Zdarzają się lektury, których literalna problematyka nie jest nam obca, z którą jesteśmy nieźle, czasem dobrze, a bywa że i bardzo dobrze obeznani, a mimo to nie mamy poczucia zwykłego, mechanicznego repetytorium, przypominającego przedegzaminacyjną powtórkę materiału, znaną wszystkim byłym uczniom i studentom. Przeciwnie, takie lektury przynoszą coś w rodzaju „iluminacji”, oświetlenia zagadnień znanych nam, w taki sposób, że nasza czasem nie do końca uporządkowana, niekompletna wiedza, natłoczone zagadnienia przypominające miazgę pojęciową, niewyklarowane myśli, niejasności, pytania, luki, rozjaśniają się nagle, nabierają klarowności i przybierają szyk uporządkowany intelektualnie.
Do takich zaliczam lekturę tomu „Dekadecja. Życie i śmierć judeochrześcijaństwa”, autorstwa francuskiego filozofa, antropologa i religioznawcy Michela Onfray, jednego z mandarynów współczesnego, światowego, radykalnego ateizmu naukowego. Nawiasem mówiąc, nie miałem takiego uczucia n.p. podczas lektury wielotomowych cykli autorstwa niemieckich religioznawców Karlheinza Deschnera czy Uty Ranke-Heineman. Są przepełnione do ostatnich granic obezwładniającą czytelnika, formalnie tylko uporządkowaną lawiną faktów, nazwisk, dat i pojęć, więc lektura tego natłoku przypomina żmudne, męczące i mało owocne brnięcie przez bardzo trudny trakt.
Tymczasem „Dekadencję” Onfraya czyta się wspaniale przede wszystkim dlatego, że jest znakomicie, potoczyście napisana i wybornie przetłumaczona przez Elżbietę i Adama Aduszkiewiczów. Czyta się ją jak barwną, choć często dramatyczną opowieść. Walorem tej lektury jest także jej ton. Po tak radykalnym ateiście jak Onfray można by spodziewać się stylu pamfletowego, nasączonego agresją i szyderstwem w stosunku do religii. Tymczasem spotyka nas niespodzianka, bo Onfray nie napisał tej książki z ideologiczną tezą, zachował pokaźną dozę obiektywizm w opisie i do minimum ograniczył diatryby antyreligijne, antychrześcijańskie, antykatolickie, antyklerykalne. Trzeba przy tym dla porządku zauważyć, że „Dekadencja” nie dotyczy wyłącznie religii, lecz, na co skądinąd wskazuje podtytuł, cywilizacji judeochrześcijańskiej w ogólności, także jej segmentu, by tak rzec, niereligijnego, lecz politycznego, kulturowego, etc. Jest w niej bowiem mowa n.p. także o USA, kraju, który podobnie jak Polska i Francja przynależy do kręgu judeochrześcijaństwa.
Onfray skonstruował opis dziejów narodzin, rozwoju, apogeum potęgi, zmierzchu i upadku tej cywilizacji tak, jakby opisywał historię poczęcia, narodzin, młodości, dorosłości, starości i śmierci człowieka. Kolejne rozdziały noszą wymowne z tego punktu widzenia tytuły: „Narodziny”, „Wzrastanie”, „Potęga”, „Zwyrodnienie”, „Starzenie się”, „Degeneracja”. Onfray ukazuje narodziny chrześcijaństwa z korzenia judaistycznego i na glebie upadłej cywilizacji antycznej (grecko-rzymskiej). Pierwszy rozdział, o „przygodzie antyciała Chrystusa” rozpoczynają zdania aż nadto dobitne: „Cywilizacja judeochrześcijańska jest zbudowana na fikcji. Fikcji Jezusa, który nigdy nie miał innego istnienia niż alegoryczne, metaforyczne, symboliczne i mitologiczne. O istnieniu tej postaci nie świadczy żaden namacalny dowód powstały w jej czasach”. (…) Cała nasza cywilizacja zdaje się zasadzać na próbie nadania ciała bytowi, który nie miał innego istnienia, jak tylko konceptualne. Jezus z Nazaretu, który historycznie nie istniał, staje się więc Chrystusem Pantokratorem, na którego imieniu opiera się prawie dwa tysiące lat nasyconej nim historii Zachodu. Tam, gdzie współczesna mu historia milczy na jego temat, historia późniejsza jest bardziej niż gadatliwa, bo wiedziona pragnieniem nadania Jezusowi formy obejmującej cały świat. Prawie osiągnięto stawkę; nie cały świat został stworzony na jego obraz, ale to, co zostało oszczędzone, nie istniało bez określenia się w stosunku do niego”.
Onfray pokazuje to analizując stosowne fragmenty Biblii, Starego i Nowego Testamentu. Kolejne rozdziały poświęcone zostały takim zjawiskom, jak szybkie nadanie jezusowej religii miłości, przez św. Pawła, wojowniczego charakteru, narodziny chrześcijańskiego antysemityzmu, m.in. św. Jan Chryzostom), wpływu jaki fakt uczynienia emblematem chrześcijaństwa ciała ukrzyżowanego Jezusa, czyli ciała okaleczonego i zabitego, wywarł na psychologicznym kształcie tej religii (autor widzi w tym jej ciężką wadę genetyczną, podobnie jak w dogmacie o „niepokalanym poczęciu”, który zaciążył na judeochrześcijańskim stosunku do seksualności), o pierwotnej „teologicznej” wielopostaciowości chrześcijaństwa, które przez kilka pierwszych wieków, zanim papieże i synody dokonali aktów pewnego uporządkowania, przypominało istną „wieżę Babel”.
Onfray wskazuje też moment, w którym chrześcijańska sekta stała się religią, a następnie, za cesarza Konstantyna (którego krańcowo negatywny obraz jako człowieka został bogato zarysowywany) stał się w cesarstwie rzymskim religią panującą. Od czasów Konstantyna rozwija się obraz chrześcijaństwa jako terrorystycznego totalitaryzmu religijnego („Torturować ciało, torturować dusze”) od mordu na Hypatii począwszy (V w.n.e) poprzez średniowieczne Państwo Boże świętego Augustyna, krwawą walkę z heretykami, wyprawy krzyżowe na głos świętego Bernarda de Clairvaux, po powstanie Inkwizycji, czyli historię przemocy. Jako na kolejny, obok konwersji Konstantyna, przełomowy akt dziejach rozwoju chrześcijaństwa wskazuje Onfray na pojawienie się sztuki chrześcijańskiej – narzędzia chrześcijańskiego prozelityzmu, chrześcijańskiej propagandy. Przez dwa pierwsze wieki chrześcijaństwa sztuka taka nie istniała, co ograniczało tempo i siłę jego rozprzestrzeniania się. Przed Konstantynem „nie było krzyża, ani ukrzyżowania, nie było apostołów ani historii z życia Jezusa”. Była niejasna symbolika, między innymi w postaci znaku ryby. Zmianę przyniosło panowanie Konstantyna, czas narodzin sztuki chrześcijańskiej. On i jego matka postawili imponującą liczbę bazylik, z zatem: architektura, rzeźba, mozaika, przedmioty liturgiczne, freski i wyroby ze złota”. „Dzięki sztuce – stwierdza Onfray – fikcja stała się rzeczywistością, a rzeczywistość fikcją”. Rozdział „Ciało Chrystusa w żołądku szczura” traktuje o sporach teologicznych, scholastycznych, a w walce papieży, antypapieży i kontrpapieży w XIV-XV wieku upatruje Onfray objawów pierwszego wielkiego kryzysu chrześcijaństwa („Chrześcijańska ryba psuje się od głowy”). Ten jednak kryzys był jeszcze endogenny, wewnętrzny i póki trwała zasadnicza spoistość teologiczna i polityczna wokół Stolicy Apostolskiej w Rzymie, dawał się opanowywać. W końcu walka papiestwa z antypapiestwem, Rzymu z Avignonem, była „kłótnią w rodzinie”. Pierwsze czynniki, które zagroziły chrześcijaństwu z zewnątrz, po dokonaniu frondy intelektualnej i organizacyjnej, miały swoje źródło w Renesansie. Pierwszy wiązał się z nawiązaniem do cywilizacji starożytnej i jej materialnych oraz duchowych bogactw, w tym z odkopaniem nauki Epikura. „Po tysiącu lat cywilizacji, która miała się za jedyną, największą, najsilniejszą, najpiękniejszą, ludzie odkrywają, że istniała inna cywilizacja i ona również miała swoją wielkość, wielkie postaci, myślicieli, wielkich dramatopisarzy, architektów, agronomów, historyków itd.”. Drugim czynnikiem była reformacja, narodziny protestantyzmu (w tym ruchu hugonockiego) w jego różnych postaciach, który doprowadził do desakralizacji władców, który „wysadził w powietrze cezaropapizm i doprowadził do laicyzacji władzy”.
Ten proces przebiegał powoli, w modułach trwających wiele dziesięcioleci, a nawet przez wieki. Wydarzeniem, które według Onfraya miało przynieść głębokie, rozległe i dalekosiężne konsekwencje było trzęsienie ziemi w Lizbonie w 1755 roku („Lizbońska sejsmologia Boga”). Rozbiło ono kanoniczne przekonanie o wszechobecności i wszechmocy Boga, przekonanie o tym, że wszystko wynika z „woli Bożej”. Skoro bowiem doszło do tak straszliwej hekatomby w katolickim, pobożnym kraju, to albo Bóg nie potrafił do niej nie dopuścić, a więc wszechmocy nie był, albo na nią przyzwolił, ale w takim razie pojawiło się pytanie, w imię czego tak zachował się „nieskończenie dobry Stwórca”? „Czego może chcieć Bóg decydując się na coś podobnego?”. „Filozofia Oświecenia – napisał Onfray – zawłaszczyła to wydarzenie, żeby usunąć judeochrześcijański teizm i zrehabilitować deizm, który stanowił krok w stronę ateizmu”. Ten istniał już w starożytności (Lukrecjusz), ale czym innym był ateizm pogański, a czym innym narodzony w samym rdzeniu chrześcijaństwa, a nawet w łonie kapłaństwa katolickiego. Zanim u schyłku XIX wieku śmierć Boga ogłosił Friedrich Nietzsche, w pierwszej połowie XVIII wieku tajnie napisał o jego nieistnieniu katolicki ksiądz proboszcz Jean Meslier w swoim „Testamencie”. O polskim szlachcicu Kazimierzu Łyszczyńskim i jego dziele „De non existentia dei”, za które został w 1689 roku ścięty na rynku miasta Warszawy, Onfray nie wspomina, bo być może nawet o nim nie słyszał. Poza tym Rzeczpospolita Polska był to kraj z punktu widzenia laicyzacyjnych procesów europejskich marginalny, a ponadto jego wystąpienie nastąpiło już po spaleniu Vaniniego, Serveta czy Bruno, czyli było z tego punktu widzenia epigońskie. Nie zmienia to faktu, że osobiście jestem z postaci Łyszczyńskiego dumny i ubolewam, że mimo działalności od wielu lat całego szeregu organizacji laickich, nie powstał jego pomnik ani nawet tablica ku jego czci. Sama tylko bliskość dat pokazuje, że od roku 1755 procesy, o których mowa, poszły „już górki”. Intelektualna kontestacja przerodziła się w czynną dechrystianizację. Jej pierwszym wielkim aktem była późniejsza o 34 lata Wielka Rewolucja Francuska, o której, nawiasem mówiąc, co jest cokolwiek zaskakujące, Francuz i lewicowiec Onfray wypowiada się bez jakiegoś nabożnego entuzjazmu, prezentując całą galerię antypatycznie pokazanych koronnych postaci rewolucji (m.in. Héberta, Saint Justa, Mirabeau) czego nie powstydziłaby się nawet antyjakobińska propaganda rojalistyczna ani nasz, polski Teodor Jeske-Choiński, autor krańcowo nienawistnej i pogardliwej „Psychologii Rewolucji Francuskiej”. Onfray idzie zresztą za ciosem i masakruje (co nie nowe) filozofię Jean-Jacques Rousseau, dostrzegając w jego idei „zmuszania do wolności” prawdziwe „korzenie totalitaryzmu”, a także źródła choroby francuskiego intelektualizmu, do dziś poniekąd aktualnej, polegającej na radykalnej rozbieżności między ideą a rzeczywistością („Zasada eksterminacji. Wynalazek totalitaryzmu”). Onfray w technice działania ekspedycji karnych I Republiki przeciw rewolcie ludowej w Wandei pierwszego eksperymentów, których konsekwencją była masowa eksterminacja spod znaku Gułagu, Auschwitz i Holocaustu, włącznie z prekursorstwem w zakresie wynalazku komór gazowych (sic!).
Wydaje się, że to wolnościowa postawa Onfraya sprawiła, iż, choć człowiek, lewicy, postawił się moralnie mimo wszystko po stronie „wandejskiej reakcji”, a nie ludzi pokroju Carriera, pacyfikatora Nantes czy Fouché’go, kata Lyonu. Z tych samym wolnościowych i humanistycznych powodów Onfray krytycznie odniósł do „Marksistowsko-leninowskiej paruzji” i jej zbrodniczych praktyk głównie w ZSRR. Totalna dechrystianizacja Rosji po 1917 roku dokonana krańcowo brutalnymi metodami nie spotkała się akceptacją autora „Dekadencji”, inaczej niż ze strony wielu lewicowych intelektualistów Zachodu.
Obraz „Kontrrewolucyjnej rewolucji. Faszyzmu jako reakcji chrześcijańskiej” dotyczący frankistowskiej Hiszpanii, Italii Mussoliniego i Niemiec Hitlera służy Onfrayowi do wyciągnięcia zasadniczego wniosku, że próba reaktywacji nowoczesnej odmiany „cezaropapizmu”, osłonięcia religii pancerzem totalitarnego państwa, sojusz „tronu i ołtarza” (najbardziej ścisły i ostentacyjny w Hiszpanii Franco) przyniosła rezultaty odwrotne od zamierzonych i radykalnie skompromitowała w Europie Kościół katolicki i Watykan. Reforma soborowa Vaticanum II Jana XXIII i sytuacyjnie podkręcany triumfalizm „nowej wiosny Kościoła” za Jana Pawła II okazały się jedynie relatywnie krótkotrwałym „łabędzim śpiewem”, po którym nastąpiło silne tąpniecie, swoją gwałtownością odwrotnie proporcjonalne do sztucznego „wzlotu” czasu pontyfikatów Roncallego i Wojtyły. Trudno orzec, czy ta zbieżność czasowa była przypadkowa czy też nie, ale faktem jest że lata sześćdziesiąte, które przyniosły kolejne procesy dekompozycyjne w judeochrześcijańskiej kulturze, obyczajach i moralności, w postaci pojawienia się nowej postaci libertynizmu (prawo do aborcji czy antykoncepcja) czy radykalnej, obrazoburczej awangardy artystycznej, były jednocześnie latami Soboru Watykańskiego II (aggiornamento – uwspółcześnienia Kościoła, łącznie z liturgią mszy i jego nauczaniem) i sławnego Maja 1968 roku we Francji. Ta „dekonserwatyzacja” i dechrystianizacja kultury była jednym z ostatnich już gwoździ wbitych w trumnę judeochrześcijaństwa. Także sobór nie przyniósł oczekiwanych skutków.
„Wydaje się wręcz – napisał – że sobór, chcąc być remedium, wzmógł chorobę, robiąc z Boga kolegę, do którego mówi się na ty. Z księdza – towarzysza, którego można zaprosić na wspólne wakacje, z symboliki – przestarzałe pomysły do wyrzucenia, z tajemnicy transcendencji – płaską immanencję, z mszy – scenografię, naśladującą schemat audycji telewizyjnych, (…) z przesłania Chrystusa – prostą związkowa ulotkę, z sutanny – teatralne przebranie (…) Kościół przyśpieszył ruch zapowiadający jego upadek”.
Zbliżamy się do finału opowieści Onfraya. Opowiada on o „Historii po końcu historii”, czyli o „trzecim intermedium muzułmańskim”. Pierwsze intermedium miało miejsce w VII wieku i wiązało się z objawieniem się Mahometa, zakończone zostało pogromem Arabów pod Poitiers, (732 r.). Drugie – podczas kolejnej inwazji islamskiej w późnym średniowieczu, zakończone wyrwaniem Hiszpanii spod panowania Arabów (Granada 1492), rozbiciem ich floty pod Lepanto w 1571 i obroną Wiednia w 1683 roku. Obecnie jesteśmy – zdaniem Onfraya – świadkami „trzeciego intermedium muzułmańskiego”. Jego pierwszym aktem miał być atak na USA 11 września 2001 roku, a kolejnym, 7 stycznia 2015 w Paryżu, gdy dwaj islamiści „pomścili proroka Mahometa” mordując redakcję pisma „Charlie Hebdo”.
Onfray zdaje się być przekonany, że czwartego intermedium islamskiego już nie będzie, ale tylko dlatego, że nastąpi ostateczna śmierć judeochrześcijaństwa i triumf islamizmu. Wyjaśnia to tak: „My mamy nihilizm, oni mają żarliwość, my żyjemy złapani w pułapkę chwili obecnej, niezdolni do niczego oprócz powolnego zużywania się, oni są na ty z wiecznością (…) my mamy dla siebie przeszłość, oni mają przyszłość, ponieważ dla nich wszystko się zaczyna, dla nas wszystko się kończy. Każda rzecz ma swój czas. Judeochrześcijaństwo panowało przez prawie dwa tysiąclecia. Zacna długość życia, jak na cywilizację, Cywilizacja, która je zastąpi, również zostanie zastąpiona. Kwestia czasu. Statek tonie; pozostaje nam utonąć elegancko”. Michel Houellebecq już to nawet sugestywnie opisał w powieści „Uległość”. Drugiego tomu „Dekadencji” Michel Onfray nie napisze, bo nie tylko się ona już dopełniła, ale teraz trwa już agonia. To, historycznie rzecz biorąc, ostatnie chwile cywilizacji judeochrześcijańskiej. Drugi tom musiałby nosić tytuł: „Nowa era, nowe panowanie”. Ale to już temat na inną opowieść.
Michel Onfray – „Dekadencja. Życie i śmierć judeochrześcijaństwa”, przekł. Elżbieta i Adam Aduszkiewiczowie, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2019, str. 671, ISBN 978-83-8015-802-3