8 listopada 2024

loader

Lewicowa emigracja z kultury

Kryzys projektu lewicowego, bezradność tej formacji w obliczu prawicowo-konserwatywnej rekonkwisty była w ostatnim dwudziestoleciu i jest nadal znamiennym rysem jej położenia w całej Europie. Także w Polsce zaprowadziło to lewicę do politycznego narożnika.

Oddanie prawicy pola w sferze kultury (choć rzecz jasna nie tylko ono) przyniosło skutki bynajmniej nie tylko sferze kultury, lecz także wprost – w sferze polityki. Jednym z kluczowych źródeł osunięcia się lewicy z pozycji nieomal hegemona w życiu politycznym (8-letnie w sumie rządy w latach 1993-1997 i 2001-2005) do obecnej roli kopciuszka i partii pozaparlamentarnej ma swoje źródło m.in. w bezprecedensowym w dziejach lewicy europejskiej wyrzuceniem poza nawias zainteresowania tej całej sfery, którą nazwać można formowaniem społecznej świadomości, a która dokonuje się głównie przez KULTURĘ. To jest wyrzucenie poza nawias tego wszystkiego, co jest wielką, wielonurtową tradycją polskiej lewicy i co – nazwane sumarycznie tradycją kulturalizmu – zostało ujęte w dwóch bezcennych, kapitalnych i unikalnych syntezach pióra Andrzeja Mencwela: „Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego” oraz „Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w XX wieku”.

Grzech zaniechania

Rzecz jasna – w tej sferze, jak w innych, nie ma prostych recept. Rzecz w tym, że lewica zaniechała obecności, zaniechała aktywności w dziedzinie, mam na myśli KULTURĘ, która przez dziesięciolecia, od schyłku XIX wieku po schyłek lat 60 XX wieku, była dla niej niezmiernie ważna i owocna. Chcę przy tym z góry uprzedzić spodziewany kontrargument streszczający się w przekonaniu, że posiadany przez PZPR w latach 1948-1981 administracyjny monopol na zawiadowanie sferą kultury (niejednokrotnie skrajny w swoich przejawach) epizod realizmu socjalistycznego, nie zapobiegł jednak demontażowi realnego socjalizmu i w związku z tym, lewica powinna z daleka trzymać się od jakichkolwiek form wpływania na tę dziedzinę. Jest to klasyczny wyraz zjawiska określanego jako wylewanie dziecka z kąpielą i błędne stosowanie analogii. Po pierwsze bowiem, czym innym jest krzewienie swoich racji, także w domenie KULTURY w warunkach w miarę swobodnej ekspresji poglądów, a czym innym praktykowanie tego w warunkach administracyjnego monopolu, wywołującego kontreakcję. Po drugie, mylą się, jak sądzę ci, którzy uważają, że cała socjalistyczna, lewicowa pedagogia ideologiczna stosowana w epoce Polski Ludowej spłynęła bezpowrotnie i bezpłodnie, jak po kaczce, po polskim społeczeństwie z powodu jego rzekomo genetycznie antykomunistycznego charakteru. Moim zdaniem wbrew pozorom zakorzeniła się ona dość mocno, w stopniu na pewno nie zadowalającym, ale wystarczającym jako tworzywo.
Po 1989 roku całe ogromne instrumentarium służące obecności w kulturze idei lewicowych zostało przez lewicę wypuszczone z rąk. Okazała ona désintéressement dla KULTURY. Telewizja, radio, wydawnictwa, prasa, instytucje kultury zostały masowo zawładnięte przez ludzi, którzy wypłynęli na fali zmiany ustrojowej. Ludzie lewicy, przytłoczeni kompleksem nieprawego PRL-owskiego pochodzenia, noszący brzemię winy za przeszłość, za cenzurę, przyglądali się temu biernie i cieszyli się, że żyją. Poza nielicznymi kręgami uznali też słuszność moralną historycznego zwycięstwa obozu solidarnościowego, który rychło przeistoczył się z pracowniczego i socjalnie rewindykacyjnego w prawicowo-klerykalno-kapitalistyczny. Chętnie zgodzili się z tym, że służyli złej sprawie i że zastąpienie opresyjnego „komunizmu” demokratycznym kapitalizmem, to akt nie tylko konieczności, ale i sprawiedliwości dziejowej. Biernie, nawet bez jednego słowa choćby symbolicznego sprzeciwu, przypatrywali się jak ze szkolnych programów literatury i historii znika krytyka społeczna, krytyka wynaturzeń kapitalizmu, a zastępuje je fideizm, klerykalizm i nacjonalizm. Jak ponura rzeczywistość II Rzeczypospolitej, odmalowana w ciemnych barwach przez śmietankę ówczesnych pisarzy z Żeromskim, Kadenem Bandrowskim, Dąbrowską, Broniewskim, Nałkowską i Gojawiczyńską zastępowana jest landrynkową apologią „niepodległej Rzeczypospolitej”, z której zniknęły bieda-szyby, masowe bezrobocie, a głód i policyjny terror zastąpione zostały przez legionowe piosneczki i słodycz egzystencji w kresowych dworkach. Tu przytoczę, w trybie ilustrującej dygresji, taki oto uderzający i charakterystyczny fakt. Na krakowskich plantach, nieopodal teatru im. J. Słowackiego, vis a vis małopolskiego urzędu wojewódzkiego stoi od dziesięcioleci postawiony w PRL kamień upamiętniający nazwiska robotników, którzy zginęli od kul granatowej policji podczas demonstracji 1936 roku. Otóż obok tego kamienia ustawiono, po przemianie ustrojowej, drewniany krzyż ze złoconym napisem: „Ofiarom komunistycznej prowokacji”. W tym jednym sformułowaniu streszcza się cała wielka, dokonana po 1989 roku, operacja amputacji pamięci innej wizji historii niż tylko ta, która stała się obowiązująca po zmianie ustrojowej.

Ofiary wybrane

Amputacja ta miała sprawić i w dużej mierze się to udało, aby z historii Polski sprzed 1939 roku zniknęła warstwa przekazu dotycząca ekonomicznego ucisku, kapitalistycznego, a wcześniej feudalnego oraz dotycząca dziejów działań tych sił społecznych, które prowadziły z nią walkę, czyli lewicy, komunistycznej i socjalistycznej. W myśl tej doktryny, czy raczej polityki historycznej należy czcić ofiary grudnia 1970, ale już nie krakowskie ofiary 1936 roku. W myśl której należy czcić kilkadziesiąt ofiar zaburzeń ulicznych w PRL, ale nie ponad tysiąc ofiar zaburzeń ulicznych w II RP. W myśl której stoczniowiec poległy w 1970 roku w Gdyni jest narodową świętością, godną pomnika jako ofiara „zbrodniczego systemu komunistycznego”, ale już robotnik krakowski padły od kul w wolnej Polsce w 1936 roku godny jest tylko politowania pełnej modlitwy, nie jako ofiara polskiej policji, lecz jako „ofiara komunistycznej prowokacji”.
Wynika z tego prosty wniosek: jeśli lewica nie zdoła, posiłkując się przekazem w sferze KULTURY, to znaczy n.p. inspirując także powstawanie na ten i inne tematy artykułów publicystycznych, książek, filmów dokumentalnych względnie fabularnych lub spektakli teatralnych, to nadal przegrywać będzie rywalizację o świadomość społeczną i nie będzie mogła skutecznie i z podniesionym czołem odwoływać się do swoich tradycji. I – żeby uniknąć wątpliwości – nie postuluję żadnej jednostronnej propagandy lewicowej, lecz rzetelny, nie lękający się kontrowersji, przekaz. Prawica – nota bene – nie ma w tym zakresie żadnych kompleksów, kanonizując jedną ręką, bez żenady, swoich bohaterów takich jak – przykład jeden z wielu – Dmowski (przeżywający ostatnio koniunkturę jako patron placów i rond), a drugą ręką znieważając i deprecjonując wspaniałych bohaterów jednoczesnej walki z caratem rosyjskim i rodzimymi wyzyskiwaczami, takich jak Marcin Kasprzak czy Ludwik Waryński, fabrykując z nich – wbrew elementarnej logice i moralności historycznej – „komunistycznych prowokatorów i wywrotowców”. I będzie to nadal czyniła w biernej przytomności lewicy, patrzącej na to z podkulonym ogonem lub, co gorsza, całkowicie zobojętniałej i przekonanej, że to w gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia, przekonanej, że w odróżnieniu od skoncentrowanej na przeszłości prawicy ona jest formacją chlubnie skierowaną w przyszłość, która zawsze wygrywa. („Wybierzmy przyszłość”).

Odcięta od korzeni

Takie myślenie jest owocem złudzenia, że można bezkarnie odciąć się lub zlekceważyć własne tradycje. Lewica powinna uczyć się choćby od środowiska dziennika „Rzeczpospolita”, które, jak wskazuje lektura każdego prawie numeru tej gazety, poświęca prawicowym tradycjom ogromną wagę czy od „Gazety Wyborczej”, która czyni to samo, choć w odniesieniu do tradycji liberalnej inteligencji, z bardzo silną akcentacją tradycji tej jej części, która zakorzeniona była w środowiskach żydowskich.
Nie tylko jednak o najnowszą historię chodzi. Cały potężny, datujący się od Oświecenia nurt polskiej kultury zaangażowany w krytykę społeczną i walkę o emancypację warstw społecznie upośledzonych został usunięty w cień i ordynarnie zastąpiony przez prymitywną apologię nacjonalistyczną. W domenie szkolnej edukacji, losy Janków Muzykantów, Antków, Kasiek Kariatyd, czy orkanowskich komorników zostały potraktowane jako znaki kłamliwej ideologii komunistycznej, jako konstrukt jeśli nie całkowicie fałszywy, to skażony konotacją nadaną mu w realnym socjalizmie, a poza tym kontradyktoryjny wobec centralnego, dominującego nurtu nacjonalistycznego. Lewica na takie dictum milcząco przystała, tak jak w ogóle pogodziła się z eliminacją krytyki społecznej ze publicznego dyskursu. Milcząco wyraziła akceptację dla tego stylu mówienia o biedzie, jaki wylansowała przez lata „Gazeta Wyborcza”. Polega on na swoistej estetyzacji biedy i traktowaniu jej nie jako wielkiego skandalu, hańby społeczeństw i państw, jako czegoś przeciwko czemu trzeba głośno krzyczeć, z czym nie można nigdy się pogodzić i z czym trzeba uporczywie walczyć, lecz jako w istocie rzeczy jedną z przyrodzonych, równouprawnionych form i właściwości ludzkiej egzystencji.

Bez skargi

Zapanowała skierowana do biednych, jako adresatów i do nie-biednych, jako żyrantów tej doktryny, pedagogia godzenia się z losem. Jej owoce widać już dziś bardzo wyraźnie w obyczaju językowym warstwy upośledzonej: liczni jej przedstawiciele mówią o swojej kondycji już nie tylko bez gniewu, ale nawet bez skargi, nieomal jako o oczywistości, niektórzy, można by rzec, z chrześcijańską pokorą i pogodzeniem się z losem. Jeśli porównać to z tradycyjnym, ukształtowanym od stuleci językiem upośledzonych społecznie, od skargi chłopskiej począwszy a na tyrtejskim stylu lewicy rewolucyjnej i socjalistycznej skończywszy, to uderza jaskrawa zmiana jaka nastąpiła w tej sferze. Bardzo pod tym względem charakterystyczny jest nurt „menelizacji” biedy w polskim kinie ostatniego kilkunastolecia, znany z takich filmów jak „Edi”, „Sztuczki”, czy „Anioł w Krakowie”. Ze swoją obłudną „moralną afirmacją” swoich nędzarskich bohaterów są one całkowitym zaprzeczeniem sztuki zaangażowanej społecznie i z ich zgodą na własny los aż prowokują one do przywołania (choć a rebours z punktu widzenia sensu) pogardliwego bon motu Nietzschego na temat prozy Emila Zoli: „Ach, cóż za rozkosz śmierdzieć”. Podobnie rzecz przedstawia się innych dziedzinach sztuk semantycznych: w teatrze i w literaturze.
Lewica hurtem oddała KULTURĘ prawicy i konserwatystom prawdopodobnie z przekonaniem, że czyni to bezkarnie, być może nawet z ulgą, że uwalnia się od źle – bo z cenzurą i tendencyjnością ideologiczną PRL – kojarzonych, a przy tym uciążliwych, bo wymagających wysiłku intelektualnego konieczności oddziaływania na opinię publiczną. O ileż łatwiej jest ustawić baner i odfajkować konferencję prasową. Lewica uległa przy tym złudzeniu, że będzie w stanie oprzeć swoją siłę, a nawet zdobywać i utrzymywać władzę jedynie za pomocą gier politycznych. Nie było to i nie jest możliwe w „społeczeństwie sieci”, tak jak je definiuje, moim zdaniem trafnie, Jadwiga Staniszkis.

Strach nie wystarczy

Dwa zwycięstwa wyborcze SLD wbiły tę formację w zadufanie i nie wiedzieć czemu uznała, że sam tylko społeczny strach przed prawicą oraz lewicowy szyld wystarczą. Nie wystarczyły i za trzecim razem wyborcy nie dali się już przyciągnąć. Podczas gdy jednak zawstydzona do cna lewica oddała instrumenty służące sprawowaniu „rządu dusz”, społeczna prawica spod rozmaitych znaków przejęła je z ochotą. Dzisiejsza nadobecność w mediach publicystów prawicowych takich jak Wildstein, Pospieszalski, Sakiewicz czy Ziemkiewicz oraz ich klonów w prasie, radiu, telewizji i internecie, jest jednym z najjaskrawszych, choć bynajmniej nie najgroźniejszych przejawów tego fenomenu. Panowie ci, a może nawet ich klony, prędzej czy później odejdą, ale skutki wieloletniego prania mózgów będą jeszcze długo odczuwalne w postaci nie tylko milczącej, społecznej akceptacji klerykalizmu, nacjonalizmu i (co jest być może największym horrendum) nadawania bezwzględnej, darwinistycznej rzeczywistości kapitalizmu sakry moralnej, przy jednoczesnym traktowaniu już nawet nie ustroju, ale samych tylko idei lewicowych jako skrajnie skandalicznego wybryku ideologicznego, jako „zgorszenia i głupstwa”.

Potencjał niezgody

Bez odwojowania ( jasne że tylko części) społecznej świadomości opartej na języku nieakceptacji nie tylko wynaturzeń, ale samego w kapitalizmu jako ustroju, lewica nie osiągnie rangi pełnego obywatelstwa w życiu społeczno-politycznym. Dlatego, skoro prawica z definicji odrzuca socjalizm jako system społeczny, lewica, jeśli jej obecność ma mieć sens i skutek , powinna, symetrycznie, odrzucać kapitalizm. Jest to potrzebne jako intelektualny postulat, nawet jeśli nierealizowalny w wyobrażalnym horyzoncie czasowym lub nawet nierealizowalny w ogóle, jako utopia. Bez tego potencjału rewolucyjnej niezgody (choćby miała wyrażać się tylko w sferze idei) lewica nie wydobędzie się z roli – najlepszym razie – reformistycznego listka figowego dla kapitalizmu i formacji pogodzonej z losem polegającym na wyłącznym graniu na boisku wroga i na narzuconych przez niego warunkach. Nie dokona się to w warunkach absencji lewicy w KULTURZE. Jeśli nie podejmie ona wielkiej, neo-oświeceniowej batalii o ekspresję społecznej kontestacji w KULTURZE, jeśli nie zbuduje sieci intelektualnych think tanków, jeśli nie zbuduje sobie dróg do kształtowania ekspresji w dziedzinie KULTURY, jeśli nie zacznie m.in. wydawać książek i pism o zasięgu większym niż niszowy, jeśli nie zwiększy swej obecności w internecie, pozostanie zakompleksionym Kopciuszkiem, ale takim, po którego nigdy nie zajdzie kareta z dyni. Jest – owszem – jeden taki think-tank – środowisko „Krytyki Politycznej”. Jego cenną aktywność warto docenić. Jednak na „Krytyce Politycznej” polska lewica się nie kończy. Oni wszystkiego za całą lewicę nie załatwią, a poza tym nie składajmy na ich młode barki wszystkich wysiłków, które powinna podjąć lewica. Poza tym oni niedługo też przestaną być młodzi.

trybuna.info

Poprzedni

Przewrót lipcowy, czyli rodeo Kaczyńskiego

Następny

Precz z walką z komuną