KAZIMIERZ KUTZ urodził się 16 lutego 1929 roku w Szopienicach, zmarł 18 grudnia 2018 roku w Międzylesiu pod Warszawą. W roku 1953 ukończył łódzką filmówkę. Pracę rozpoczął jako asystent Andrzeja Wajdy na planie „Pokolenia”. Debiutował filmem „Krzyż walecznych” (1959), złożonym z trzech nowel filmowych na podstawie opowiadań Józefa Hena. Reżyserował m.in. filmy: „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Paciorki jednego różańca”, „Śmierć jak kromka chleba”, „Zawrócony”, „Pułkownik Kwiatkowski”, spektakle telewizyjne: „Do piachu”, „Kolacja na cztery ręce”, „Opowieści Hollywoodu”, „Samobójca”, „Noc Walpurgii”, „Stalin”, „Kartoteka rozrzucona”, przedstawienia teatralne: „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna”, „Kopciuch”, „Śmierć Dantona”, „Wkrótce nadejdą bracia”, „Bałałajkin i spółka”, „Kartoteka”, „Śmierć komiwojażera”, „Na czworakach”.
Za rok minęłoby sześćdziesiąt lat od debiutu filmowego Kazimierza Kutza. Niezależny wojownik polskiego kina, teatru i kultury nie doczekał tego jubileuszu.
Zmarł 18 grudnia w szpitalu w Międzylesiu Walczył z chorobą, wydawało się przez chwilę, że tę walkę wygra. Doczekał się jednak renowacji swojej śląskiej trylogii, której niszczejące kopie groziły bezpowrotnym zniknięciem. W zabiegach o digitalizację „Soli ziemi czarnej” wspierał reżysera Olgierd Łukaszewicz, jeden z jego wybitnych aktorów, których odkrył dla filmu.
W roku 1959, ówczesny trzydziestolatek, mający za sobą pracę na planie jako asystent reżysera kilku filmów, pokazał swoją pierwszą fabułę, Krzyż walecznych. Debiutował świetnie – krytyka uznała obraz za najlepszy film roku, wyróżniając go „Syrenką warszawską”.
Niełatwo zdefiniować „zjawisko Kutz”. Elżbieta Baniewicz poświęciła próbie uchwycenia osobności artysty książkę „Kazimierz Kutz. Z dołu widać inaczej”. Jej bohater był aktywny na wielu polach. Współtworzył przez wiele lat wizerunek polskiego kina, ale także teatru, a zwłaszcza teatru telewizji. Uczył Polaków Śląska, budując mitologię i demitolgizując śląski świat. Poruszał tematy drażliwe, które uwierają, domagają się moralnej oceny albo przynajmniej refleksji. Nie zawsze z sukcesem. „Upał” ze Starszymi Panami nie broni się zupełnie. „Linia” nie przekonuje. Zdarzało mu się więc pobłądzić, ale swymi najlepszymi dokonaniami mógłby obdzielić kilka reżyserskich życiorysów. Interesował się całym człowiekiem, jego biologią i psychiką naraz – stąd niespotykana szczerość wypowiedzi, bliska naturalistycznej fotografii, ale zazwyczaj z przymieszką poezji. Ne uciekał od prawdy w wykrętny dowcip, chociaż ironia i humor były mu bliskie, czego dowiódł choćby w „Pułkowniku Kwiatkowskim”. Duch niespokojny reagował na głupotę irytacją, niezgodą. Chwytał za pióro. Narażał się. Weteran wielu rugów i dymisji. Z trochę niedzisiejszym poczuciem obywatelskiego obowiązku jak z Żeromskiego.
Śląska misja
To nie tylko poczucie misji, kwestia matecznika, do którego się powraca czy też poczucie obowiązku wobec rodzinnych stron. Pewnie coś z tych uczuć towarzyszyło artyście, kiedy podjął w swoich filmach śląską tematykę. Ale chodziło przede wszystkim o zmianę wizerunku Śląska i jego miejsca w polskiej świadomości i codziennej polityce. O wyrównanie rachunku krzywd. Kutz miał w sobie „piołunową miłość ojczyzny”, ze Śląska wyssaną, poczucie nierówności w uczuciach, pomijania i umniejszania potrzeb regionu, życia na jego koszt. W rozmowie o swoim Śląsku dla „Trybuny” powiedział mi: „Trzeba (…) jak najszybciej zapominać, że Śląsk był prześladowanym i wyśmiewanym kopciuszkiem. To mamy za sobą. A zarazem odradza się na Śląsku stara tradycja, przywiązanie do gwary. Krótko mówiąc, Ślązacy zrzucają swoje stare kompleksy”. Nad tym zrzucaniem kompleksów pracował Kutz od dawna. Stąd jego śląskie sagi: „Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Paciorki jednego różańca”. A także film może najbardziej przez artystę upragniony, „Śmierć jak kromka chleba”, choć skazany okolicznościami na wpisanie w rejestr uroczystych obchodów. Tragedia w „Wujku”, tkwiąca w artyście jak cierń, przyniosła film oskarżycielski, ale nie w porę. Albo za późno, albo za wcześnie. Inaczej na ten film będziemy patrzymy z pewnej odległości, z dystansu. Bądź co bądź śląski fenomen Kutza narodził się w jego filmach o świecie dawno już minionym – o powstaniach śląskich można było opowiadać z epickiego dystansu, emocjami, żarliwie, ale jednak kamerą „obiektywną”, błądzącą leniwie po pejzażu, zachwyconą krajobrazem i czułą dla bohaterów. Znaki zapytania, tragiczne memento, nierozliczona przez sprawiedliwość krew, przeszkadzała patrzeć na ostatni śląski film artysty jak na dzieło sztuki filmowej. I choć są w tym filmie sekwencje filmowo porywające, to przecież temat ciągle krępuje ręce i artyście, i krytykowi.
O Śląsku opowiadał artysta te z piórem. Jako felietonista i powieściopisarz. Jego „Piąta strona świata” stała się fascynującym świadectwem śląskich obsesji Kutza. Nic dziwnego, że zainfekowała też ludzi teatru – adaptowana przez Roberta Talarczyka doczekała się poruszającej realizacji na deskach Teatru Ślaskiego. O tej książce i spektaklu tak pisał Olgierd Łukaszewicz: „W swojej powieści Kutz opisuje świat swego dzieciństwa, młodości, zahacza o PRL. Jest to świat artystyczny, wykreowany, ale, jak zauważa Talarczyk, wiele w nim elementów autobiograficznych. Kutz rozlicza się ze swą pamięcią – jakże znakomitą co do wielu szczegółów, dotyczących ludzi i krajobrazów Górnego Śląska! Tam, gdzie pamięć jest dziurawa, pomagają artystyczne łaty. Powstał tekst dla mnie prawie biblijny, podobny do powieści Marqueza ”Sto lat samotności”, gdzie wielu jest bohaterów – wujków, stryjów, żon, pociotków i postaci, o których krążą legendy. Swoje pierwsze wrażenia dla „Dziennika Zachodniego” w Katowicach określiłem tak: „Ogarniało mnie wzruszenie, dopadał śmiech i chichot, czasem przerażenie, litość, dystans do miałkości, małych perspektyw, robotniczych bohaterów. Ale nad wszystkim królowała perspektywa, która uwznioślała los tych historii”. Określiłem ją jako humor boski, humor Stwórcy. Przedstawienie wbiło mnie w fotel, „trzasnęło mnie”, mówiąc na skróty”.
Polityczne obrachunki
Zawsze pociągał Kutza świat polityki. Nie chodzi o to, że musiało się to skończyć senatorskim dostojeństwem – artysta wszedł w tę rolę namówiony, jak przyznaje, przez Leszka Balcerowicza, ale ze świadomością swej niezawisłości, a także możliwości zdziałania czegoś dobrego. Ławki w Senacie przyniosły mu sporo nowego materiału, którym dzielił się później artysta z widzami – dość przypomnieć telewizyjną realizację „Kartoteki rozrzuconej”. Jeśli podkreślam polityczne pasje Kutza, to jednak nie z tej przyczyny, że sam teraz czynnie uprawia politykę, ale dlatego, że polityka przyciągnęła go do teatru. Tak się bowiem składało, że w teatrze przez długie lata można było więcej i głębiej mówić o polityce niż w filmie. Upust dla pasji politycznych odnalazł więc na scenie. Świadczy o tym jego teatralny debiut, „Śmierć gubernatora” Leona Kruczkowskiego, rzecz o piekle władcy, o uwięzieniu w roli i daremnej próbie zatrzymania rozpędzonej machiny terroru. Tych politycznych inscenizacji teatralnych było więcej: „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Brešana, „Śmierć Dantona” Büchnera, „Wkrótce nadejdą bracia” Krasińskiego.
Polityczne obrachunki w dużej mierze określały telewizyjną twórczość Kutza. Jego znakomite spektakle „Samobójcy” Erdmana, „Dzieci Arbatu Rybakowa, wreszcie „Stalina” Salvatore dały przenikliwą analizę systemu stalinowskiego. Sięgając po jeszcze niedawno zakazane teksty, Kutz wniknął we wnętrze mechanizmu zniewolenia. Przekraczał przy tym znany z jego filmów sposób narracji zewnętrznej, koncentrującej się na opisywaniu świata szczegółem zachowania, detalem obrazu. W telewizyjnych spektaklach od głosu doszła wnikliwa analiza psychologiczna.
Człowiek, jaki jest
Sprowadzanie teatru Kutza do obrabiania polityki, odklinania rozmaitych tabu i choćby najbardziej przenikliwego stawiania diagnoz, byłoby jednak uproszczeniem. Szerokim bowiem nurtem obok spektakli o silnym politycznym akcencie płynęła twórczość skupiona na analizie jednostki, jej losu, ograniczeń, marzeń i obsesji. Kutz bada człowieka, szuka w nim prawdy, pięknej i gorzkiej. Czyni to, używając materiału literackiego, który odsłania niebezpieczne rejony psychiki, często skrzywionej okolicznościami czasu i miejsca, choroby, namiętności. Na tej płaszczyźnie spotykają się ze sobą realizacje na pozór bardzo odległe, takie jak „Stalin” i „Emigranci”, albo „Noc Walpurgii” i „Opowieści Hollywoodu”. Wszystkie te realizacje telewizyjne wyróżnia niezwykła temperatura, odkrywająca niewidoczne na pierwszy rzut oka właściwości bohaterów.
Dobrym przykładem metody Kutza są „Emigranci” Sławomira Mrożka, telewizyjna adaptacja z udziałem Marka Kondrata i Zbigniewa Zamachowskiego. Była to najlepsza inscenizacja tej znanej i stosunkowo często grywanej sztuki. Pokazał w niej Kutz zawikłaną więź, jaka łączy gastarbeitera i politycznego emigranta, dwóch samotników na wyspie w morzu obcych, poszukujących z uporem uzasadnienia swej egzystencji, zagubionych i przerażonych swym losem. Nikogo nie wyszydzając ani też nikomu nie kadząc, ani inteligentom, ani robotnikom, dał Kutz ich wspólny portret, bohaterów niezdolnych, by ze sobą współdziałać, ale też i niezdolnych do życia bez siebie. Było w tym całe piekło emigranckiej doli, ale i całe piekło kłamstwa, na którym zbudowali swoje życie bohaterowie. Żeby je ukazać, Kutz stworzył „małe piekło” Kondratowi i Zamachowskiemu, wywiózł ich daleko od domu i poddał rygorom szaleńczej pracy. Uskarżali się potem, że nie spracowali się tak jeszcze nigdy. Ale nie żałowali tego obozu treningowego z Kutzem.
Przygoda z Różewiczem
W swoim niemałym dorobku teatralnym nie ma Kutz rozdziału romantycznego, nie ma wielkiej klasyki polskiej. Artysta powiedział kiedyś, że to nie jego domena, że to za subtelne, czy za trudne dla niego. Trochę – jak to Kutz – ironizował. Bo pełno polskiej romantyki w jego filmach, choćby w sagach śląskich. A że nie taki sposobny do subtelnych analiz… Też nieprawda. Dowodzi tego duchowa przygoda Kutza z Różewiczem. Szczęśliwe spotkanie dojrzałych osobowości artystów przyniosło świetne wyniki. Kutz odświeżył obecność Różewicza na polskiej scenie, realizując pięć wybitnych spektakli, w tym dwa głośne spektakle telewizyjne. „Do piachu” (1990) stało się nawet zaczynem bez mała ogólnonarodowej dyskusji. Ten bowiem obrazoburczy, kalający nieskazitelną biel wspomnień kombatanckich dramat Różewicza został przez jednych uznany za kamień obrazy, przez drugich za pean na chwałę życia. Było z tej okazji gorąco, ale ciekawie. Znacznie powściągliwiej zareagowała publiczność telewizyjna na „Kartotekę rozrzuconą” (1998), pierwszą realizację – po autorskiej, kiedy poeta próbował „Rozrzuconą” z aktorami we Wrocławiu – nową wersję „Kartoteki”, a właściwie nowy dramat, nawiązujący do teatralnego debiutu Różewicza. To spektakl ważny, z wybitnymi rolami Jerzego Treli i Krzysztofa Globisza, stawiający pytania o naszą współczesność, drapieżny, ironiczny, chwilami nieprzyjemny. Jakby go zamilczano. Wierzę jednak, że na „Rozrzuconą” przyjdzie jeszcze czas, że Kutz nieomylnie to odczuł.
Oprócz telewizyjnych ma Kazimierz Kutz na sumieniu także teatralne grzechy Różewiczowskie: „Kartotekę” (1999), tę klasyczną, i „Na czworakach” (2001) w Teatrze Narodowym oraz „Spaghetti i miecz” (2000) w Starym Teatrze. Tworzy to swego rodzaju kompozycję wątków i myśli, istotnych dla rozumienia naszej sytuacji, komentujących duchowe rozterki człowieka przełomu XX i XXI wieku. Kutz ponownie odkrył Różewicza dowodząc swoimi spektaklami, że w dramatach wielkiego poety przetrwał zapis naszych niepokojów, lęków, tęsknot, wmówień, mitów i nadziei. Co więcej – nie tylko sam nad Różewiczem tak płodnie pracował, ale wzbudził na nowo zainteresowanie jego dramaturgią najmłodszej generacji reżyserów. Widomy tego dowód mogliśmy oglądać w Katowicach, podczas katowickiego festiwalu „Interpretacje”. Kutz, który podczas tego festiwalu odbierał Nagrodę im. Tadeusza Żeleńskiego-Boya. Laur klubu Krytyki Teatralnej SD RP, przyznany za twórczą realizację dramatów Tadeusza Różewicza w Teatrze TV i teatrze żywego planu, nazwał to nawet swego rodzaju „palcem bożym”. Otrzymywał bowiem laur za Różewicza tuż przed spektaklem „Kartoteki” w opracowaniu młodego reżysera Piotra Kruszczyńskiego i wykonaniu zespołu Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie.
Praca z aktorem
Jedną z tajemnic sukcesów Kutza była jego umiejętność pracy z aktorem. „Kutz zna sekret – mówił Olgierd Łukaszewicz w rozmowie z Elżbietą Baniewicz – jak ładować aktorów, podobnie zresztą jak amatorów, odpowiednią energią od środka. Emocją, która nie pozwoli na nadmierną kokieterię, która powoduje, że aktor czy aktorka pragnęliby „wyprzedzać się” jako namiętni, wspaniali kochankowie, przedmiot przyszłych pożądań widzów. Kutz usiłuje pokazać człowieka w całej powadze i śmieszności tego aktu. Poza tym nie boi się w ogóle śmieszności, ukazywania przeciwstawień tkwiących w człowieku”. Więcej o metodzie Kutza i pracy z tym wielkim reżyserem można dowiedzieć się z naszej książki „Seksmisja i inne moje misje”
Trzeba być aktorem i pracować z Kutzem, aby próbować zgłębić ten sekret. Łatwo jednak dostrzec, że w jego spektaklach (bo w teatrze to widać silniej niż w filmie, ale dotyczy to także twórczości kinowej) aktorzy kwitną, rosną, dostają skrzydeł. Zdarza się to tylko nielicznym reżyserom. Jest więc jakiś sekret, który pozwolił Januszowi Gajosowi, przedtem utożsamianemu z Tureckim z Kabaretu Olgi Lipińskiej i Jankiem z załogi „Rudego’, ulecieć wysoko w spektaklu „Opowieści Hollywoodu”. Jako Horvath okazał się subtelnym ironistą, wybornym przewodnikiem po świecie ułudy, pełnym dystansu wyrozumiałym, ciepłym komentatorem ułomności ludzi z filmowego światka fabryki snów. Ale nie tylko Gajos zachwycił w tym przedstawieniu, niezapomniane postaci jako bracia Mannowie stworzyli Jerzy Bińczycki i Jan Peszek, a jako Brecht cudownie pieklił się Henryk Bista. To była sztuka pełną gębą. A Kondrat i Zamachowski w „Emigrantach”? Prawdziwi i inni od tego, co grali wcześniej. Skupieni na rolach, zażarci partnerzy-przeciwnicy, szachiści, nieznający reguł toczonej gry, zaskakujący się nawzajem. Wspaniały duet o panach i chamach, braciach krwi, którzy nienawidzą się i kochają, uciekają od siebie i żyć bez siebie już nie potrafią. A „Stalin”? Wielka rola Tadeusza Łomnickiego i kreacja Jerzego Treli. Dwóch czarodziejów, magów sztuki pod batutą trzeciego, niewidocznego, który pewną ręką przeprowadził ich dialog-walkę na śmierć i życie. Wszystko, co ludzkie i nieludzkie było w tym przedstawieniu: groza, miłość, nienawiść, śmieszność, strach. Łomnicki grał rolę aktora grającego z konieczności błazna tyrana, który posługuje się tekstem Szekspira, aby wyrazić swój bunt i niezgodę na świat. Trela grał tyrana grającego rolę ojca narodu i przyjaciela artystów, posługującego się Szekspirem, aby poniżyć i zdeptać sztukę. W tym potrójnym teatrze nadzieję przynosił poniżony Lear. Sztuka uchodziła cało z pogromu.
Między podziałami
Kutz wymyka się kwalifikacjom politycznym, choć wielokrotnie próbowano go przytroczyć do rozmaitych rydwanów. Nie nadawał się na artystę dworskiego. Chodził swoimi drogami, nawet jako polityk. Wybrany do Senatu z listy Unii Wolności, do partii nie należał. Wolał zachować niezależność. Jego wrażliwość społeczna na krzywdę, wyczulenie na przejawy nietolerancji i niesprawiedliwości, drażniły prawicę. Jego flirt z Unią Wolności drażnił lewicę. Kutz cieszył się tym jak dziecko. Specjalnie zabierał ze sobą na różne spotkania Janusza Palikota, aby nim postraszyć strasznych mieszczan. Ale tak naprawdę cenił sobie niezależność, zawsze był sobą; „Postawa niezależna – mówił, jaką staram się zawsze zajmować, jest najgorsza i łatwo do niej dorobić dowolną interpretację. Zwłaszcza tym. którzy aktualnie są po właściwej stronie, ci bardzo lubią arbitralnie rozstrzygać co jest „nasze”, a co nie”. Postawa „najgorsza”, ale z niej nie zrezygnował, bo, jak powiada „mówienie prawdy jest wielką przyjemnością i aby być sobą, nie wolno jej się wyrzec”. Bardzo będzie nam brakować Kazimierza Kutza – niezależnego wojownika prawdy.