Na lotnisku czekała Marzanna – Mam dla ciebie list – powiedziała. List od kobiety, która zdradziła i odchodzi. Tak zaczyna się wznowiona przez wydawnictwo „MG” po 25 latach niezwykła powieść Józefa Hena „Odejście Afrodyty”.
Tytuł może nasuwać skojarzenia z filmem Woody Allena, i choć powieść Józefa Hena, opublikowana po raz pierwszy niemal jednocześnie z premierą Jej wysokości Afrodyty, z tym akurat filmem nowojorczyka nie ma nic wspólnego, to można w niej odnaleźć pewne klimaty przywodzące na myśl Manhattan czy Annie Hall. Jest w tej powieści przyjaźń dwóch dojrzałych mężczyzn, z których jeden, dobrze już starszy pan, profesjonalny prozaik, służy drugiemu, temu, powiedzmy, w sile wieku, za powiernika w jego miłosnej porażce. A tłem jest rzeczywistość polskich lat osiemdziesiątych. Mamy więc echa strajków i demonstracji, nagłe nawrócenia, wzajemne oskarżenia o zdradę wielkiej sprawy czy też o zwykłe, drobne podłości, i mamy ludzi, którzy niezależnie od poglądów, próbują sobie jakoś w tych niespokojnych czasach radzić, pracować zawodowo i mieć życie osobiste.
Dziś, ćwierć wieku po premierze Odejścia Afrodyty, kiedy opisywana w książce epoka zdążyła obrosnąć grubą warstwą mitów i tandetnych stereotypów, a mało kto pamięta, jak to wszystko wyglądało naprawdę, kto wie, czy ten spisywany jeszcze na gorąco obraz lat osiemdziesiątych nie jest jednym z najcenniejszych walorów tej powieści. Poeta i krytyk Adam Pluszka, który, zauważmy, w tamtych czasach był jeszcze dzieckiem, napisał, że jest „pod ogromnym wrażeniem tego, jak [Hen] opisał schyłek PRL-u, w jaki sposób ujął […] demoralizację, brak bohaterów i bohaterszczyznę, zakłamanie, chorągiewkizm […] i to, że pod pretekstem historii o nieszczęśliwej miłości opisuje wiele innych nieszczęść (także – może przede wszystkim – narodowych).” Autor, zauważa dalej Pluszka, „bez litości obszedł się […] z niejednym toposem, niejednemu Rejtanowi wykazał brak gaci (nie mówiąc o braku charakteru).”
Obaj główni bohaterowie Odejścia Afrodyty są intelektualistami – narrator Filip (ten starszy pan, powiernik), jest – jak zaznaczyłam – pisarzem, młodszy o pokolenie Stach, którego dzieje miłosnych udręk poznajemy za Filipa pośrednictwem – profesorem historii, sezjemistą, czyli specjalistą od szesnastego wieku. Wiedza o świecie i życiu, bogate doświadczenia i otwartość ich umysłów każą im ze stoickim uporem tkwić okrakiem na barykadzie, narażając się przez to na poważne nieprzyjemności z obu stron. Ten rys powieści docenił Wiesław Górnicki, aktywny uczestnik tamtych wydarzeń, ale przecież przedtem świetny reportażysta i ceniony komentator polityczny. W liście do autora, przytaczanym przez niego w Nie boję się bezsennych nocy (Z księgi trzeciej, 2001), Górnicki pisał: „Imponuje mi Pański dystans do polityki dziejącej się z początkiem lat osiemdziesiątych […] choć wszystko to było bardziej skomplikowane i znacznie trudniejsze w praktyce, niż Pan sądzi. Ale to akurat, w porównaniu z maestrią psychologiczną powieści, jest mało istotne. Trzeba jednak być quelqu’un (franc.: kimś, przyp. M.D), żeby się przy tej okazji nie wdać w uzasadnione skądinąd pretensje czy pyskówki. Chylę przed autorem czoło”.
Ta maestria psychologiczna, o której wspomina Górnicki, pokazuje pokrewieństwo z Proustem (ale jeśli ktoś się Prousta boi, uspokajam: Odejście Afrodyty nie jest napisane wymagającym proustowskim stylem; rytm tu jest żywy i dynamiczny, złożony ze zdań krótkich i soczystych). Narrator kilkakrotnie odwołuje się do W cieniu zakwitających dziewcząt, drugiego tomu Proustowskiego cyklu, przekornie podsuwając czytelnikowi fałszywy trop, bo ten prawdziwy prowadzi wyraźnie do Miłości Swanna. Nie tylko dotyczy to historii miłości Stacha do Kasi, tego jak przechodzi ona rozmaite fazy, od beztroskiego zauroczenia, poprzez euforię prowadzącą z czasem do chorobliwego, upokarzającego uzależnienia, które całymi latami ustępuje, przechodząc stopniowo w rozumny sentyment. Wszystko to relacjonuje nam pisarz Filip, na przemian referując to, co mu opowiada Stach, i wnikliwie i bezlitośnie analizując sytuację z poziomu swojej narratorskiej, a zarazem przyjacielskiej bezsilnej mądrości. Inaczej niż Proustowska Odeta, Kasia u Hena w zasadzie nie zwodzi Stacha, lecz z całą bezwzględnością wali mu okrutną prawdę, co jej nie przeszkadza przyjmować prezenty, i bez mrugnięcia okiem drobną (a czasem i nie drobną) pomoc w gotówce. Trzeba zaznaczyć, że w tej kwestii cytowany wcześniej Wiesław Górnicki zgłosił pewne zastrzeżenia: „O ile wątek finansowy Kasiulka wydaje się po prostu nadzwyczajny (nikt jeszcze tak genialnie nie opisał granicy między kurestwem i czystością; sam Balzac mógłby się od Pana uczyć!)” – pisał do Hena – „o tyle finanse głównego bohatera przeczą egzystencjalnej tezie książki”. Jak już wspomniałam, wielkim walorem Odejścia Afrodyty jest plastyczne uchwycenie realiów, także tych najbardziej trywialnych, owej tak niedawnej i tak bardzo już dziś egzotycznej epoki.
W Nie boję się bezsennych nocy Hen, pisząc o Lalce Prusa, bierze w obronę pannę Izabelę: „przecież ta panna Izabela bynajmniej się Wokulskiemu nie narzucała. Przeciwnie, ucieka przed nim. To on, korzystając z interesowności jej ojca, na nią dybał, to on zastawiał pułapki, nie walczył o jej uczucie – był gotów ją kupić. Kochał ją do obłędu, ale czy to jej wina?” W czasach, gdy rozgrywa się akcja Odejścia Afrodyty, nie istniały już dawne uprzedzenia stanowe, którymi kierowała się po części panna Izabela w swej niechęci do „parweniusza” Wokulskiego, ale wciąż istniały (i zawsze będą istnieć) różnego rodzaju snobizmy. Henowski Stach Narbej w swych zabiegach o uczucia ukochanej również pada czasem ich ofiarą, ale podobnie jak w przypadku Stacha Wokulskiego, to nie one decydują o jego niepowodzeniu. Mówi o tym wprost sam autor, przytaczając w Nie boję się bezsennych nocy rozmowę z reżyserem zainteresowanym zrealizowaniem adaptacji Odejścia. „Ale właściwie dlaczego ona go porzuciła?” – pyta filmowiec. „Bo jej się znudził” – odpowiada Hen. „«Jak to? Powinno przecież być odwrotnie: to ona jemu powinna się znudzić. Tak jak ty to przedstawiłeś, to on jest bardziej interesujący od niej, bogatszy wewnętrznie.» […] Właśnie dlatego – odpowiadam. Bo tak już jest, […] że ten, kto ma bogatsze życie wewnętrzne, bardziej aktywną wyobraźnię, nie nudzi się. Obserwuje ukochaną i każde jej słowo wydaje mu się wynalazcze, niezwykłe, bawi się nim, ogląda je (słowo!) pod światło, każde zachowanie daje mu impuls do refleksji, do zachwytów.”
Porzucony Stach Narbej cierpi, a w tych cierpieniach sekunduje mu współczująco Filip, ale pisarz nie próbuje wybić przyjacielowi z głowy tej miłości ani zohydzić ukochanej w jego oczach. We własnych zresztą też nie. Bardziej skore do potępienia Katarzyny są zaprzyjaźnione ze Stachem kobiety – od dozorczyni domu, w którym bohater się z Kasią spotykał, po tejże Kasi najbliższą przyjaciółkę.
Bo zresztą wątek Kasi, choć pełni w powieści rolę motywu przewodniego, nie jest bynajmniej jedyny, w pewnym momencie nawet schodzi na dalszy plan, choć stale powraca w coraz to nowej odsłonie. Tymczasem poznajemy całą galerię kobiet, które przewijają się przez Stacha życie – każda jest inna, wyrazista i charakterystyczna, każda w inny sposób pełna uroku i każda też w jakimś sensie niedopowiedziana, jakby autor chciał nam dać do zrozumienia, że nigdy nie poznajemy drugiego człowieka do końca. Jak choćby ta żona, która go porzuciła, bo był za mało lewicowy, a potem staje się wojującą katoliczką. (Wiem od autora, że mąż pani, która była jej prototypem, powiedział „I tak się stało”.) Także i Filip, który w końcowych scenach powieści musi mieć, jak obliczyłam, koło osiemdziesiątki, ma nam parę swoich tajemnic do zdradzenia, także i on swoje przeżył, także i on ma nadzieję przeżyć coś jeszcze. I, przyznam się, że czytając, byłam po jego stronie – chciałam, żeby jego pragnienia się urzeczywistniły. Oto wielkie zwycięstwo literatury nad naszymi przesądami.