Epidemia koronawirusa spowodowała podobno przyspieszenie dynamicznego rozwoju nowoczesnych technologii, głównie medialnych. Wiadomo – popyt na „zdalność” wzrósł w postępie geometrycznym. Jednak ten medal ma dwie strony.
Epidemia przyspieszyła i tak już daleko posunięty w czasach przedepidemijnych proces rozbratu między przeszłością a teraźniejszością. Szczególnie dotyka to świata starej kultury. Teatrowi żywego planu odseparowanemu od widzów grozi uwiąd i może już nigdy nie wróci do dawnej formy.
Klasyka literacka i literatura tzw. poważna jest w jeszcze większym odwrocie czytelniczym niż była dotąd, zamykane są antykwariaty przepełnione starymi książkami, a, jak czytam, choćby książki pisarzy czasów PRL, dotyczy to na przykład Jerzego Putramenta czy Wojciecha Żukrowskiego, stare wydania klasyki, literatura o tematyce społeczno polityczna będąca dokumentem minionych czasów, o wydaniach dzieł klasyków marksizmu-leninizmu nie wspominając, czy książki o metryce dłuższej niż 10 lat, jak również wszelkie egzemplarze uszkodzone (tak jakby z zasady były one bezwartościowe) – są od razu, bez pardonu, posyłane na makulaturę, do przemiału przez tych, którzy skupują lichwiarsko księgozbiory prywatne po osobach zmarłych lub zasoby upadających antykwariatów. Te wszystkie zasoby książek (najrozmaitszego autoramentu), czasopism, gazet, widokówek i innych druków , także tych sprzed 1945 czy sprzed 1939 roku, do których obfitości w antykwariatach i na okolicznościowych wyprzedażach przyzwyczailiśmy się „od zawsze”, już niedługo mogą ulec ostatecznej fizycznej zagładzie, przemielone albo spalone.
Stare książki (to oczywiście bardzo szerokie pojęcie, ale precyzowanie tego określenia zajęłoby zbyt wiele miejsca, tym bardziej że zależy ono także od metryki oceniającego) zalegające trwającą od kilkunastu lat modą na półkach, w które wyposażone są niektóre lokale gastronomiczne, co prawda cieszą oko i przyciągają moją uwagę, ale mam wrażenie że należę do nikłej pod tym względem mniejszości. Poza tym, zwłaszcza w dobie epidemii, ich los – i lokali i książek – jest delikatnie mówiąc bardzo niepewny i kruchy. W rezultacie następuje przyspieszająca swoje tempo zagłada fizyczna starego piśmiennictwa.
Odbywa się to co prawda w sposób nie tak spektakularny jak palenie książek w III Rzeszy Hitlera, ale – prawdę mówiąc – praktyczny skutek jest podobny. Wydawałoby się, że schronieniem starych książek mogłyby być biblioteki publiczne, ale i tu nie jest dobrze.
Od kiedy kilkakrotnie odmówiły mi przyjęcia daru w postaci pewnej liczby starych książek, które chciałem oddać, przestałem ponawiać te propozycje. Bibliotekarze wolą pieniądze na nowe wydania poczytnych popularnych powieścideł, a starszych książek się wyzbywają. Stare książki wadzą im jak starzy ludzie ZUS-owi, choć drugiej strony rozumiem, że brak im miejsca na ponadmiarowe zasoby.
Dlatego wziąłem się na sposób i od czasu do czasu cichaczem zostawiam niepotrzebne mi książki na korytarzach bibliotecznych, wierząc że zabiorą je zainteresowani lekturą. Wiem, że to nie jest idealna formuła i zalatuje piłatowym gestem, ale ja też nie mam półek bibliotecznych z gumy i rozumiem potrzebę dokonania od czasu do czasu selekcji księgozbioru. Rzecz w tym, by książki trafiały do zainteresowanych ich lekturą, a nie lądowały w składach makulatury (gdzie nawiasem mówiąc, od czasu do czasu, znajdowałem ciekawe okazy, prawdziwe z mojego punktu widzenia, cymelia). Tak czy inaczej mamy do czynienia z cichym armagedonem kulturowym, z cichą, postępującą zagładą, z istnym „Sajgonem” dla starych książek. Dlatego cenna jest każda ocalona stara książka, a przynajmniej pamięć o niej. Warto więc przypominać różne stare, dziś zapomniane edycje.
I na koniec o samym terminie „vintage”. Jego definicja jest dość skomplikowana i dotyczy mody na stare rzeczy w modzie, sztuce, estetyce, mieszane z nowymi trendami w tych dziedzinach. Ja jednak pozwolę sobie, na użytek praktyczny, trochę przekornie, uprościć tę definicję, sprowadzając „vintage”, na odwyrtkę, tylko do tego, co stare i niemodne. Postaram się od czasu do czasu coś z tego vintage podrzucić Szanownym Czytelnikom, „ku pamięci”, a może i (tu trzykrotny rechot – he, he, he) „dla potomności”.
Ot, na przykład, właśnie zakończyłem lekturę „Nowego Kalibana” Zygmunta Kałużyńskiego, wydanego przez „Czytelnika” w 1961 roku. Skądinąd, sam autor, ze swoim sposobem bycia, mówienia, ubierania się i tak dalej, byłby dziś – gdyby ożył – przykładem vintage najczystszej wody, czyli tego co dawne i staromodne. Nie mniej vintage są także jego książki, którymi się kiedyś zaczytywałem, rozlubowany w jego stylu, specyficznej frazeologii i niebywale oryginalnym, często ekscentrycznym sposobie interpretowania formy i znaczeń dzieł filmowych przede wszystkim i głównie, ale także literackich i sztuki w ogólności.
Niesamowita, szatańska mieszanka „swawolnego Zyzia” zaczyna się od „Psychoanalizy rewolucji w szarym kraju” i dotyczy jednej z najbardziej znanych powieści okresu surrealizmu, „Władzy” Tadeusza Konwickiego. Zapewniam, że żaden inny krytyk tak o literaturze tego nurtu nie pisał. Po prostu palce lizać.
Ale tego nie da się streścić, to trzeba przeczytać, tak „samoswoja” jest i fraza i tok myślenia Kałużyńskiego.
A dalej kilkadziesiąt recenzjo-esejo-felietonów, bo tak to chyba trzeba określić. Fajerwerki myślenia krytycznego, kompletnie niepodatnego na jakiekolwiek schematy, konwencje, pełnego specyficznego i tylko „Zyziowi” właściwego poczucia humoru, ekscentryczne konkluzje. Wystarczy zacytować niektóre tytuły: „Morderca z café de Wąski Spodzień” (to o „Popiele i diamencie” Andrzeja Wajdy), „Więcej serca dla włamywaczy” (o głośnym kryminalnym filmie „Rififi” Jules Dassina), „Awangarda na pluszowej kanapie” (to o francuskiej literackiej Nowej Fali) a poza tym o filmach francuskich, włoskich, amerykańskich, radzieckich i innych z tamtego czasu, prawdziwa feeria błyskotliwości, dzikiej, nieokiełznanej inteligencji „Zyzia”. Rozkoszny i totalny „odlotowy” vintage, bo dziś już nikt ani tak nie myśli, ani tak nie pisze jak „Zyzio”.