Niezwykle przeze mnie cenioną twórczość Jarosława Marka Rymkiewicza (dalej JMR) smakuję, analizuję i klasyfikuję na rozmaite sposoby, nie pedanterią powodowany ale przyjemnością intelektualną, estetyczną i satysfakcją z ćwiczenia umysłowego. To taki przykład fascynacji twórczością, która pozostaje w odwrotnej proporcji do uznania dla poglądów i sympatii politycznych twórcy. Wśród tych klasyfikacji jest i taka, która dzieli twórczość JMR na „wojowniczą” i „łagodną”. Do tej pierwszej wypada zaliczyć w pierwszym rzędzie „Wieszanie” (2007) i „Kinderszenen” (2008), dynamiczne opowieści historyczne, które przy wszystkich swoich wyszukanych walorach literackich były manifestami skrajnie tyrtejskiego światopoglądu pisarza, tyleż ideowego, politycznego, czy historycznego, co egzystencjalnego, stawiającego w centrum doświadczenia ludzkiego okrucieństwo i śmierć, a w centrum doświadczenia polskiego niezbywalną i nieunikalną potrzebę ofiary krwi jako mitu fundującego trwałość egzystencji narodowej. Opowieści „Samuel Zborowski” (2010) czy „Reytan. Upadek Polski” (2013) sytuują się gdzieś po środku tego ideowego kontinuum, natomiast do „nurtu łagodnego” zaliczyć wypada m.in. „Aleksander Fredro jest w złym humorze” (1977 ), „Juliusz Słowacki pyta o godzinę” (1982), „Żmut” (1987) czy „Baket” (1989).
Jak nietrudno wywnioskować z dat wydania, JMR im był młodszy, tym łagodniejszy, a na starość się zradykalizował, nastroszył, a nawet zbiesił, także politycznie. Jednak czy łagodny czy wojowniczy, historycznie czy współcześnie, pisarzem jest JMR zawsze przewybornym. Niedawno ukazał się jego „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Nie wiem do jakiej fazy metrykalnej życia JMR rzecz tę przypisać, bo nie wiem czy rzecz świeżo wydana, świeżo też powstała, ale na pewno do łagodnej, i to bez cudzysłowu. Rzecz najbardziej gatunkowo przypomina „Baket” i „Żmut”, owe symfonie skomponowane z pomieszania materii z duchem, z parkosyzmów natchnień poetyckich i z brodzenia w najtrywialniejszej materii, z obcowania z duchami najwyższymi i z przedmiotami najzwyklejszymi i najniższymi.
Taką też prozatorską materię odnajdujemy w „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”. Spotykamy tu nie młodego jeszcze Mickiewicza kowieńsko-wileńskiego, tego od „ballad i romansów”, jak w „Żmucie” czy „Bakecie”, ale już dość dojrzałego, bytującego w Europie, głównie w Paryżu, pod licznymi adresami (Wieszcz był nomadą nie tylko w przestrzeni Europy, ale i w przestrzenni Miasta Świateł), już tego Mickiewicza od „Dziadów” i „Pana Tadeusza” przede wszystkim. JMR ma ten wspaniały dar pisarski, który polega m.in. na niezwykłej alchemii, w której retorcie, jak w miksturze przyrządzonej przez Wiedźmy/Czarownice z „Makbeta” miesza się świat Materii i świat Ducha w Jedni wręcz nieprawdopodobnej. JMR o najtrywialniejszych przedmiotach, a nawet ich nędznych resztkach potrafi opowiadać jak o Absolucie, a o Absolucie jak o rzeczy najzwyczajniejszej jak stary płaszcz, kałamarz, pióro gęsie czy wyszczerbiony imbryk.
Zaczynamy więc tę przygodę Wieszcza Adama od jego pończoch (tak, wtedy mężczyźni nosili pończochy, acz niezupełnie takie same jak damskie, dziś podobno kobiety na ogół noszą pończochy tylko od wielkiego dzwonu i to jako ekskluzywny, erotyczny bajer), własnoręcznie przez niego pranych i suszonych w Chavennie, co jego towarzysz podróży i wielbiciel (fan, mówiąc po dzisiejszemu) Odyniec starannie opisał. A to wszystko z braku praczek pod ręką. Po pończochach dostajemy prawdziwy traktat o ciuciubabce, salonowej zabawie bardzo w tamtej epoce popularnej (w ciuciubabkę grali z pannami w Lublinie nawet ułani księcia Józefa po zdobyciu miasta na Austriakach w 1809), ale już potem pogrążamy się bez reszty w nawale przedmiotów, przy czym nie wszystkie związane są z samym Mickiewiczem bezpośrednio.
Najpierw: bambosze versus kapcie versus „filcowe trzewiki” z domku przy ulicy du Boulevard, a pomiędzy bamboszami i kapciami „największy poeta Słowian”, co sprawia, że bambosze Mickiewicza stają się „potworne, upiorne, widmowe”, co „przesuwają się w duchowej przestrzeni”. Są też trumienne włosy Wieszcza z cmentarza Montmorency, szczudła, maszynę dagerotypową (której potomność zawdzięcza taki fotograficzny wizerunek Mickiewicza, jaki nie pozostał po Słowackim), wszechobecne pluskwy, kałamarz, atrament, gęsie pióro, hubka i krzesiwo, czyli ówczesna zapalniczka, koty (ale nie Mickiewicza tylko Oleszkiewicza w Petersburgu), przy tej okazji ciekawe rozważania o tajemnicy kryjącej się „za niemotą zwierząt”, palto z College de France, niebieski frak Wertera (tego „młodego”, od „cierpień”), pęknięte lustro w mieszkaniu Krasińskiego przy ulicy Babuino w Rzymie czy „mostek to lubię”, przedmiot minitraktatu o znikomości przedmiotów i bytów tego świata. Jest też kozacki namiot w bibliotece paryskiego Arsenału, gdzie Wieszcz także mieszkał. Jest też szczególny traktat o „śmieciach z ulicy Louis-le-Grand”, sensem wykraczający zresztą poza śmiecie z tej konkretnej paryskiej ulicy. Trafiamy też na podwórko domku Mickiewiczów na paryskich „Batiniolach”, do potwornie zabałaganionego pokoju Wieszcza, tonącego w powodzi papierzysk, kartek, karteczek, karteluszków, a to bynajmniej nie wszystko z tego obfitego menu przedmiotów, a na sam koniec dotykamy „koszulki śmiertelnej stambulskiej” Wieszcza, czyli ostatniego przedmiotu, którego używał, a raczej przez który był używany. W tej sytuacji tytułowy „Adam Mickiewicz na żółtym rowerze” jest już tylko najbardziej oddaloną od realiów fantasmagorią. Jako się rzekło, nie wszystkie przedmioty zgromadzone w tej opowieści należały do Wieszcza, ani też nie ze wszystkimi się bezpośrednio stykał. Należy do nich taki, który mógł jednak widzieć, z dzisiejszego punktu widzenia makabryczny, a należący do jego przyjaciela, wielkiego dziejopisa z College de France, Jules Micheleta.
Tym przedmiotem (a raczej były to dwa w jednym) był słój, zwierający zanurzone w spirytusie ciałko zmarłego przy urodzeniu wcześniaka, dziecięcia spłodzonego przez Micheleta z młodą żoną. Jak powiada JMR ów słój z zawartością stał na honorowym miejscu w salonie Micheleta, w którym przyjmował on licznych, na ogół znamienitych gości. Rozważa też JMR, czy Michelet pozwalał gościom „potrząsać słojem” dla osiągnięcia efektu poruszania się martwego ciałka, jego nurkowania w cieczy, a nawet otwierania oczek („w jednym ręku słój, w drugim kieliszek bordeaux”) i zastanawia się, jak Mickiewicz mógł na to zareagować. I takim to smacznym akcentem kończę rekomendacją tejże lektury, rozkosznej literackiej symfonii na Adama Mickiewicza i świat przedmiotów.
Jarosław Marek Rymkiewicz – „Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”, wyd. Fundacja Eviva L’arte, Warszawa 2018, str. 223, ISBN 978-83-944747-5-1.