Serock pod Warszawą. Kto mieszka w stolicy nie od przedwczoraj i kto lubi zjeść coś niebanalnego,
dobrze wie, co to znaczy „skoczyć do Serocka na rybkę”.
Zaczynali w latach 80. Może stąd ta sława? W epoce octu, pustych półek, czołgów szarżujących po ulicach, łapanek i mszy za ojczyznę, fajnie było na chwilę wyjść z podziemia, odłożyć na bok paczki z darami, wsiąść do samochodu i skoczyć do Serocka…
Czasy się zmieniły, a mimo to wolni obywatele – choć wokół skolko ugodno McDonaldów, King Burgerów, Starbucksów i pizzerii, nadal cenią sobie świeżutkie co nieco prosto z wody.
Pewnego dnia podkusiło i Tadeusza Zakrzewskiego. Czy jego żonie nie chciało się obiadu gotować, czy może Zakrzewski chciał, żeby odpoczęła, dość, że wpadli do Serocka.
Nagle, owinięty kombatancką poświatą, pojawił się w restauracji także Zbigniew Janas, osobą własną. TEN JANAS! Niegdyś maszynista kolejowy i elektromonter w ZPC Ursus, symbol robotniczego buntu. Związał się z KOR-em, potem z „Solidarnością” i kierował walką robotników o godność, wolność i demokrację – zarówno legalnie, jak i w podziemiu. Gdy już zwyciężył, nigdy do Ursusa nie wrócił. Został posłem, a gdy elektorat przestał go wybierać, politykiem – ROAD, UD, UW i PD… Że, co? Że nie bardzo Państwo wiedzą, o co chodzi? Powiedzmy ogólnie, że nieprzerwanie działał w kręgu Unii Wolności, jakkolwiek się ona nazywała.
Z Zakrzewskim się znali, gdyż Zakrzewski, jako dziennikarz telewizji reżimowej często w Ursusie bywał. Był na bieżąco z produkcją, z ludźmi, z problemami firmy, no i z historią, która przez ZPC przewalała się kłębiastymi chmurami. Znał więc i pana Janasa, wielokrotnie rozmawiali – zarówno w Ursusie, jak i w Pałacu Namiestnikowskim, gdy już ciemną noc komuny rozświetlała jutrzenka wolności. O wiele słodsza ona by była, gdyby nie nadciągała ze wschodu, no, ale to już ani od pana Janasa nie zależało, ani nawet od Zakrzewskiego, mimo, że on znał Gorbaczowa osobiście. Jutrzenka tak już ma, że wstaje na wschodzie, czy się to komuś podoba, czy nie. Wtedy, uczestnikom Okrągłego Stołu podobała się bardzo.
Janas jak zwykle walczył o wolność – tym razem by była ona precyzyjnie zapisana w porozumieniu Okrągłego Stołu, a Zakrzewski jak zwykle filmował, rozmawiał, pytał i pokazywał telewidzom, zarabiając na swoje kolejne „Złote Ekrany” i dziesiątki innych nagród dziennikarskich, których zebrał tyle, co nie przymierzając pan
Janas orderów.
I tak oto, po latach, tych dwóch ludzi, te dwa życiorysy, znów się spotkały – tym razem przypadkiem, w podwarszawskiej knajpie, w Serocku.
– Dzień dobry, panie Zbigniewie, zakrzyknął serdecznie Zakrzewski, bo on już tak ma, że jest serdeczny i każdemu zawsze życzliwy.
Pan Janas oczywiście poznał go:
– A dzień dobry, odpowiedział równie grzecznie. Pan jeszcze pracuje?
– Już nie, jestem na emeryturze. A co u pana, panie Zbyszku (bo kiedyś na Cpanie Zbyszku” i „panie Tadku” byli)? Co słychać w Ursusie?
– To pan nie wie? Nie ma już „Ursusa”, nie ma fabryki…
Zakrzewski poczuł się nieco skonfundowany – wiedział oczywiście, że polski przemysł ciągnikowy w zasadzie szlak trafił, ale nie wiedział, czy pan Janas poczytuje to za swoją klęskę, czy za zasługę? W końcu trząsł tym zakładem, gdy był on jeszcze w pełni sprawny. Potem jednak z całym oddaniem był po tej stronie, która w walce z „czerwonym” gotowa była na każde poświęcenie, zwłaszcza na poświęcenie państwowego majątku.
Głowa buzowała Zakrzewskiemu od tych myśli. W końcu uznał, że zgon ZPC Ursus, jednego z „socjalistycznych molochów”, pan Janas na pewno zapisał w swoim życiu po stronie osiągnięć.
– I dobrze, powiem panu, panie Zbigniewie, że robotnicy już nie muszą zasuwać przy tych silnikach, tytłać się w smarach i w ogóle tak się męczyć. Też mogą jechać na rybkę…
W czasach powszechnego wypierania z pamięci Polski Ludowej, a więc i własnych życiorysów, taki ktoś jak Zakrzewski jest nieocenionym świadkiem, jak było. Nie jak teraz uczą, co mówią, co kręcą, tylko jak było naprawdę.
Od dziecka znał życie od prawdziwej strony – okupacyjnej biedy z jej wyprawami na podwarszawskie pola po kradzione kartofle, od strony nadwiślańskiej wieży spadochronowej, z której patrzył na płonące powstanie, od przytuliska u „dziadka” Kazimierza Lisieckiego, twórcy Towarzystwa Przyjaciół Dzieci Ulicy, oglądał życie oczami młodocianego robotnika „Wedla”.
Został bardem codzienności, szarości, biedy. Najpierw praskiej, potem warszawskiej, a potem Mazowsza, Kurpi i Podlasie. Los zdarzył bowiem, że dostał do ręki nowe, poczęte w 1966 roku telewizyjne dziecko: „Telewizyjny Kurier Mazowiecki”.
Przez kilkanaście lat włóczył się po wsiach, PGR-ach, gminnych domach kultury, klubach Ruchu, szkołach, szpitalach, miasteczkach i fabrykach. Opowiadał o siłaczkach i siłaczach – nauczycielach, inżynierach rolnych, mechanizatorach, instruktorach, bibliotekarkach, położnych, dentystkach, meliorantach, o lekarzach wreszcie, którzy nagle ze zdumieniem stawali bezradni wobec wtórnego analfabetyzmu. Bo owszem – Polska Ludowa nauczyła czytać, ale nie w każdym wyrobiła nawyk czytania.
– Umieć, umiem, ale zacina mi się – pan wie, panie doktorze jak to jest…
– To niech pan pamięta – niebieskie proszki trzy razy dziennie, a te białe dwa razy…
To tylko dziś, co rodak, to szlachcic rodowodowy urodzony w dworku ocienionym kasztanami. Powojenna bieda, nieprawdopodobny mozół, żeby z niej wyjść, gigantyczny wysiłek, żeby z każdego wydobyć na wierzch jego człowieczeństwo są dziś wspominane bardzo niechętnie.
A Zakrzewski pamięta. Był, gadał, widział… Filmował, opowiadał – teraz zaś pisze. Ma dziesiątki brulionów, kalendarzy, zeszytów z zapisanymi zdarzeniami, ważnymi datami, ludźmi. I sypie książkami jedna za drugą.
Właśnie – nakładem Książki i Wiedzy – ukazała się kolejna: „Mazowsze Kurpie i Podlasie w obiektywie kamery 1966-1981”.
„Kiedy autobus z napisem Biała Niedziela zajechał do Mącic wyszło, że miejscowi po raz pierwszy widzą ludzi w białych kitlach. Dotąd leczyli się sami. Najczęściej – za pomocą »wstrząchów«. Metoda polegała na obłożeniu chorego deskami i owinięciu kocem. Potem delikwenta podnoszono do góry raz za nogi, raz za głowę. I upuszczano. Kurpiom pomagało na każdą chorobę.
Nikt ze starszych nie dał sobie usunąć zęba rękami stomatologa. Robili to za pomocą mocnej nitki przymocowanej do furtki. Nagłe szarpnięcie załatwiało sprawę. Kobiety ciężarne unikały badań ginekologicznych. I porodówek.
„Bo tam każą ścinać kołtuny hodowane na głowie, a baby nie chcą sprowadzić na siebie nieszczęścia« – tłumaczył jeden z miejscowych.”
Tak było zaledwie pół wieku temu – niecałe jedno życie…
Z Mącic jest 9 kilometrów do Chorzeli, 27 do Szczytna, 34 do Przasnysza i 46 do Ostrołęki. Pół godziny jazdy samochodem – wtedy wrony tam zawracały.
Grójec, Pruszków, Mława, Karczew, Pułtusk, Myszyniec – wszędzie nowe sprawy i buzująca wokół historia. Zakrzewski był z Mazowszem, Kurpiami i Podlasiem na dobre i na złe. Poznał tysiące ludzi. Gdy przyszedł czas Solidarności – nie tylko Janasa. Pamiętam, jak uczestnicy Okrągłego Stołu ze zdumieniem obserwowali, że Zakrzewski i Michnik witają się jak znajomi. Skąd się znali?
„W Otwocku dwóch pijanych chłopaków obrzuciło kamieniami kolejowy posterunek MO. Podczas zatrzymania zaczęli wrzeszczeć, że są bici. Zebrał się tłum. Około tysiąca osób stanęło w obronie aresztowanych. Przepychanki trwały godzinami, około północy protestowało 300 najbardziej agresywnych. Podpalili budynek, a równocześnie podziurawili węże gaśnicze, by utrudnić interwencję strażakom.
Sytuację rozładowali Bujak i Michnik. Tego drugiego »Kurier« zaprosił do studia na rozmowę, co było sensacją, uchodził za najzacieklejszego wroga komuny”…
Polecam tę książkę wszystkim ciekawym niemalowanej, zwykłej Polski… A tak po cichu, żeby nas nikt nie usłyszał, polecam ją wszystkim dziadkom i babciom, którzy prowadzą w domu „tajne” komplety historii współczesnej dla swoich wnuczek i wnuków, karmionych w szkołach historią a la IPN. Zakrzewski, niczym Bilomag – odświeża pamięć i wywołuje własne wspomnienia.
Tadeusz Zakrzewski – „Mazowsze, Kurpie i Podlasie w obiektywie kamery 1966-1981”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 2019, s. 360, ISBN: 9788305136785.