9 grudnia 2024

loader

Maria i zazule

W Kijowie poza Majdanem i Aleją Niebiańskiej Sotni nie widać już śladów tragicznych wydarzeń z lutego 2014 roku.

 

Tylko tam pozostała wyrwa w ziemi, kilka zapór utworzonych z szyn i zawieszone wzdłuż alei zdjęcia ofiar snajperów, pod którym wciąż ktoś składa świeże kwiaty Zniszczony wówczas budynek związków zawodowych

 

dźwiga się z ruin,

wygląda więc jakby nic się nie stało. Owszem, zapobiegliwi sprzedawcy pamiątek wciskają plecionki w narodowych barwach, można zrobić sobie zdjęcie z białym gołębiem za dwadzieścia hrywien albo pogadać z gwarkiem za trzydzieści. Dzieciaki śmigają jak wszędzie na deskorolkach, tłumy myszkują po pobliskich sklepach, zakochani spotykają się na ulubionym trawniku, a kto chce może napić się świetnej kawy z budki – espresso za jedyne czternaście hrywien. Słoneczny październik podgrzewa leniwą atmosferę sobotniego spaceru.

A jednak każde przedstawienie podczas międzynarodowego festiwalu „Maria” w pobliskim teatrze imienia Iwana Franki, na scenie kameralnej, ledwie 300 metrów od Majdanu, zaczyna się od zbiórki pieniędzy. Widzowie składają dobrowolne datki dla rodziny Andrieja Mołczana, poległego na Majdanie od kuli snajpera technika tego teatru. Podobno był wysoki prawie na dwa metry i nikt tak uważnie i z wyczuciem nie ustawiał świateł przed spektaklami jak on. Pracował także podczas festiwalu. Larysa Kadrowa, wybitna artystka Narodowego Akademickiego Teatru Dramatycznego im. Iwana Franki, która od samego początku, prowadzi ten festiwal dba o pamięć w duchu Stefana Żeromskiego, który przestrzegał, żeby rany się nie zabliźniły „błoną podłości”.

Swoją nazwę

 

festiwal „Maria”

zawdzięcza Marii Kostiantyniwnie Zańkoweckiej (1854-1934), artystce zaliczanej do ścisłego grona twórców profesjonalnego ukraińskiego teatru narodowego. W Kijowie zachował się dom, w którym przez ostatnie dziesięciolecia swego pracowitego życia mieszkała Zańkowiecka. W domu mieści się muzeum jej imienia. Zgromadzono tu chronione pieczołowicie pamiątki po uwielbianej artystce, jej rzeczy osobiste, afisze teatralne, listy, przedmioty codziennego użytku. Nawet szarfy wieńców, którymi zasypywali ja rozentuzjazmowani widzowie. To miejsce ożywia jakaś magia. Toteż chętnie bywają tutaj artyści. W kameralnym salonie na parterze dobywają się co pewien czas koncerty, spektakle, dyskusje, miejsce więc żyje, także za sprawą festiwalu Maria. Stało się bowiem już tradycją, że festiwalowi goście odwiedzają muzeum, aby znaleźć się choć w ten symboliczny sposób bliżej patronki kijowskiego spotkania.

Toteż nic osobliwego w tym, że to międzynarodowe spotkanie monodramów w Kijowie to zjazd kobiecych teatrów jednoosobowych, jedyne takie na Ukrainie (a może i na świecie). Po raz pierwszy odbył się taki zjazd w roku 2004 – tak więc tym razem już po raz piętnasty. Od początku kieruje nim Larysa Kadyrowa, notabene absolwentka Studium Teatralne Teatru Dramatycznego im. Marii Zańkowieckiej we Lwowie (a potem aktorka tego teatru, 1963-1992), a więc patronat Marii nie jest dziełem przypadku. Prowadzi artystka ten festiwal pewną ręką, wciąż poszerzając jego formułę i poszukując rozmaitych możliwości dialogu kultur. Intencją bowiem artystki pozostaje nie tylko pokazanie bogactwa kobiecych kreacji w teatrze jednego aktora, ale konfrontacja rozmaitych poszukiwań, która z czasem wzbogaciła się o kameralne spektakle (m.in. „Rzeźnia” Mrożka w reżyserii Zbigniewa Chrzanowskiego z Teatru Polskiego we Lwowie) wieloosobowe i monodramy „męskie”.

Tak więc dzisiaj nie jest to tylko spotkanie aktorek uprawiających monodram, ale także aktorów, których sztuka zaciekawiła artystkę, w których twórczości odnalazła akcenty z jej punktu widzenia ważne, służące porozumieniu między ludźmi. „Wszyscy jesteśmy ludźmi – zwykła powtarzać Kadyrowa – i wszyscy mamy prawo do szczęśliwego losu”, nawet jeśli na pierwszy rzut oka brzmi to sentymentalnie. A jednak w to, co mówi Kadyrowa, chce się wierzyć. Artystka ma rzadki dar jednania sobie ludzi, dar wielkiej bezpośredniości, świetnego, intymnego kontaktu, który sprawdza się nie tylko na scenie, ale równie silnie w codziennym życiu. „Ach, wy moje zazule” (czyli po polsku „kukułki”), zwraca się z czułością do swoich gości, budząc żywiołową sympatię.

Częstymi gośćmi „Marii” są aktorki i aktorzy polscy.

W pamiętnym roku 2014 gościł tu Andrzej Seweryn ze swoim monodramem Szekspirowskim, przed laty była przyjmowana z honorami Irena Jun z przedstawieniem Beckettowskim. Na piętnastolecie też zjechała się niezła ekipa z Polski, choć dominowali na tym „kobiecym” festiwalu mężczyźni. Mateusz Nowak gościł tutaj z monodramem „Od przodu i od tyłu” na podstawie książki Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz od przodu i od tyłu”. Mateusz Deskiewicz przyjechał z monodramem Piotra Wyszomirskiego „Być jak Charlie Chaplin”. Trochę o tematyce domowej, bo dotyczącej losu aktora.

Polski

 

monodram kobiecy,

by użyć nazewnictwa festiwalowego, reprezentowała Marta Pohrebny i jej monodram „Słodka” oparty na motywach powieści Marii Matios, czołowej dzisiaj pisarki ukraińskiej. „Słodka Darusia” Matios (2003) stała się na Ukrainie bestsellerem, autorkę wyróżniono Państwową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki, jej powieść kandydowała do międzynarodowej Nagrody Literackiej Angelus. W Polsce ukazała się już w 2010 roku w tłumaczeniu Anny Korzeniowskiej-Bihun, a monodram Marty Pohrebny narobił sporo hałasu, bardzo wysoko oceniany m.in. przez Jerzego Stuhra. Podobał się również gospodarzom, zwłaszcza że Matios można określić jedną z bohaterek festiwalu. Również Larysa Kadyrowa podczas swego wieczoru jubileuszowego z okazji 50-lecia twórczości scenicznej przedstawiła monodram na podstawie prozy Marii Matios, „Nigdy za mną nie paczcie”:

Baba Justyna – tak pisała artystka o bohaterce swego monodramu – babcia, babunia, babinka Justeczka. Moja Justyna, karpacka Sybilla, wypełniona wewnętrzną wolnością gwarantującą niezależność istnienia. Jest mądrą uduchowioną, obdarzoną talentami czarodziejką, opiewającą świat dookoła siebie, pełną przeciwieństw i tragizmu, a zarazem delikatności i bezpośredniości uczuć. Justyna – młoda duchem, pełna mądrości życiowej, urodzona przez łagodne abrysy Karpat, przez ziemię, w którą wrosła korzeniami rodu. Jej dusza dąży do nieba, podobnie jak smukłe karpackie świerki, których wierzchołków mogą dotknąć jedynie ogniste iskry rozpalonej watry, nad którymi są już tylko gwiazdy…

W tym spektaklu Kadyrowa ukazuje swoje

 

wyrafinowane aktorstwo.

Jest nie tylko prawdziwa, realistyczna w każdym szczególe, kiedy portretuje swoją Justynkę. Ukazuje bowiem kobietę, której siły fizyczne dobiegają kresu, która z trudem wykonuje codzienne obowiązki, ale która nie ustaje w heroizmie ostatniego rytuału – drobiazgowych przygotowań do śmierci. Gromadzi Justynka ubrania, sprzęty, od trumny poczynając a ziołach skończywszy, aby wejść do lepszego świata możliwie najlepiej wyposażona. Ale jest jednocześnie Kadyrowa świadoma swoich zdań aktorką w tym spektaklu, która nie zapomina, że tylko kreuje Justynkę, ale Justynką nie jest. Zachowuje podwójność postaci, prowadząc grę z publicznością, zaczepiając widzów, wciągając ich w interakcję, czasem nawet strofując, że nie słuchają jej zbyt uważnie albo czegoś nie wiedzą, co wiedzieć powinni. Nadaje to spotkaniu szczególny klimat, który nie dozwala widzowi ani na moment osłabić uwagi, a jednocześnie pozwala aktorce potrącać wiele strun emocji.

Jak wielką drogę przeszła artystka, dowodzi tego wspaniała dokumentacja fotograficzna, którą zgromadził Marek Sendek, fotograf z Krakowa, który zakochał się w festiwalu Maria. Bywa tu co roku, rejestruje na swoich fotosach spektakle, z których ułożył fascynującą opowieść o aktorkach (i aktorach), pokazywaną w przedostatni wieczór festiwalowy. Szczególne miejsce w tym pokazie zajęła sztuka Larysy Kadyrowej, od jej ról utrzymanych w klasycznej konwencji realistycznej (monodram o Sarah Bernhardt), przez teatr otwarty Tadeusza Różewicza („Stara kobieta wysiaduje”), po monodram ostatni, w którym kumuluje się wspaniały talent i doświadczenie sceniczne artystki.

To był jej festiwal, a jednocześnie nasz festiwal, w którym przeglądały się sprawy wielkie i małe, z którymi przychodzi nam się spotykać każdego dnia.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Wędrówka po labiryncie „Nie-Boskiej”

Następny

Koniec miodowych lat PZPN

Zostaw komentarz