Rena Rolska – ur. 19 stycznia 1932 roku w Warszawie, piosenkarka i aktorka estradowa, jedna z największych gwiazd polskiej piosenki lat 1955-1981. W 1961 roku „Piosenka prawdę Ci powie” do słów Marka Sarta i muzyki Kazimierza Korda w jej wykonaniu otrzymała I nagrodę w konkursie na polską piosenkę. Ten sam utwór śpiewała również na MFP Sopot ‚61, gdzie otrzymała wyróżnienie. Na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej Opole ‚63 została także wyróżniona w kategorii wykonawców. Od tej chwili występowała wiele razy na festiwalach w Opolu – w koncertach „Mikrofon i Ekran” lub w „Premierach Opola”. (1959). Inne sławne utwory to m.in. „Pewien uśmiech” (1957), „Błękitna laguna” (1958), „Złoty pierścionek” (1959), „Jeszcze poczekajmy” (1961), „Nie oczekuję dziś nikogo” (1961), „Deszcz” (1961), „Na Francuskiej” (1962), „Pocałuj mnie choć jeden raz” (1964), „Zapomnij o mnie” (1965), „Ej, Piotr” (1965), „Za ostatnich rubli pięć” (1971), „Niech mnie pan weźmie ze sobą do domu” (1972). Wyjeżdżała wielokrotnie z własnymi recitalami do ZSRR i brała udział w koncertach galowych polskiej estrady. Występowała również w kabarecie „Dreszczowiec” z Marianem Jonkajtysem, Robertem Polakiem, Wojciechem Młynarskim, w telewizji (recitale) i w audycji radiowej „Podwieczorek przy mikrofonie”, gdzie odtwarzała postać uczennicy w scenkach pt. „Rolska do tablicy” ( Baranowskiego, Sadowskiego). W latach 1971-78 występowała w Teatrze „Syrena” w Warszawie. Występowała m.in. w ZSRR, USA, Kanadzie, Belgii, Austrii, Francji, NRF. Ma na swoim koncie epizod w filmie Haliny Bielińskiej „Sam pośród miasta” (1965). W 1981 roku zakończyła karierę na estradzie. Laureatka Złotego Mikrofonu. Otrzymała także nagrodę Polsko-Amerykańskiej Agencji Artystycznej Odznaczona Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i innymi odznaczeniami.
Z RENĄ ROLSKĄ rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Od czego zaczniemy naszą rozmowę? Od dzieciństwa czy od debiutu?
To zależy od tego, czego chce się pan ode mnie dowiedzieć.
Wszystkiego, co możliwe…
Ambitny zamiar, ale chyba niewykonalny. Tak dużo działo się w moim długim życiu.
Zacząłbym, jak większość dziennikarzy, od razu od Pani śpiewania, ale zawsze mnie interesują także początki życia rozmówcy, jego dzieciństwo, młodość, czyli – by tak rzec – źródła. Urodziła się Pani w Warszawie w rodzinie inteligenckiej. Co pamięta Pani z tamtych czasów wczesnego dzieciństwa?
Szczęśliwy dom, spokojne dzieciństwo małej dziewczynki. Jestem jedynaczką, a więc cała rodzicielska miłość skupiała się na mnie – pamiętam to do dziś. Także śpiewanie mamy, która w późniejszych latach – jestem o tym przekonana – objawiło się u mnie zamiłowaniem do śpiewu.
Przeczytałem w jednym z udzielonych przez Panią wywiadów, że słuchała Pani piosenek od kołyski, bo mama miała zwyczaj śpiewać w domu, między innymi rosyjskie romanse…
Tak, mama bardzo pięknie śpiewała wysokim mezzosopranem. Wiem, że wiązała z tym bliżej niesprecyzowane i niezrealizowane nadzieje na przyszłość. Owa przyszłość objawiła się w mojej osobie i pozostało jej śpiewanie nad moją kołyską. Podrastając – chcąc nie chcąc – chłonęłam bardzo bogaty repertuar – romanse rosyjskie, ale i wiele ówczesnych tzw. „szlagierów”, jak to się wtedy określało.
Gdy miała Pani siedem lat, wybuchła wojna. Co Pani zostało w pamięci z tamtego okresu?
Wojna 1939 roku zastała naszą trzyosobową rodzinę w Siedlcach, gdzie ojciec został przeniesiony służbowo. Tam też został zmobilizowany. Poszedł na wojnę i wzięty do niewoli dostał się do oflagu, z którego szczęśliwie wrócił dopiero po zakończeniu wojny. Tak więc przez całą okupację byłam pod opieka mamy. Jeszcze w Siedlcach w 1939 roku, 7 września, pamiętam dokładnie nalot samolotów na miasto, bombardowanie i strzelaninę z broni pokładowej. Mama zepchnęła mnie do rowu i przykryła swoim ciałem, aby ochronić przed niebezpieczeństwem. Pamiętam tak dokładnie, ponieważ przerażoną i zapłakaną córcię pocieszała jak umiała słowami brzmiącymi dziś być może „trochę” dziwnie: nie płacz córeńko, to na twoją cześć. Niemcy tak strzelają – na vivat z okazji twoich imienin. To był ten dzień akurat 7 września – moje imieniny. Tyle lat minęło, a ja ciągle mam przed oczami tę scenę i te słowa. Gdy tylko powstała taka możliwość, wróciłyśmy do Warszawy, gdzie mieszkała cała rodzina mamy. Nie będę opisywała doznanych wrażeń na widok zburzonej Warszawy i dominującego odoru spalenizny i gnijących ciał ludzkich i zwierzęcych. Potem przeprawa przez Wisłę na jej lewy brzeg dzięki prowizorycznemu mostowi pontonowemu. Walizka i jakiś tobołek, to był cały nasz bagaż. Ach! Zapomniałabym o najważniejszej dla mnie Zosi, lalce z bakelitu (którą zresztą mam do dziś), lalce która przeżyła ze mną wszystkie bombardowania w Siedlcach, kiedy również nocami trzeba było chronić się w piwnicy. Szczęśliwie w Warszawie i okolicach od razu znalazłyśmy rodzinkę mamy, która pomogła nam jakoś urządzić się w nowych warunkach.
Gdzie się Pani edukowała?
Zaczęłam chodzić do szkoły, przyszedł czas na gimnazjum imienia Marii Curie Skłodowskiej na Saskiej Kępie. Cały czas pod czujnym okiem matki. Skończyła się wojna, ojciec powrócił z niewoli i zaczęło się w miarę „normalne” życie.
Na jakie studia się Pani zdecydowała?
Po zdaniu matury w liceum imienia Narcyzy Żmichowskiej chciałam studiować romanistykę, ale mnie tam nie przyjęli ze względu na inteligenckie pochodzenie rodziców. Na otarcie łez ojciec zabrał mnie na tzw. wczasy pracownicze na Dolny Śląsk, do ówczesnych Bierutowic. Wówczas, jak łatwo się domyślić, pierwszym obywatelem Polski był prezydent Bolesław Bierut i jego imieniem nazwano ośrodek turystyczno-wypoczynkowy u stóp Śnieżki. Jednym słowem – Karpacz. Wtedy Katowice nazywały się Stalinogrodem – to tak na marginesie. Na owych wczasach poznaliśmy profesora Wacława Filipowicza – zbiegiem okoliczności profesora śpiewu. Ja to nazywam przeznaczeniem. Zaprosił mnie do siebie na naukę śpiewu, bo stwierdził, że warto, a że mieszkał również w Warszawie, rzecz została zrealizowana i tak mam za sobą trzy lata nauki śpiewu. Potem przeniosłam się do profesor Jadwigi Reissowej, która łaskawszym okiem patrzyła na lżejszą muzę, w przeciwieństwie do profesora Filipowicza. Widział on we mnie materiał na przyszłą „Carmen” na scenie operowej. Jeszcze w czasie nauki zostałam przyjęta w poczet członków chóru Polskiego Radia pod dyrekcją Jerzego Kołaczkowskiego, gdzie śpiewałam aż do jego rozwiązania. I tym sposobem znalazłam się w Polskim Radiu.
Pani debiut koncertowy miał miejsce w 1955 roku w ówczesnej Hali Gwardii, dziś Mirowskiej. Jak go Pani wspomina?
To był koncert bardzo popularnej wtedy audycji radiowej „Zgaduj zgadula”. Wypełniony konkursami, które prowadzili panowie Andrzej Rokita i Wacław Przybylski. Dyrektor i dyrygent rozrywkowej orkiestry Polskiego radia Jan Cajmer wraz z piosenkarzami tworzyli razem ciekawy i szalenie lubiany przez widzów i słuchaczy koncert. Spośród biorących udział w tym pierwszym dla mnie koncercie piosenkarzy, pamiętam jedynie św. pamięci Zbigniewa Kurtycza. Czemu tylko jego? Skala mego zdenerwowania dochodziła do zenitu. Krople walerianowe były w stałym użyciu, pożyczona sukienka „na szczęście”, no i ten narzucony mi repertuar. Tak, ponieważ koncert ten był jakby sprawdzianem – dlatego wykorzystano gotowe aranżacje na orkiestrę, z repertuaru znanych piosenkarek: Marty Mirskiej, Reginy Bielskiej i Nataszy Zylskiej. Cała ta sytuacja podnosiła temperaturę moich emocji i tylko Zbyszek Kurtycz swoim humorem i ciepłym słowem starał się rozładować moje zdenerwowanie. Udało się jak widać. Zaczęły się nagrania specjalnie dla mnie wybranych piosenek, a częsta obecność na antenie Polskiego Radia przyniosła popularność.
Zza tego śpiewania zaczął się też wyłaniać inny Pani talent, aktorski, kabaretowy…
W latach 1956-1960 działałam w kabarecie architektów „Pinezka”, który swoja siedzibę miał w kawiarni Nowy Świat. Później także w kabarecie „Dreszczowiec”, założonym przez Mariana Jonkajtysa i Wojciecha Młynarskiego. Wśród występujących byłam również ja i Robert Polak. Przy fortepianie Jerzy Derfel. A nazwa tego kabaretu? Otóż motywy tematyczne potraktowane zostały „z dreszczykiem”. Bardzo lubiłam ten kabaret mimo, że ciężka to była praca, ponieważ musiałam nadążyć z siedemnastoma przebierkami w różne kostiumy.
Na początku lat sześćdziesiątych zaczęła Pani występować w audycji „Podwieczorek przy mikrofonie”…
Tak, to jeszcze jedna audycja radiowa ogromnie popularna wśród słuchaczy. Najpierw zaangażowano mnie jako piosenkarkę, a po jakimś czasie powstała stała scenka p.t. „Rolska do tablicy”. I tak w każdym nowym programie „podwieczorku” w jednej części śpiewałam piosenki, a w drugiej grałam rolę niesfornej uczennicy, która nigdy nie otrzymała za wypracowanie domowe innego stopnia niż 2 (wówczas to była najniższa ocena).
Potem zaczęły się Pani wyjazdy koncertowe, kolejne tournee zagraniczne. Pierwszy, jak czytałem, do Mongolii…
Tak! Niezapomniany wyjazd do Mongolii. Te kontrasty! Piękny, ogromny, wspaniale technicznie wyposażony teatr w stolicy w Ułan Bator, a potem objazd w dzikich stepach położonych aułów, siedzib pasterzy zamieszkałych w jurtach, gdzie nas pięknie przyjmowano. Po koncertach, które odbywały się pod gołym niebem, na glinianym klepisku, miałam okazje napić się kumysu (kobyle mleko), przejechać się na wielbłądzie i na śmiesznym, małym, stepowym koniku. Jednym słowem, wrażenia niezapomniane i niepowtarzalne. Była nas tam cała grupa, miedzy innymi słynny wówczas chór Czejanda. Następny mój zagraniczny wyjazd, to Moskwa z zespołem Nataszy Zylskiej i Janusza Gniatkowskiego. Ofert było mnóstwo. Należało tylko w kalendarzu wszystko zmieścić. Wielokrotnie odwiedziłam Polonię w USA i Kanadzie, również ówczesny ZSRR, gdzie jeździłam także z recitalami i gdzie nagrałam płytę oraz w tamtejszej telewizji, jeden z recitali. Były również na trasie moich podróży wszystkie kraje obozu socjalistycznego, a jeśli chodzi o Europę, to Francja, Belgia, Szwecja i Niemcy zachodnie czyli NRF.
Gdzie była najlepsza publiczność?
Oczywiście – Polonia przyjmowała nas zawsze z otwartymi sercami i ramionami. Jeśli chodzi o inne kraje, to bezapelacyjnie w byłym Związku Radzieckim. Do dziś mam tego dowody dzięki Internetowi.
Nie mogę nie zapytać o okoliczności poznania przez Panią Mariana Jonkajtysa, aktora, reżysera, dyrektora Teatru na Targówku, obecnie Teatru „Rampa”, Pani przyszłego męża…
W największym skrócie odpowiedź brzmiałaby: „połączyła nas piosenka”. W roku 1961 Ministerstwo Kultury i Sztuki organizowało I Konkurs Polskiej Piosenki. Reżyserię powierzyło nieznanemu mi wówczas reżyserowi – Marianowi Jonkajtysowi. Poszukując wykonawców do zgłoszonych na konkurs piosenek, znalazł mnie w „Podwieczorku przy Mikrofonie”. Zaproponował piosenkę Marka Sarta i Kazimierza Korda „Piosenka prawdę ci powie”. Propozycje przyjęłam. Wygrałam. Zostaliśmy razem na 43 lata. W roku 1972 przyszedł na świat nasz syn i wszystkie wyżej wymienione obowiązki zawodowe z radością i pasją umiałam pogodzić z tymi, które niesie ze sobą wychowanie dziecka i utrzymanie normalnie funkcjonującego domu. Lata biegły, syn skończył liceum im. Stefana Batorego, potem zdał na Akademię Sztuk Pięknych, która ukończył w 1997 roku. Mąż zmarł w 2004 roku. Był człowiekiem wielu talentów: aktorem, reżyserem, 27 lat profesorem w warszawskiej PWST(dziś Akademia Teatralna). W 1975 roku stworzył i prowadził jako dyrektor Teatr na Targówku, dzisiejszą „Rampę”. Ja z kolei w tychże latach siedemdziesiątych zaangażowałam się do Teatru Syrena w Warszawie jako aktorka i piosenkarka. Mąż odszedł z funkcji dyrektora Teatru na Targówku po wprowadzeniu stanu wojennego. Zajęliśmy się inkrustacją w drewnie. Ja również przestałam koncertować. Mąż zagłębił się w pamięć swego dzieciństwa, które spędził wywieziony wraz z matką matka, bratem i trzema siostrami do Kazachstanu (1940-1946). Wydał parę tomików wierszy, opisujących pobyt na Syberii.
Pani kariera urwała się w dramatycznym 1981 roku. Dlaczego nie wróciła Pani do śpiewania po stanie wojennym?
Nie uwierzy pan. Propozycje koncertów miałam już 9 stycznia 1982 roku. Po odwołaniu bojkotu mediów i stanu wojennego nastał w środowisku estradowym inny czas. Inni ludzie, inne zwyczaje. Nie potrafiłam się w tym odnaleźć.
Powiedziała Pani kiedyś: „Ja się kłaniam i odchodzę, tak każe skromność i bon ton”. Ilu ludzi jeszcze wie, co oznaczają słowa „skromność” i „bon ton”?
Nie wiem, ale ja trzymam się tej zasady do dziś.
Kiedy szukałem kontaktu do Pani w Związku Artystów Scen Polskich, dowiedziałem się, że nie tylko Pani do niego należy, ale czynnie Pani w nim działa. Skąd taki imperatyw?
Na początku mojej przynależności bardzo czynne życie zawodowe nie pozwalało mi poświęcić się sprawom ZASP. Jednak z biegiem lat, zostałam wybrana do zarządu Sekcji Estrady, potem do Głównego Sądu Koleżeńskiego. Dwukrotnie sprawowałam funkcję przewodniczącej warszawskiego Koła Estrady, a obecnie jestem przewodniczącą Sekcji Estrady. W międzyczasie uhonorowano mnie jako „zasłużonego członka ZASP” i zaproszono do kapituły członków zasłużonych naszego Stowarzyszenia. Bardzo intensywne zaangażowanie w tę pracę społeczną, przynosi mi ogromne zadowolenie, dodaje sił.
Słucha Pani muzyki, a jeśli tak to jakiej?
Klasycznej. I jeszcze uwielbiam słuchać… ciszy. Zaskoczyłam pana?
Pani syn Grzegorz mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych. Utrzymuje Pani z nim stały kontakt?
Oczywiście, na bieżąco dzięki Internetowi, a kiedy przylatuje na święta, mogę go wyściskać i cieszy się jego obecnością. Mieszka poza Polską od dwunastu lat. Pracuje bardzo intensywnie, dzieląc czas między zajęciami w firmie zatrudniającej go etatowo, a realizowaniem własnych pomysłów filmowych, które przyniosły mu już wiele nagród i wyróżnień. Realizacja filmów pochłonęła go bez reszty. Zawsze podziwiam jego pasję, ambicje i głowę pełna pomysłów.
Dziękuję za rozmowę.