wolność i każdy może zostać biznesmenem. Założyć firmę. Po pierwsze, skąd kapitał? Żeby zostać „kowalem swego losu” najlepiej odziedziczyć kuźnię po rodzicach. I zwykle tak to się dzieje.
Po drugie, na rynku nie ma już prawie miejsca na nowe działalności. Dowodem jest statystyka, z której wynika, że tylko 10 proc. startupów odnosi sukces. Oznacza to, że 9 na 10 nowych firm upada.
Wreszcie o tym, że większość z nas nie ma szans na znalezienie się w uprzywilejowanym finansowo gronie przedsiębiorców, decyduje miejsce startu: miejsce urodzenia, taka a nie inna szkoła, wyrastanie w określonym środowisku itp.
W Polsce ścieżki awansu społecznego zostały zablokowane. W małych i średnich miejscowościach wszelkie lukratywne kontrakty i stanowiska obsadzają rodzinno-partyjne sitwy, a w dużych miastach barierą są choćby ceny mieszkań i najmu. Trudno znaleźć od razu pracę, która pozwoli wynająć mieszkanie czy choćby pokój w dużym mieście i przeżyć.
Wielkie fortuny powstały w latach 90., kiedy dzielono tort w postaci państwowego przemysłu, nieruchomości. Kiedy już dużą część dorobku Polski Ludowej rozkradziono w procesie zwanym prywatyzacją, rozpoczął się lobbing – kupowanie decyzji politycznych, które do dziś sprawiają, że bogaci się bogacą, a biedni biednieją.
Teza o tym, że pierwszy milion trzeba było ukraść, to nie żart. To smutna rzeczywistość.
W Warszawie w ramach reprywatyzacji ukradziono majątek wart miliardy. A sądy uniewinniły sprawców. To dowód na to, że wystarczy dużo ukraść, aby kupować nie tylko ustawy, ale i wyroki sądów.
Przekupiono też prokuratorów, którzy po raz kolejny umorzyli śledztwo w sprawie morderstwa Joli Brzeskiej, podtrzymując absurdalną tezę o samobójstwie.
A wszyscy ci złodzieje, którzy kręcą biznesem o nazwie Rzeczpospolita Polska, to też przecież szacowni przedsiębiorcy.