Modne ostatnimi czasy ataki na „lewicę typu woke” nie ustają. Wydawać by się mogło zatem, że przeciwnicy tej odmiany lewicy mają na myśli jakiś konkretny twór, struktury czy partię. W rzeczywistości „woke” nie istnieje. Realnie jest jedynie prawicowym narzędziem ideologicznym do walki z postępem obyczajowym i lewicową awangardą kulturową, która coraz skuteczniej przenika do jądra systemu kapitalistycznego. Jeśli zatem walczysz z „woke” – pamiętaj, że przyczyniasz się do prób restauracji i ponownej normalizacji hegemonii kapitalistycznego patriarchatu.
Czym jest „woke”? To ogólne, upraszczające określenie dla zbioru praktyk budzących społeczną świadomość i wrażliwość na uprzedzenia rasowe oraz wielowymiarową dyskryminację, w politycznej walce używane głównie przez prawicę. Uprzedzenia te zawarte są w systemie społecznym, zawarte są w społecznych praktykach i żyją w samym języku. Zadaniem lewicy jest pokazywać je i odkrywać. Kwestionowanie i burzenie zastanego stanu rzeczy i ideologiczne demaskowanie języka władzy to praktyka dobrze znana co najmniej od czasów Marksa. To dla lewicy żadna nowość i nic odkrywczego ani kontrowersyjnego – stanowi to od dawna o jej specyfice, dotyczy też szczególnie współczesnej, kryzysowej epoki. Nic dziwnego, że z perspektywy i dla interesów systemu walka z „woke” przybiera dziś na sile. Dziwić może jedynie, że na pokład tej łódki wskakuje też część lewicy, która (razem z prawicą) przeciwko „woke” wysuwa coraz bardziej absurdalne zarzuty…
„Woke” spełnia się w roli prawicowej fantazji. Przecież w praktyce nikomu rzeczywistemu nie chodzi o to, żeby z walki o zasady dotyczące tożsamości płciowej czy inkluzji językowej oraz likwidacji klasizmów w narracjach uczynić jedyny typ walki politycznej. To prawdziwy „żelazny wilk”, szkodliwa fantazja przeciwników postępu, który na naszych oczach dokonuje się w opozycji do panującego systemu kapitalistycznego, osłabiając i rozbrajając go od wewnątrz. Choć nie jedyne i wyłączne, są to jednak kwestie absolutnie nieodzowne, jeżeli lewicowy dyskurs opuścić ma kanapowe zacisze specjalistów i przedostać się do mainstreamu języka publicznego, a więc używanego i budującego różnice na poziomie empirycznej codzienności. Walka o język też jest walką klas.
Każda niefobiczna lewica nie widzi niczego strasznego w inkluzywnym określeniu „osoba”, poszanowaniu końcówek czy odejściu od archaicznego-biologistycznego traktowania identyfikacji płciowych. Lewica to wyjście człowieka z epoki nierozumu i akceptacja jego zdolności do samodzielnego i swobodnego określenia własnej egzystencji. Dla marksizmu świadomość nie tylko zawsze już jest materialna, ale jej ewolucja i rozwój są pochodną odrywania się człowieka od zastałych form i starych konsensusów. Określając swoją własną identyfikację w zgodzie z własnymi przekonaniami nie tylko odrywamy się od kap-patriarchatu, ale rozwijamy też człowieczeństwo w formy bardziej zaawansowane niż te, które przewidziały dla ludzkości wykłady z ambony.
Potrzebujemy „cancel culture”
Owiane demoniczną sławą polityczno-lewicowe „cancel culture” jest nam dziś potrzebne jak nigdy dotąd. Unieważnić prawicowe narracje znaczy zyskać moc tworzenia nowego. Praktyki zmierzające do zmiany języka nie są żadną fiksacją, ale rzeczywistą i od dawna znaną strategią.
Cancelować, czyli unieważnić musimy nie tylko homofobię, rasizm, seksizm czy klasizm, ale w ogóle całą hegemonię patriarchalnego kapitalizmu, którego władza opiera się w dużej mierze właśnie na języku, na panujących narracjach, które rządzą nami przez to, że narzucają nam swoją „normalność”. Jeżeli nie chcemy społecznych fobii i nie chcemy języka nasączonego przemocą klas panujących, to walka o społeczną wrażliwość i uznanie dla indywidualnej wolności do kreowania własnego wizerunku jest czymś absolutnie fundamentalnym. Konstrukt dwóch płci, który wciąż jeszcze panuje w naszym społeczeństwie jest wyłącznie pozostałością po władzy feudalnej instytucji kościoła i klerykalnego opisania świata z wieków ciemnych i jeszcze wcześniejszych. Postępowa lewica wie i rozumie, że człowiek kreuje sam siebie i jest to proces toczący się w czasie, w ramach którego dopiero dojrzewamy do rozumienia tego kim oraz jak możemy być.
Na Zachodzie wciąż panuje kapitalistyczno-patriarchalny konsensus. Ma to swe odzwierciedlenie także w języku, dostosowanym do realiów rozwiniętego kapitalizmu. Język bowiem zawsze pozostaje głównym strażnikiem i narzędziem transmisyjnym dla ideologii. Bez zmiany tego języka i odmiany wrażliwości społecznej nigdy nie ruszymy z miejsca, w którym obecnie się znaleźliśmy i które bynajmniej rewolucyjne nie jest. Z kolei w Polsce przeciwnicy „woke” tworzą wizję społeczeństwa fantasy, zgodnie z którą „prawdziwy proletariat” to konserwatywni mieszkańcy wsi z wyobrażeń rodem z lat 60-tych, a przemawiać do ludzi pracy należy tak, jak na rolniczej blokadzie, najlepiej ze stekiem wyzwisk i nie licząc się z nikim poza konserwatywnym, jeszcze domyślnie religijnym odbiorcą.
Ta agrarno-archaiczna fantazja nie ma absolutnie żadnego pokrycia w rzeczywistości, bo nie tylko uwłacza mieszkańcom wsi i opiera się na odwróconej infantylnej chłopomanii (zresztą autorstwa wielkomiejskiej śmietanki)… Nie dostrzega się tu jednak, że współczesny lewicowy elektorat to przede wszystkim kobiety z miast z wyższym wykształceniem, cechujące się zaangażowaniem i ogromną wrażliwością na ludzkie sprawy i problemy. Proletariatem jest zresztą w Polsce druzgocąca większość społeczeństwa, a „wiejskie” identyfikacje nie istnieją w sposób podmiotowy pod czy ponad wspólnymi doświadczeniami świata pracy. Ten fetysz gminy jako przeciwieństwa dla zepsutych mieszczuchów-libków rzeczywiście mógł się jeszcze chwilowo bronić gdzieś na początku lat 90-tych, kiedy faktycznie przy poparciu tychże mieszczuchów likwidowano socjalistyczne PGR-y. Lecz nie później.
Obecnie wszelkie istotowe dla lewicy sprzeczności społeczno-polityczne zachodzą już jedynie w obrębie proletariatów miejskich. Mało tego – miejski proletariat nie jest wcale zwolennikiem kościelnych wykładni, a jego kultura nie ma nic wspólnego z jakąś „ludowością” jeszcze sprzed czasów realnego socjalizmu. To proletariat cyfrowy, czerpiący z Youtube’a wzory konsumpcyjne zachodniej kultury. Oglądający eurowizję, aspirujący i przynależący do kultury zglobalizowanej. To zresztą właśnie ona powoduje, że młodsze generacje są już zdecydowanie bardziej wrażliwe językowo i cechują się coraz większą otwartością na lewicowy język. PostPiSowskie kibolsko-„motłochowe” „robole” istnieją już tylko w formie antyliberalnego konstruktu, który stworzyła sobie część lewicowych działaczy w przeszłości głęboko zawiedziona tym, że w Warszawie czy w innych wielkich miastach jej hasła nie spotykały się z masowym odzewem. Streszczając cały ten nieszczęśliwy proces, morał ostatecznie z tego płynął taki, że mieszczuchy zajmują się sączeniem latte i wymyślaniem 624’tej płci zamiast przynależnością do związku zawodowego. W odróżnieniu od „prawdziwego” proletariatu z pogranicza wsi i historii, który na pewno gdzieś tam jest, tylko odcięty od świata stał się bezwolnym zakładnikiem PiS-u lub ewentualnie PSL-u. Bo przecież ze „zdrowej” (choć raczej zdrowo-ciemnej) polskiej wsi i małego miasteczka w odróżnieniu od „zepsutych miast” na pewno musiała wynikać jakaś rewolucyjność i tego się – dopomóż borze – trzymajmy…
Katastrofa takiego myślenia ma oczywiście wielu ojców. Pewne pokolenie działaczy przespało zupełnie fakt, że lata 90-te dobiegły już końca i postsocjalistyczne walki z balcerowiczyzmem zamieniły się w strumień walk z kapitalizmem nowej fali, z zupełnie innym tłem i zupełnie innymi siłami ciągnącymi za sznurki podstawowych aktorów. Po drugie realny socjalizm nie ukończył wcale procesu proletaryzacji, ale uczynił to za niego system kapitalistyczny. Oznacza to, że obecnie mamy już do czynienia z praktycznie monoklasową rzeczywistością i doszukiwanie się ogromnych sprzeczności pomiędzy odłamami polskiego proletariatu jest nie tylko politycznie szkodliwe, ale również zakotwiczone w rzeczywistości już minionej. Po trzecie i niestety: skutecznie przejęte z narracji forsowanej przez PiS zostały wrogości w stosunku do całego zachodniego mainstreamu, który zamiast za taktycznego sojusznika (zwłaszcza w warunkach polskiej walki z klerykalizmem i jego fantomami) uznano wyłącznie za najszkodliwszy czynnik liberalnego kolonizowania polskich peryferii.
Co więcej, dość powszechnie panuje nadal również iście starożytny błąd teoretyczny o zasięgu wręcz niezwykłym: polska lewica bardzo często uznaje, że musi istnieć prymat wyłącznie JEDNEJ i centralnej walki. Zamiast wielu walk, zamiast multikonfliktu politycznego dominuje staroświecka tendencja centralizacyjna, której odpryskiem jest ignorowanie lub zwalczanie konfliktów „mniejszej rangi”. Dlatego tak często i zupełnie otwarcie lansuje się pogląd, że „prawdziwa walka” może być tylko jedna i (infantylnie) klasowa. I jeśli tylko ktoś „zanadto” zajmuje się feminizmem, walką z transfobią, ekologią czy prawami zwierząt to z pewnością jest szkodliwy, jest wręcz wrogiem całego proletariatu, bo zabiera jego uwagę!
Istota sekciarstwa
Absolutne sekciarstwo tkwi właśnie nie w doszukiwaniu się językowych form przemocy i poszerzaniu spektrum konfliktu politycznego o kolejne pola. Absolutnym sekciarstwem jest domaganie się od wszystkich poszkodowanych i wszystkich walczących by skupili się wyłącznie na jednym i centralnym konflikcie, uznając swoje własne walki za przynajmniej drugoplanowe i nieważne, a najlepiej w ogóle niepotrzebne.
Ta absurdalna tendencja ma swe źródło w szkodliwych tendencjach rodem z ciemnych kart realnego socjalizmu, gdzie w praktycznie identyczny sposób oddalano wszystkie konflikty, by zastąpić je zupełnie sztucznym konstruktem „jedności polityczno-moralnej” najpierw klasy, a zaraz potem (i nieprzypadkowo) narodu. Z tych genetycznie poststalinowskich założeń wynikało następnie, że wszyscy poza wybrańcami mają zgodzić się na poświęcenie swoich interesów, bo lewicowość i socjalizm jako takie wymagają tej niezwykle bolesnej serii poświęceń: począwszy od praw osób LGBTQIA+, a skończywszy na poświęceniu walki o prawa kobiet czy poświęceniu zbyt marksistowskich socjalistów, których zresztą poświęcano wręcz fizycznie. Stalinowskie domaganie się wielkiej ideologicznej jedni miało przy tym jeszcze swe źródła w sytuacji wojny i rywalizacji z globalnym imperializmem. Brało się też stąd, że Blok Wschodni dość rozpaczliwie szukał centralizacji oraz scalenia interesu grup realnie też skolonizowanych, których wspólny interes często wspólnym interesem zwyczajnie nie był. Stanowiło to kompletne odejście od leninowskiej drogi, którą było mnożenie republik socjalistycznych, otwarcie na prawa wszelkich mniejszości i akceptacja totalnej, otwartej awangardy w dziedzinie lewicowej kultury. Dość wymienić, że to właśnie leninowscy bolszewicy likwidowali penalizację osób homoseksualnych i wprowadzali prawo do aborcji później usunięte przez Stalina (w 1933 r.). I naprawdę nieprzypadkowo restauracja carskiego reakcjonizmu w Rosji wiąże się obecnie z wielką krytyką okresu leninowskiego i apoteozą stalinizmu.
Dawni marksiści-leniniści rozumieli bowiem, że siła socjalizmu bierze się z jego politycznej wielości i z wielu dróg, które dopiero wspólnie tworzą kulturową i systemową awangardę, całościową alternatywę. Rozumiano, że walka klasowa jest sumą konfliktów, które przekłada się na krytykę kapitalizmu, a nie ignorowaniem sprzeczności, które nie podobają się reakcjonistom. I albo idziemy drogą multikonfliktu, albo idziemy na kompromisy z reaktywną świadomością, reaktywną ideologią i reaktywnymi hasłami, które w sposób nieunikniony prowadzą ku regresywnym fetyszom „dawnej zdrowej tkanki”, „prawdziwego ludu”, „prawdziwego robotnika-chama” itd. Podczas gdy zdrowy i skuteczny ruch rewolucyjny nigdy nie poświęca żadnych walk i praw w imię zadowolenia zwolenników starego konsensusu. Współtworzy też nową i bezkompromisowo rewolucyjną podmiotowość człowieka pracy.
Tragiczne lata dla lewicy
W tym miejscu podkreślmy, że ostatnie dekady były dla lewicy kompletną katastrofą. I katastrofą była też sama świadomość ludzi pracy, którzy nie potrafili sprzeciwić się systemowi, nie potrafili wytworzyć radykalnej różnicy i rozpocząć radykalnej (antagonistycznej) walki politycznej. Najwyraźniej konflikt na poziomie negocjacji o lepsze płace (poza który nie wychodzą żółte związki zawodowe, z natury godzące się na kapitalizm) nie był konfliktem wystarczającym, by ukonstytuowała się jakaś socjalistyczna i lewicowa klasa dla siebie. Część ugodowej i słabej lewicy przyzwyczaiła się do tego, że z kapitalizmem i systemem należy negocjować, że być „zbyt radykalnym” jest źle i że musimy mieć wspólny język z miłośnikami nabijania się z praw kobiet, wielbicielami zachodniego imperializmu czy ludźmi kpiących z kobiet z penisami. Nie musimy. I dlaczego lewica wciąż miałaby popełniać ten sam błąd i wygaszać konflikty, gasić gniew oraz szukać konsensusu z tymi, którzy owszem chcą go zawrzeć… ale z panującym systemem? Pogoń za wyłącznie ekonomicznymi przesłankami walki politycznej to w warunkach kapitalistycznego konsensusu i prosperity ślepa uliczka. Co więcej: szacunek dla innych walk i spraw nie wyklucza wcale tego, by w kwestiach fundamentalnych, czy też w okresie kampanii wyborczej na pierwszym miejscu stawiać te narracje, które mają moc przyciągania nawet tych, którzy wciąż z nami walczą. Nie musimy walczyć i hejtować „woke”, żeby w jakimś kluczowym momencie, na politycznym wiecu posługiwać się głównie językiem walki ekonomicznej i mówić przede wszystkim o wyzysku i biedzie.
Nieprzypadkowo przez długi czas lewicę na Zachodzie znacznie bardziej interesowały i stymulowały ruchy o charakterze feministycznym, równościowym i podobne. Oczywiście, że widmo obecnego kryzysu, inflacja i ogólna katastrofa wojenna prowadzą nas z powrotem do bardziej klasycznej walki politycznej o kwestie dotyczące poziomu życia świata pracy. Ale nie oznacza to, że inne nurty walki politycznej nie istnieją i lewicy nie zasilają, że nie są jej niezbędne. One też osłabiają kapitalistyczną hegemonię, one też mają w sobie nośnik zmiany. Co więcej, to często właśnie takie ruchy, jak ruch feministyczny w Polsce, są generatorem największego i najbardziej widzialnego gniewu politycznego. Robotnicy (proletariat) wciąż niespecjalnie rozumieją kapitalizm i dojrzewają dopiero do widzenia swej sytuacji w ujęciu systemowym, ponad wyobraźnią tuwimowskiego „strasznego mieszczanina”. Ale często (i wcale nie nielicznie) rozumieją już, że kobietom wolno mniej, że zwierzęta i przyroda są masakrowane, że ignorując czyjeś potrzeby samorealizacji i samookreślenia możemy skazać kogoś na niechybną próbę samobójczą…
Radykalizm nie jest zły
Do każdego sukcesu politycznego o charakterze klasowym potrzebny jest radykalizm. Potrzebne są radykalne podziały i różnice. Różnice nie tylko na poziomie samego interesu (jak często widzą to liczni działacze), ale również różnice na poziomie kultury, tożsamości i wartości. Pracownik po prostu zainteresowany wyższą płacą znajdzie sobie komitet także poza lewicowym. Osoba, która myśli o polityce wyłącznie w kategoriach indywidualnego interesu nie jest lewicowym podmiotem i nie stanie się częścią ruchu klasowego. Od rozpoznania wyzysku i braków we własnym życiu materialnym do aktywnego działania i stania się lewicowym wyborcą/częścią ruchu droga wiedzie poprzez konieczne identyfikacje o charakterze symbolicznym: niezbędny jest inny język, niezbędne jest radykalne odrzucenie tego, co stare i wyrastające z katolicko-chadecko-konserwatywnego konsensusu. Który umiera.
Toksyczna prawicowość przejawiająca się pod postacią pogardy dla stanowienia jednostki o samej sobie, żartobliwego podejścia do rasizmu, kpin z ekologii i weganizmu, pokazowego seksizmu… jest zupełną antytezą lewicowości oraz postępu. I nigdy nie stanie się ich sojusznikiem. Co więcej – akceptacja tej toksycznej prawicowości oznacza uniemożliwienie nadejścia zmiany o charakterze klasowym. Bo z afirmacji reakcyjnej świadomości i z klepania po plecach polskiego prawaka, który nabija się z krytyki schabowego nie wynika żaden lewicowy lepperyzm 2.0 prowadzący do zdobycia sejmu przez socjalistyczną rewolucję, ale jedynie utrwalenie konserwatyzmu w polskim proletariacie, który w najodważniej lewicowych porywach podąży tam, gdzie wskaże mu Jarosław Kaczyński.
Traktujmy walkę polityczną serio. Traktujmy serio kwestie dotyczące tranzycji, konieczności stopniowego odejścia od konsumpcji mięsa, kulturalnego zwracania się do każdego imieniem, które sam sobie wybrał, nieużywania rasistowskiego słownictwa, zgody na samodecydowanie kobiet o ich własnym ciele… Po prostu poważnie i w roli sojusznika. To część wielkiego konfliktu z kapitalistyczno-patriarchalnym konserwatyzmem, który toczymy jako cała lewica. Nie budujmy złudzeń, że stworzymy taki ruch, który w cudowny sposób będzie inkluzywny dla tych, którzy będąc na proletariackich pozycjach klasowych są jednocześnie zakładnikami skrajnie prawicowych ideologii i z lewicą walczą. Tego nie da się zrobić.
Tak samo nie ma i nie będzie nagród za lewicowe utrwalanie i normalizowanie świętości dwóch płci, ignorowanie transfobii, przyzwolenie na stosowanie klasistowskiego języka czy pomijanie kwestii przemocy wobec kobiet. I nie jest też tak, że istnieją tu jakieś wielkie pola wspólne dla lewicy i liberalizmu, bo kwestie te wcale nie przynależą do ideologii liberalnej, ani genetycznie, ani istotowo. Zmiany, które na naszych oczach dokonują się w przestrzeni językowej są elementem walki klasowej, walki z patriarchatem, walki z rasizmem… To nie kapitalizm lansuje prawa grup wykluczonych, lecz to kapitalizm zmusza się do respektowania praw tych, którzy je sobie wywalczyli. Gdyby naprawdę ten system tylko mógł, to dalej istniałby w formie z lat 50-tych. Fakt, że jeszcze 20 lat temu nikt szerzej nie słyszał o teorii gender i rasizmie, homofobii i seksizmie ukrytych w języku, dziś natomiast mówią o tym wszyscy, nie jest efektem spisku globalnych korporacji, ale rezultatem wieloletniej walki społecznej i politycznej, która wreszcie zaczęła przynosić wymierne efekty. To zdobycz walki społecznej taka sama jak skrócenie czasu pracy czy powszechne ubezpieczenie zdrowotne. Jeśli dziś nikt nie szydzi już z zadbanego mężczyzny (który jeszcze niedawno był „metroseksualistą” a kto dziś w ogóle pamięta to określenie?) to jest to właśnie efekt wygranej walki o poszerzenie przestrzeni i pojemności pojęcia męskości. Ignorować te zmiany oznacza ignorować własne sukcesy. Walczyć z nimi to walczyć z sojusznikami.
Nic więc dziwnego, że „lewicowe” krytyki „woke” istnieją przy tym zawsze w orbicie lub na zlecenie prawicowej publiczności. Ta bardzo pragnie czuć się normalna i akceptowana (najlepiej jeszcze nowoczesna!) ze swoimi fobiami. Pragnie zapewnień, że zmiany polityczne i postęp posunęły się za daleko, że ktoś tu na pewno grubo przesadza mówiąc o systemowym rasizmie i imperializmie, że dawne czasy przecież były normalne, zdrowopośrodkowizm jest najlepszy, a ci którzy doszukują się źródeł zbrodniczości systemu – i w ogóle widzą takową – to fanatycy, ekstremiści i zagrożenie. Istnieje ogromne zapotrzebowanie na wybielanie systemu, bo też i coraz trudniej jest dobrze czuć się ze sobą w chwili, kiedy rośnie świadomość przemocy wobec zwierząt, przemocy wobec mniejszości, przemocy wobec kobiet i zbrodni na planecie, a przy granicy szukający schronienia ludzie topieni są na bagnach… Nic dziwnego, że otwarci wrogowie „woke” to choćby przeciwnicy ruchu Black Lives Matter oburzający się na protesty uliczne i nazywanie kapitalizmu systemem rasistowskim, czy ludzie zbulwersowani istnieniem osób trans odmawiający im miana „prawdziwej kobiety/mężczyzny”. Musimy po prostu mieć świadomość, że – mówiąc słowami Judith Butler – wisi nad nami wciąż projekt restauracji skrajnie patriarchalnego autorytaryzmu. To z niego biorą swe źródła ciągłe ataki na prawa aborcyjne, prawa kobiet czy nieustające próby ośmieszenia budzącej się świadomości społecznej w kwestii seksizmu, fobii czy rasizmu. A patriarchalny kapitalizm jest nierozerwalnie sprzężony z władzą kapitału. Im będzie on słabszy – tym lepsze perspektywy na wzrost krytyk całego kapitału. A więc im więcej niezadowolonych i krytycznych – tym zawsze lepiej.
Być najemnikiem prawicowych fobii to jedna sprawa. Ludzie lewicy często jednak czują się też w obowiązku krytykować „zbyt radykalne” ruchy i tendencje, jakby wynikała z tego jakaś ich nobilitacja w oczach mainstreamu, jakby stawali się w ten sposób jednym z ogółem i jego doświadczeniem. Taka tęsknota jest nie tylko politycznie destrukcyjna, ale wynika też ze wstecznych umotywowań: prawdziwa lewica nie zajmuje się gaszeniem pożarów w imię systemu, nie obawia się radykalnych konfrontacji i nie szuka wspólnoty z mainstreamem, którego główną aktywnością od dekad jest właśnie lewicy eliminowanie. Nie trzeba też przymusowo recenzować walki, którą toczą inni. I jeśli na lewicy ktoś nie chce zajmować się walką osób kobiecych czy kwestią praw kobiet – nie musi. Odwalanie brudnej roboty za system coraz bardziej rozpaczliwie szukający potwierdzenia swej atrakcyjności i poprawności to już jednak zwyczajne samobójstwo.
Pobudka i przebudzenie z konserwatywnego letargu są nam wszystkim niezbędne. Im więcej fermentu i walki w języku – tym lepiej. Samo uznanie dla wielości walk politycznych to jedno. Wyzwaniem zasadniczym jest też jednak sama walka o język, bo to on ustala jakie ideologie ulegają reprodukcji, a które zdecydujemy się odepchnąć i obalić. Stary język, stara polityka i stare czasy nie były niczym dobrym, proletariackim ani postępowym. Musimy mieć świadomość, że wyzwoleniu podlega również samo myślenie. Że upośledzające są nie tylko wyzysk i sucha ekonomia, ale również panująca narracja, czyli proletariackie więzienie dla umysłu, które proletariatowi wytworzył kapitalizm. Przyznając, że kapitalizm to seksizm, homofobia, transfobia, rasizm i ekologiczna zagłada niszczymy kapitalizm i budujemy nowy język. Wyciszając konflikty i utrwalając postawy konserwatywne wyłącznie umacniamy to, co było.
Socjalizm to safe space dla każdego
Pretensje do świata, narracje mówiące o ofiarach systemu, świadomość istnienia tożsamości niewygodnych dla systemu, wykluczający charakter kapświata, który nam stworzono potrzebne są nam w jak największej ilości i jak najgłośniej wybrzmiewające. Nowe czasy to nowe walki. A socjalizm to safe space dla każdego. Socjalizm od zawsze jest też walką o demaskację przemocy, hegemonii i ucisku. Zdrowa lewica to program, który zakłada inkluzję każdej słusznej walki i współreprezentowanie jej w konflikcie z kapitalistycznym lewiatanem. Lewica to związek walk, nigdy jedna walka. I czułość dla ofiar oraz zrozumienie dla ich gniewu. A „woke” to żaden problem dla osób na lewo od Partii Republikańskiej i Prawa i Sprawiedliwości, którym wymykają się młode pokolenia, nieślepe na ból, wyzysk i głęboką wielowymiarową przemoc panującego nad nami kapitału-świata.
Widzieć, akceptować i tworzyć przestrzeń dla wszystkich tych walk nie oznacza przemiany w sektę. Oznacza być postępową_ym.