Wstyd się do tego przyznawać, ale od chwili objęcia władzy w Polsce przez PIS czuję się jak dziecko, któremu – wbrew naturze – lat raczej ubywa, niż przybywa.
Główną przyczyną jest konsekwentnie realizowany pomysł, aby każdemu działaniu rządzącej partii podejmowanemu oczywiście „dla dobra obywateli” albo dla poprawy obrazu władzy, nadawać jakąś chwytliwą, propagandową nazwę. Już pierwsze „pięćset plus” miało taki łopatologiczny charakter. Teraz ma być o 300 złotych więcej, więc kurczowo poszukuje się propagandzistów tłumaczących mało pojętnemu narodowi, że to nic nowego, tylko doganianie inflacji. I zamiast „pięćset plus”, do którego przywykli, będzie „osiemset plus”.
Państwowe prezenty
Narażam się wszystkim rodzicom posiadającym dzieci „zarabiające” ten dodatek w dotychczasowej wysokości, ale – niestety – nie dał on oczekiwanego wzrostu urodzeń. Widocznie znaczna część narodu nie potraktowała go jako rekompensaty za seksualny wysiłek, tylko przeznaczała na wyżywienie i ubranie w najbiedniejszych rodzinach, lepsze urlopy w nieco bogatszych i bardziej solidny dopływ alkoholu u wszystkich spragnionych. Moje zaostrzające się z wiekiem skąpstwo burzy się zresztą od początku tej zabawy z plusem. Rozsądnie prowadzone państwo może, a czasem nawet powinno, wspomagać najbiedniejsze rodziny dodatkami za robienie czegoś konkretnego, sprawdzalnego i potrzebnego społeczeństwu, albo za niekwestionowane, wieloletnie zasługi dla tegoż społeczeństwa. Takie dodatki do emerytur jak kombatancki czy za osiągnięcie pewnych granic wieku w wypełnionym pracą życiu, nie budzą wątpliwości. Ale dodatek za oszczędzanie energii albo konkretnych paliw i wody do tej kategorii nie należą. To powinna regulować „niewidzialna ręka rynku”, wpływając na strukturę popytu przez rynkowy mechanizm kształtowania cen.
A zwiększenia przyrostu naturalnego nie osiągnie się premiami za posiadanie dzieci. Pary w wieku rozrodczym same się o to postarają, jeżeli uznają, że będą w stanie nie tylko utrzymać rodzinę, ale i żyć na przyzwoitym poziomie. Przynajmniej jedno z nich musi mieć przyzwoicie płatną i pewną pracę, muszą mieć możliwość kupna lub wynajmu mieszkania, bezproblemowego uzyskania miejsca dla dziecka w żłobku i przedszkolu, a także bezpłatnego korzystania z pomocy medycznej nie tylko w wielkich aglomeracjach.
Ale wróćmy do podstawowego tematu tego felietonu. Dlaczego coraz mniej liczni i coraz starsi członkowie Rady Sklerotyków czują się jak dzieci z pierwszych klas szkoły podstawowej? Wpływają na to nie tylko nadawane rzez władzę nazwy programów lub pomysłów, a zwłaszcza prezenty gotówkowe rozwożone do odwiedzanych przedwyborczo miejscowości. To nieistotne, że rozdawnictwo gotówki dodatkowo napędza inflację. Większość mniej wykształconych obywateli nadal nie wie, albo nie wierzy, że rząd ma pieniądze tylko z naszych podatków, wpłat części zysków spółek skarbu państwa i pożyczek. Są też tacy, którzy uważają, że rząd może sobie dodrukować tyle, ile mu potrzeba.
Ale może nawet silniejszy wpływ na te grupy obywateli mają zachowania osób tworzących formalną i intelektualną czołówkę obecnej władzy. Rada Sklerotyków w towarzyskiej, nieformalnej i rozrywkowej dyskusji uznała, że dziecinnieje zwłaszcza pod wpływem spektakli telewizyjnych w wykonaniu siedmiu osób dzierżących stery polskiego okrętu. Zaliczyliśmy do nich prezydenta, premiera, szefa rządzącej partii, Prezesa najbogatszego banku, ministra od edukacji i nauki, jednego z wiceministrów rolnictwa oraz ministra sprawiedliwości, a zarazem generalnego prokuratora.
Czołowi propagandziści
Opinie Rady sklerotyków są – jak zwykle – mieszanką poglądów „ulicy”, krytycznie zweryfikowanych przez członków Rady. W ramach te intelektualnej mieszanki doceniliśmy inteligencję i pracowitość premiera, który umiejętnie godzi liczne obowiązki związane z zarządzaniem państwem, z własnymi interesami. „Ulica, czyli większość obywateli niepasjonujących się polityką, nie może mu jednak wybaczyć nieustannego opowiadania o istniejących i nieistniejących sukcesach, niespełnianych obietnic i zbyt częstego mijania się z prawdą. To „ulica”, a nie konkurenci polityczni, nazywa go Pinokiem, albo bajkopisarzem.
Dla prezydenta ulica jest bardziej łaskawa. Słucha jego w znacznej części improwizowanych przemówień z uśmiechem i w wąskich gronach nazywa go aktorem. Ma jednak do niego pretensje, że nie wykazuje dostatecznego obiektywizmu i prawie nie korzysta z przywileju rzeczywistej niezależności, jaką daje mu druga kadencja.
Rada Sklerotyków wpada w wisielczy humor, oglądając wystąpienia prezesa rządzącej partii, czyli prezesa wszystkich prezesów. Ten efekt nie jest nawet spowodowany treścią tych wystąpień okraszonych nieco dziwnymi żartami. Jest wynikiem racjonalizmu członków Rady, którzy w historii Europy nie mogą znaleźć podobnego przypadku relacji szefa rządzącej partii z legalnie powołanym rządem. W panujących w Europie zwyczajach szef partii wygrywającej wybory obejmuje stanowisko premiera. Sam z sobą nie popada w konflikty i powiadamia naród o swoich koncepcjach i decyzjach, jako premier, dzierżący mandat upoważniający do rządzenia. Ale u nas jest inaczej. Prezes rządzącej partii jest szeregowym posłem. Ale to właśnie on nas informuje, co i dlaczego zrobi rząd, który po paru godzinach lub dniach podejmuje właśnie takie działania. To on – ten uśmiechnięty poseł – rozważa też publicznie, czy pan „X” powinien nadal być ministrem, czy też doradzi mu zmianę stanowiska, albo przejście na emeryturę. Jest człowiekiem inteligentnym, więc zdaje sobie sprawę, że wszedł w rolę autokraty i że autokracja jest systemem władzy niedemokratycznym, per saldo szkodliwym dla państwa.
Ale – prawdopodobnie – ta rola mu się podoba i zaspakaja jego ambicje sprawowania władzy, bez ponoszenia odpowiedzialności. No i chyba nie znalazł jeszcze następcy, który by ją godnie przejął i uporządkował pod względem formalnym.
Naśladowcy
Pozostałe persony rozbawiające, a jednocześnie zasmucające Radę Sklerotyków są barwne, ale mają mniejsze znaczenie. Czasem dosłownie, a czasem własnymi słowami powtarzają to, co mówi czołówka, a szczególnie prezes prezesów. Minister od edukacji i nauki usiłuje zarażać wszystkich krytycyzmem graniczącym z nienawiścią w stosunku do sąsiada z zachodu – państwa niewątpliwie ponoszącego winę za rozpętanie II wojny Światowej i za stosowane w jej ramach okrucieństwa – z holokaustem włącznie. Co do historycznej odpowiedzialności – jesteśmy zgodni. Ale trzeba też pamiętać, że w dzisiejszych Niemczech prawie już nie ma ludzi, którzy brali w tym udział. Następne pokolenia wstydzą się tej przeszłości, biją się w piersi i proszą o wybaczenie. I nie mam wątpliwości, że historyczne błędy i winy muszą być kiedyś wybaczane, choć nadal będą w podręcznikach historii. Gdyby miało być inaczej, to wspomniany pan minister musiałby nienawidzić także Szwedów, którzy zrobili nam „potop” w latach 1655-60 i masowo rabowali nasze dzieła sztuki. A poza tym mam trudności ze zrozumieniem objawów skrajnego krytycyzmu przeciwników w czasach wojny, przez ludzi, którzy przyszli na ten zabałaganiony świat – jak pan minister – grubo po wojnie, w latach 70., czyli w czasach Gierka. Opowiadanie o wojnie, której się nie widziało, jest zawsze obarczone błędami. Ponieważ przeżyłem II wojnę jako świadomy młodzian, to mogę zapewnić pana ministra, że w tym czasie spotykałem licznych łajdaków wśród Niemców, ale niekiedy także wśród Rodaków. I spotkałem też kilku naprawdę porządnych Niemców, którzy nawet pomagali nam uciekać z jenieckiego obozu, w którym rezydowaliśmy po upadku Warszawskiego Powstania. Dlatego zawsze podkreślam, że w każdym narodzie i środowisku można znaleźć ludzi „dobrych” i „złych”. Problem jest w proporcjach. U Niemców w po I Wojnie Światowej i w okresie II Wojny doszło rzeczywiście do masowych zmian mentalności i znacznej przewagi „złych” ludzi. Ale to jednak – moim zdaniem – nie powód, aby obarczać za to odpowiedzialnością ich dzieci, wnuki i prawnuki.
Współczesna krucjata
Jednym z filarów działań rządowo – partyjnych propagandzistów PISu jest też podkreślanie religijności tego środowiska i gotowości obrony kościoła katolickiego. Jak tylko ktoś o tym wspomina, to na Radzie Sklerotyków staramy się zrozumieć, kto, dlaczego i w jaki sposób próbuje walczyć z podmiotowo i przedmiotowo rozumianym Kościołem. Mimo starań nie znajdujemy konkretów poza czasem złośliwą werbalistyką. Też nam się nie podoba, jak ktoś lekceważąco lub zbyt żartobliwie mówi, czy pisze o chrześcijanach, a zwłaszcza o katolikach, którzy przecież walczyli o swoją wiarę i Jerozolimę na ziemiach dzisiejszego Izraela… Nota bene – jako człowiek mało pojętny zawsze miałem wątpliwości co do słuszności prowadzenia wojen krzyżowych rozpoczętych w 1095 roku. Obie strony wierzyły w jedynego boga – czyli logicznie rozumując tego samego. Różniły się głównymi prorokami, Jezusem i Mahometem, co wydaje się zbyt słabą przyczyną krwawych wojen. Chęć odzyskania władzy w Ziemi Świętej, która głównie przyświecała jednemu z inicjatorów, papieżowi Urbanowi II, była może przyczyną bardziej racjonalną, ale ze współczesnej perspektywy też niewystarczającą
Ale dzisiaj nie znajdujemy na Radzie przykładów siłowego prezentowania swoich antyreligijnych albo antykatolickich przekonań. Trochę niewierzących może swoim istnieniem denerwować ortodoksyjnych wierzących, ale, bądźmy szczerzy, jest to obecnie margines problemów społecznych. Nawet jeśli umownie rozumiany zachód stopniowo „poganieje” (określenie ze słownika ministra od edukacji!) to nie ma przecież dla nas istotnego znaczenia/
Indywidualnością w grupie naśladowców jest jeszcze szef koalicyjnej, niewielkiej partii, która niedawno zmieniła nazwę, wprowadzając do niej słowo „suwerenna”. Z pomocą elokwentnych kolegów stworzył coś w rodzaju wewnętrznej opozycji w szeregach tzw. zjednoczonej prawicy. Rada Sklerotyków zalicza go do „młodych – gniewnych”. Nie wróżymy mu dalszej oszałamiającej kariery, ale doceniamy umiejętności gry politycznej, w której jak dotychczas, jego zyski są znacznie większe od ponoszonych strat.
Rozkwit propagandy w latach rządów PIS przypomina przedwojenne czasy u nas i – w jeszcze większym stopniu – u sąsiadów na zachodzie i wschodzie. My, obywatele, jesteśmy zmęczeni nieustannym poszukiwaniem prawdy w zalewie oświadczeń polityków i medialnych informacji. Trudno się jej szuka w kraju, gdzie potrafi zginąć na kilka miesięcy dwutonowa rakieta. Stopień trudności wzrasta, jeśli władza wmawia ludziom coś, co oni wiedzą, – ale tłumaczy to odwrotnie. Można dostać zawału słuchając premiera, który zapewnia, że ludzie mają teraz więcej pieniędzy, bo nie kupują „na zeszyt” czy „na kartkę”. A oni nie kupują, bo zżerane przez inflację pieniądze mają znacznie mniejszą wartość. I na zakupy wielu produktów, które kupowali za czasów „ciepłej wody w kranie”, teraz ich nie stać.
Jesteśmy więc – Panie i Panowie – ofiarami uwięzionymi w zaklętym kręgu propagandy. Sądzę jednak, że mamy dość siły, aby rozerwać tą konstrukcję w nadchodzących wyborach.