Wydana w ubiegłym roku książka Lecha Mażewskiego („Polska jako junior partner. Szkice polityce polskiej od elekcji Stanisława Augusta do upadku PRL”, Kraków: Universitas 2022) z kilku względów zasługuje na uwagę, zwłaszcza w środowiskach ludzi lewicy.
Autor jest byłym politykiem Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z ramienia którego był posłem na Sejm pierwszej kadencji (1991-1993). Jest przede wszystkim historykiem i politologiem, którego najważniejsze prace (w tym zwłaszcza wydana w 2001 roku książka „Powstańczy szantaż”) stanowią ciekawą polemikę z „romantyczną” interpretacją polskiej historii wyrażającą się w przeświadczeniu o moralnej wartości czynu zbrojnego – niezależnie od tego, jakie realne konsekwencje czyn ten powodował dla położenia Polski. Mażewski idzie tu śladem tych historyków, którzy – za Szujskim – dowodzili, że błędnie rozumiana historia rodzi szkodliwą z punktu widzenia interesu narodowego politykę.
Nieśmiertelny spór
Spór miedzy „realistami” i „idealistami” – jak ich określił wiele lat temu Adam Bromke (1928=2008) w wydanej w 1967 roku w USA książce „Idealism vs. Realism” – miał kluczowe znaczenie dla zrozumienia polityki polskiej w długim okresie od Wielkiej Wojny Północnej (1700-1721) do zakończenia „zimnej wojny” oznaczającej dla Polski kres radzieckiej dominacji i otwarcie drogi do pełnej suwerenności, a także do zmiany ustroju politycznego. Czy dziś spór ten zachowuje znaczenie? Moim zdaniem, tak – z tym jednak, że obecnie znaczenie tego sporu wynika nie tyle z charakteru dziś prowadzonej polityki, co ze znaczenia, jakie dla klimatu polskiego życia politycznego ma ocena przeszłości. Totalnie negatywna ocena Polski Ludowej czerpie natchnienie z takiego rozumienia historii, które programowo odrzuca myślenie w kategoriach realizmu politycznego i etyki odpowiedzialności w rozumieniu nadanym temu terminowi przez wielkiego socjologia niemieckiego Maksa Webera (1964-1920). Tylko odrzucając etykę odpowiedzialności, można uprawiać kult „żołnierzy wyklętych” i za bohaterów narodowych uważać generałów, którzy wywołali Powstanie Warszawskie, skazując na śmierć dwieście tysięcy mieszkańców stolicy.
Kult czynu zbrojnego – nawet takiego, który od początku skazany był na klęskę – prowadził do fatalnych dla Polski decyzji politycznych. Lech Mażewski bezlitośnie rozprawia się z wizją historii zawartą w bezkrytycznym kulcie konfederacji barskiej i kolejnych powstań – od kościuszkowskiego z 1794 roku po późniejsze o półtora stulecia powstanie warszawskie. Cechowały je naiwna wiara w pomoc mocarstw zachodnich oraz granicząca z obsesją niechęć do znajdowania realistycznych rozwiązań w ciągnącym się przez stulecia konflikcie z Rosją.
O tym, jak silne jest oddziaływanie myślenia „romantycznego”, świadczy między innymi przyjmowanie go nawet przez niektórych polityków wywodzących się z dawnej lewicy. Z okazji setnej rocznicy urodzin Wojciecha Jaruzelskiego były prominentny polityk PZPR i SdRP profesor Tomasz Nałęcz („Gazeta Wyborcza”8-9 lipca) wyraził ubolewanie, że „w obliczu rosyjskiego zagrożenia nie zachował się (Jaruzelski – jw.) jak bohater narodowy generał Tadeusz Kościuszko, który w 1794 r. mając za sobą o wiele słabsze niż Jaruzelski wojsko i o wiele mniej skonsolidowany naród z bronią w ręku bronił wolności i suwerenności Polski”. Czy trzeba przypominać, że konsekwencją powstania kościuszkowskiego był trzeci rozbiór? Natomiast osiem lat po wprowadzeniu stanu wojennego Polska była już w pełni suwerenna i wkroczyła na drogę demokratycznej transformacji. Tej pokojowej zmiany nie byłoby, gdyby w grudniu 1981 roku nad Wisłą powtórzył się dramat Węgier i Czechosłowacji.
Nie przypominam tego niefortunnego porównania historycznego, by pognębić autora, który po latach uznał za celowe odcięcie się od polityki, którą jako działacz PZPR aktywnie wspierał, lecz dla zwrócenia uwagi na to, jak niefortunna interpretacja historii rzuca dziś cień na polityczne podziały. Polska lewica ma nie tylko moralny obowiązek, ale także polityczny interes w tym, by bronić racjonalnej – a nie zmitologizowanej – wizji najnowszej historii. O jej miejscu w historii narodu decyduje bowiem to, jak potrafiła pokierować losami Polski w warunkach narzuconych przez wyniki drugiej wojny światowej i usankcjonowane decyzjami Wielkiej Trójki w Teheranie, Jałcie i Poczdamie.
Dlatego warto ze szczególnym uznaniem pochylić się nad książką, której autor nie wywodzi się z lewicy, lecz potrafi na polską historię spojrzeć w sposób wyważony, co w tym wypadku oznacza dowartościowanie polityki prowadzącej do zwiększania – na miarę istniejących możliwości – zakresu polskiej suwerenności, a zwłaszcza do chronienia jej przed klęską zrodzonej z przekonania, że „chcieć to móc” i z moralnego szantażu, który w przeszłości niejednokrotnie paraliżował polityków rozumiejących zewnętrzne realia, ale niezdolnych do przeciwstawienia się moralnemu naciskowi ludzi gotowych ryzykować bytem państwa w sytuacji niedającej szansy na skuteczną jego obronę.
Z mroku dziejów
Lech Mażewski prowadzi swą narrację od początku panowania Stanisława Augusta, przez ciekawą analizę polityki polskiej w okresie napoleońskim, okres Królestwa Kongresowego, przegrane postania listopadowe i styczniowe, dwudziestolecie międzywojenne – do drugiej wojny światowej, okresu sowieckiej dominacji w warunkach „zimnej wojny” i do zmiany ustrojowej 1989 roku. W tym marszu przez historię surowo rozprawia się nie tylko politycznym „idealizmem” prącym do skazanej na klęskę walki, ale także ze słabości tych polskich polityków, którzy rozumieli, że jest to droga do klęski, ale nie mieli odwagi moralnej, by przeciwstawić się emocjom patriotycznym – szlachetnym w intencjach, ale zgubnym w skutkach. Za wartość szczególną uważa ciągłość państwowości polskiej. Dlatego docenia znaczenie powstałego w 1815 roku, zależnego od Rosji Królestwa Polskiego i silnie podkreśla rolę PRL jako polskiego państwa, działającego wprawdzie w warunkach radzieckiej hegemonii, ale zarazem realizującego polską rację stanu. Sytuacja państwa uzależnionego od potężnego sąsiada (co wyraża zaczerpnięty z angielskiego termin „junior partner”) wymaga prowadzenia polityki realistycznej, to znaczy przeciwstawianie się wszystkiemu, co może prowadzić do utraty własnej państwowości, a zarazem wykorzystywanie każdej szansy na rozszerzenie zakresu własnej suwerenności.
Z takiego podejścia do historii wynikają dwa wnioski szczególnie ważne w kontekście wciąż żywego sporu o historię. Pierwszy dotyczy ciągłości polskiej państwowości po drugiej wojnie światowej. Z prawniczą i historyczną erudycją Mażewski udowadnia, że Polska w powojennych dziesięcioleciach zachowała ciągłość państwową, co godzi w prawicową wersję historii, a w konsekwencji także – w opartą na niej politykę dyskryminowania lewicy, jako formacji rzekomo „niepatriotycznej”. Drugi dotyczy oceny stanu wojennego, w którym Mażewski widzi działanie podjęte dla ocalenia polskiej suwerenności w warunkach jej zagrożenia ze strony ZSRR, ale który krytykuje ze względu na niepodjęcie dostatecznie szybkich i głębokich reform. W tej sprawie gotów jestem przyznać mu rację, choć dziś – bardziej niż w tamtych latach – zdaję sobie sprawę ze skali nacisków wywieranych na polskiego przywódcę nie tylko przed, ale także po wprowadzeniu stanu wojennego.
W tej wartościowej analizie polskiej historii brakuje mi jednak omówienia dwóch kwestii: genezy popadnięcia Polski w zależność od Rosji w osiemnastym stuleciu oraz konsekwencji zmian „październikowych” roku 1956 dla polskiej drogi do pełnej suwerenności.
W pierwszej sprawie Autor słusznie wskazuje na zgubne dla Polski konsekwencje Wielkiej Wojny Północnej, ale nie podejmuje analizy przyczyn, dla których Polska znalazła się wówczas w tak niekorzystnej sytuacji. Jak to się stało, że zaledwie dwadzieścia lat po historycznym zwycięstwie wiedeńskim państwo polsko-litewskie z ważnego mocarstwa europejskiego przekształciło się w rosyjski protektorat? Historycy – zwłaszcza ze sławnej szkoły krakowskiej w drugiej połowie XIX wieku – trafnie wskazywali na wewnętrzne przyczyny słabości państwa: egoizm szlachty i słabość władzy państwowej, paraliżowanej kuriozalną instytucją „liberum veto”. Warto jednak podkreślić szczególnie szkodliwą dla państwa rolę, jaką w jego historii odegrała wolna elekcja – instytucja unikatowa w całej ówczesnej Europie.
Ten z pozoru demokratyczny sposób kreowania władzy monarszej prowadził do tego, że o tron polski skutecznie ubiegały się obce państwa, a wyłonieni w tej sposób królowie w większości (z jednym tylko chlubnym wyjątkiem, jakim był Stefan Batory) w swej polityce kierowali się własnym interesem dynastycznym, a nie polską racją stanu. Na jedenastu królów elekcyjnych Polakami byli tylko czterej (Michał Korybut Wiśniowiecki, Jan Sobieski, Stanisław Leszczyński i Stanisław August Poniatowski). Tylko Sobieski wybrany został z uwagi na wielkie zasługi wojenne. Jego poprzednik zawdzięczał tron sławie ojca, a dwaj ostatni – obcej protekcji (szwedzkiej w wypadku Leszczyńskiego, a rosyjskiej Poniatowskiego). Z siedmiu obcokrajowców zasiadających na tronie polskim pierwszy (Henryk Walezy) tron polski porzucił, gdy pojawiła się możliwość zdobycia francuskiego, a Wazowie (Zygmunt III, Władysław IV i Jan Kazimierz) oraz obaj Wettynowie (August II i August III) swą polityką pchali Polskę w konflikt ze Szwecją, co w wypadku Augusta II doprowadziło do tragicznego dla Polski sojuszu z Rosją i w konsekwencji do jej trwałego uzależnienia od wschodniego sąsiada, któremu zwycięstwo w wojnie północnej zapewniło hegemonię we wschodniej części Europy.
Krzywdzeni przez historię
Wbrew więc rozpowszechnionej wizji Polski niewinnie skrzywdzonej przez złych sąsiadów trzeba przyjąć do wiadomości, dotkliwy dla naszej dumy narodowej fakt, że utratę niezależnej pozycji państwo polskie ściągnęło na siebie przez takie rozwiązania instytucjonalne, które prostą linią prowadziły do kryzysu państwa. Jeszcze dziś – mimo upływu lat – łatwiej nam przyjąć wersję historii, w której Polska jawi się jako niewinna ofiara złych sąsiadów, niż dostrzec prawdziwe źródła polskiej klęski tkwiące w wadliwych instytucjach i w niedojrzałości politycznej ówczesnej klasy panującej.
Z tym ponurym doświadczeniem historycznym kontrastuje zachowanie polskiej elity politycznej w niezwykle ważnym dla Polski roku 1956. Doświadczeniu temu Autor nie poświęcił osobnego rozdziału, a o samej zmianie „październikowej” wspomina jedynie pobieżnie, słusznie wskazując na jej pozytywne skutki dla wielu dziedzin życia między innymi na stosunki między państwem i kościołem katolickim, ale nie analizując jej przebiegu. Warto więcej podkreślić, że w 1956 roku Polacy – zarówno ówczesna elita polityczna, jak i politycznie czynna część społeczeństwa – wykazali dojrzały realizm polityczny, którego tak często brakowało w poprzednich pokoleniach. Dziś jednak obchodzi się uroczyście rocznicę Powstania Warszawskiego, a rocznicę październikowego przełomu, który nastąpił dwanaście lat później, wymazuje się z pamięci zbiorowej.
W 1956 roku w Polsce nie doszło (jak na Węgrzech) do kolejnego, zakończonego klęską powstania. Mitologizacja polskiej historii nie może odwoływać się do pamięci o poległych wówczas bohaterach, bo ich w październiku 1956 roku nie było. Była natomiast odważna i rozważna polityka ówczesnego Komitetu Centralnego PZPR, który znaczną większością głosów odrzucił radzieckie żądania personalne (przywiezione do Warszawy przez delegację radziecką pod wodzą Nikity Chruszczowa), powołał nowe kierownictwo partii z Władysławem Gomułką jako pierwszym sekretarzem KC, a tym samym definitywnie zerwał z dotychczasową praktyką uzależniającą kluczowe decyzje polityczne i personalne od akceptacji Moskwy. Polska pozostawała w radzieckiej strefie wpływów, ale jej zależność od regionalnego supermocarstwa przestała mieć charakter protektoratu a przyjęła formę dostosowawczą, jak trafnie ukazał Andrzej Werblan w swojej pracy o polskim stalinizmie. Był to trwały efekt październikowego przełomu. W 1981 roku, gdy Moskwa usiłowała doprowadzić do odsunięcia od władzy duetu Kania-Jaruzelski, musiała – bezskutecznie zresztą – apelować o to w liście do członków Komitetu centralnego PZPR, którzy przytłaczającą większością głosów apel ten zignorowali. Powodzenie polskiego Października było konsekwencją mądrej i odważnej postawy elity politycznej i politycznie aktywnej części społeczeństwa, wspieranej w tej sprawie przez realistyczną postawę hierarchii kościelnej. Dobrze pamiętam te ważne dla Polski dni, gdy ponownie musieliśmy stawić czoła nie tylko obcej potędze, ale także insurekcyjnym nastrojom – wciąż żywym w młodszym pokoleniu Polaków. Wtedy nam się udało, czego nie mogą przesłonić późniejsze błędy ekipy Władysława Gomułki, z tragicznym grudniem 1970 włącznie. Z tych względów uważam, że analiza historii przeprowadzona tak mądrze przez Lecha Mażewskiego wiele zyskałaby, gdyby szerzej uwzględnił to – nietypowe na tle polskiej historii – doświadczenie, świadectwo politycznej dojrzałości, która tak wiele zawdzięcza zrozumieniu błędów poprzednich pokoleń.
Lewica polska ma prawo do dumy z tego, jak broniła polskiej racji stanu w trudnych warunkach zimnej wojny i radzieckiej dominacji. Na kształt polityki międzynarodowej w dziesięcioleciach, które nastąpiły po drugiej wojnie światowej, nie miała wpływu. Od jej mądrości i odwagi zależało jednak, jak wykorzysta ograniczone, ale nie fikcyjne, możliwości manewru. W październiku 1956 i w grudniu 1981 roku stała przed wielkim, o historycznym znaczeniu, egzaminem. To, że w obu tych momentach nie doszło do radzieckiej interwencji i kolejnej narodowej klęski, jest tytułem do dumy. Wyciągnęliśmy wnioski z przeszłości.
Dziś nie grozi nam powtórka z historii. Nie musimy podejmować dramatycznych decyzji, przed którymi stały kolejne pokolenia naszych poprzedników. Powinniśmy jednak zdobyć się na racjonalną ocenę przeszłości, tej odleglejszej i tej, która leży u podstaw naszej dzisiejszej pozycji w Europie. Takiej ocenie służą prace Lecha Mażewskiego nawiązujące do najlepszej tradycji realizmu politycznego.