Odpowiedź zna dziennikarz tygodnika NIE. Politycy nie mogą krępować współczesnych wybranych – błogosławionych tworzących miejsca pracy. „Politycy, precz od gospodarki! To wy jesteście dla niej, a nie ona dla was”. Taka konkluzja kończy wynurzenia na temat relacji państwo-gospodarka (Robert Jaruga, POPISIE. Dynię swą widzę ogromną, Nie 46/2023). To memento dla polityków. Ten wniosek podbudowuje historyczny rejestr porażek polskiego państwa w roli inwestora i przedsiębiorcy.
Nawet Izera nie wyjechała jeszcze z lasu. Tak się składa, że w tej konkluzji zawarta jest esencja liberalnej, nowej technologii rządzenia. Nowej w stosunku do polityki jako sztuki rządzenia, jako zdobycia i utrzymania władzy w interesie zbiorowości, „dobra wspólnego”. Tak przynajmniej rozumiał ją Niccolo Machiavelli. Jednak kiedy powstawał kapitalizm to nie Machiavelli, lecz liberałowie gospodarczy określają zadania państwa. Według nich to rynek jest tą dziedziną życia społecznego, w której powstaje prawda. Ta prawda wyznacza granice działania dla władzy publicznej. Tak się narodziła statofobia, doktryna minimalnego państwa, jego służby rynkowi. To ją upowszechniają w przestrzeni publicznej dyżurni ekonomiści kraju (A. Sadowski, S. Dudek, A. Domański, a wcześniej guru ich wszystkich L. Balcerowicz). Skoro gospodarka to firmy i ich właściciele, konkluzja Jarugi prowadzi ostatecznie do podporządkowania społeczeństwa biznesowi: posiadaczom kapitału pieniężnego, rentierom, zbójeckim baronom, a obecnie kalifornijskim władcom aplikacji. Najlepiej tę zmianę wyraża hasło niemieckich ordoliberałów – twórców tzw. „społecznej gospodarki rynkowej”. Według nich polityk powinien przypominać sędziego na boisku piłkarskim: pilnować tylko reguł konkurencji, według których toczy się rywalizacja między czempionami biznesu, jak obecnie między Bezosem a Muskiem o podbój kosmosu. Oni i cała reszta dwóch tysięcy miliarderów, toczą rywalizację o opanowanie e-handlu, zysków z reklam, wyścigu po biotechnologie czy korzyści ze sztucznej inteligencji. Ta doktryna ukształtowała też rolę „rządu” UE: pilnuje on konkurencyjności, wartości pieniądza (walczy z inflacją i deficytem finansów publicznych); pilnuje, by cykle obrotu kapitału trwały bez większych zakłóceń, a nawet by je wzmóc, np. inwestycjami w energetykę odnawialną czy zmianę diesla na elektryka. Ale nie przeszkadza mu, że w tym celu znów trzeba przetopić miliardy ton rudy na stal, wydobyć z andyjskich solnisk lit czy pobudować nowe stacje ładowania. W sumie, aż 65% potrzeb surowcowych trzeba będzie zaspokoić importem. Dla biznesu najważniejszy jest nowy front inwestycji, nawet pod pozorem ratowania planety: będą inwestycje, będzie zysk.
Szkoda papieru. Problem ogólniejszy polega na tym, że lewica ma niewielkie możliwości oddziaływania na potoczną świadomość polskiego społeczeństwa. Nie ma bowiem holdingu wydawniczego jak Czerska: wpływowego dziennika, tygodnika opinii, wydawnictwa, radia, stałej obecności w telewizyjnej strefie „wolnego słowa”. Dlatego szkoda skromnej przestrzeni drukarskiej na utrwalanie obrazu świata społecznego nadwiślańskich liberałów. W tym samym numerze Agnieszka Wołk-Łaniewska skarciła nieślubną Konfederatkę Idalię Dubicką. Skarciła za chwalbę B2B i krytykę „gnijącego systemu emerytalnego” czyli ZUSu. Tymczasem repartycyjny system zabezpieczenia starości to największe osiągnięcie współczesnej cywilizacji. Wiąże bowiem wszystkie pokolenia wspólnoty życia i pracy, łączy silniej niż rusofobia i uwielbienie Wuja Sama. Kto zna książki prof. Leokadii Oręziak o zaletach i wadach systemów emerytalnych, ten wie (jak Magdalena Biejat), że redukcja obciążeń podatkowych do 19% dla pupili Leszka Millera, czyli „samozatrudnionych” specjalistów- menedżerów ani w Polsce, ani nigdzie na świecie nie doprowadziła do wzrostu gospodarczego czy też spadku bezrobocia. Wprost przeciwnie – zapewniła robotę Thomasowi Piketty`emu i jego współpracownikom. Pokazali oni dający do myślenia fakt, że np. w USA od początku lat 80. dochody 1% beneficjentów Systemu wzrosły o 205%. Dlatego garstka 719 miliarderów posiadała w r.2020 majątek warty 4,56 biliona dolarów, cztery razy większy niż biedniejsza połowa Amerykanów. Ich majątek to tylko 1,1 bln dolarów.
Jednak część racji ma też dziennikarz Nie. Tyle że konkluzja odnosi się polskiego problemu milenium – czyli nieskutecznej pogoni za czołówką Zachodu. Problemu tego społeczeństwo polskie nie potrafiło i nadal nie potrafi rozwiązać. Czy to wina państwa, że Polacy mają duży problem z rozpoznaniem narodowego interesu? Bohaterami masowej wyobraźni są tutaj przywódcy przegranych powstań, a nie twórcy reform, które chociaż częściowo likwidowały dystans do czołówki (np. Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki, Stanisław Staszic, Eugeniusz Kwiatkowski, Hilary Minc). Jest długa lista autorów tłumaczących rodakom, że czarne jest czarne, a nie białe. W refleksji nad korektą strategii narodowej mamy długi szereg autorów, którzy nie stosowali taryfy ulgowej wobec bałamutnych nadwiślańskich stereotypów i schematów myślenia. Można tu wspomnieć o Stanisławach: Leszczyńskim, Staszicu, Szczepanowskim i Brzozowskim. Tę role wypełnia dziś wybitny praktyk i teoretyk polityki rozwojowej prof. Andrzej Karpiński.
Również intelektualnej odwagi wymaga sprawiedliwa ocena modernizacji, którą przeszło polskie społeczeństwo podczas przyśpieszonej industrializacji w Polsce Ludowej. Niektórych najbardziej boli to, że dokonała się ona w organizacyjnych ramach gospodarki planowej. Dopiero w dwóch pierwszych dekadach PRL, kosztem rzeczywiście dużych wyrzeczeń konsumpcyjnych, powstał podstawowy kompleks przemysłowy: energetyka, hutnictwo, przemysł przetwórczy, infrastruktura transportowa. I przede wszystkim miliony mogły się przenieść z kurnych chat II RP przynajmniej do blokowisk. Strategii wyjścia z zacofania było wiele – ale zawsze państwo było ich promotorem, choć tylko stosunkowo niewiele społeczeństw opuściło status peryferii i dołączyło do czołówki. Udało się to Japonii, Korei Płd., Finlandii, ostatnio Chinom. To doświadczenia sterowania procesem modernizacji z wykorzystaniem bogatego instrumentarium państwa. W polskiej peryferii można pochwalić, co czyni autor, osiągniecia polskich januszexów: eksport pieczarek, karpi, standardowych modeli okien, drzwi, lokomotyw itd. Tylko dwa biznesy, w istocie niszowe, mają szerszy, globalny zasięg: produkcja gier komputerowych i jachtów. Reszta to nie są firmy wysokich technologii, które by mogły konkurować na świecie. Ale czego się spodziewać w kraju, w którym zamiast odpowiedników niemieckich 82 Instytutów Maxa Plancka – mamy IPN, Akademię Kopernikańską i różne patriotyczne instytuty i fundacje. Zamiast grantów na innowacyjne produkty i technologie – zrzutkę na tacę dla kelnera. Od lat dojenie publicznej kasy przez Wokulskich naszych czasów opisuje w Przeglądzie z niezmąconym spokojem Marek Czarkowski. To nie tylko oligarchiczne biznesy PiSu. Jak długo? Efekt dobrze znamy: przypudrowana reklamowym blichtrem montownia wyrobów zagranicznych firm. W Polsce w nowoczesnych sektorach wysokiej techniki powstaje 5-6% wyrobów, a np. we Francji 25-30%. Co więcej, 70% nowoczesnych wyrobów tylko powstaje między Wisłą i Odrą. I dlatego wchodzą do „polskiego” PKB. Jak przed wojną nasze są ulice, bo do kapitału zagranicznego należy 60% „polskiego” przemysłu, podczas gdy w UE w obcych rękach znajduje się średnio 20-25%. Sytuację pogarsza udział importu w całkowitej sprzedaży na polskim rynku. Blisko połowa powstała u zagranicznej konkurencji. W krajach starej 15-ki UE wielkość ta nie przekracza 20%. W ostatnich dekadach urosła wielkość PKB, gdyż włączono „produkcję” sektora finansowego, jego dochody ze spekulacji tzw. produktami. Nie dziwi więc, że zyski płyną do centrów G-7, a największe „inwestycje” finansowe polskich Wokulskich to takie centra biznesu jak Malta, Luksemburg, Szwajcaria i …Nowa Kaledonia. Nie idźmy drogą prowadzącą do Afryki i Ameryki Środkowej, gdzie państwo pozostawiło gospodarkę wolnej przedsiębiorczości…i mafiom.
Dlaczego Chińczyk może? A tymczasem, a tymczasem…to państwo ludu Han w ciągu ostatnich trzech dekad stworzyło system udanej symbiozy z mechanizmem rynkowym. Wykorzystało postęp techniczny w teleinformatyce i transporcie morskim, by zbudować szybko rosnącą gospodarkę. Państwo chińskie zachowuje względną autonomię nie tylko wobec krajowego biznesu. Jest też poza zasięgiem global governance pod egidą USA: nie krępują je ani mechanizm zadłużenia, ani gwarancje bezpieczeństwa militarnego ze strony amerykańskiego patrona. Zignorowało tym samym przykazania płynące z Waszyngtonu, dotyczące deregulacji sektora finansowego czy prywatyzacji sektora publicznego. Poszło drogą racjonalnego autorytaryzmu, choć pozwala na eksploatację siły roboczej niemalże jak państwo angielskie w XIXw. Do wysokiej akumulacji dodało odpowiednią politykę makroekonomiczną: brak wymienialności juana, kontrolę inwestycji zagranicznego kapitału przez tworzenie spółek z udziałem kapitału chińskiego, ograniczało napływ kapitału portfelowego. Nie musiały też udostępniać swoich oszczędności sektorowi finansowemu Zachodu. Słowem, państwo chińskie zrobiło inny użytek z neoliberalnej globalizacji; poszło inną drogą niż dawne społeczeństwa realnego socjalizmu w Europie, na czele z Polską. Te się wpisały w realia ukształtowane w interesie wielkich korporacji, oddały im sektor bankowy, rynek wewnętrzny, pozbawiły się przemysłu, zbudowanego wysiłkiem wielu pokoleń. Muszą się w tej sytuacji zadowolić statusem dostarczycieli taniej pracy montażowej, usług dla korporacyjnego biznesu w Mordorach, a ich „małe misie”, wielbione przez Trzecią Drogę, specjalizują się w produkcji komponentów dla światowych kolosów.
Konfederaci kłamią. Milczącą przesłanką wywodów Jarugi jest anachroniczna już mądrość o związku przedsiębiorczości z prywatną własnością. Tak też myślą uczeni mężowie reprezentujący podręcznikową ekonomię zza oceanu i europejską szkołę austriacką. Popularyzują ją w Polsce korwiniści, młodzi duchem wolnorynkowcy (W. Gadomski, R. Gwiazdowski, T. Wróblewski) i konfederaci w tyrolskich spodenkach (S. Mentzen, M. Wawer). A jednak! We współczesnym korporacyjnym kapitalizmie nie dominują samotne wilki biznesu i minifirmy. Działają natomiast wielkie organizacyjne kolosy, o złożonej strukturze własności, stosunkach pracy i piętrowym zarządzaniu. Ich łańcuchy produkcji oplatają cały glob. Wokół nich kręci się chmara inwestorów, pożyczkodawców, spekulantów. W ich otoczeniu znajdujemy banki, fundusze inwestycyjne, emerytalne. To wielka machina obracania kapitałem pieniężnym, produktami finansowymi, kredytami, długami. Operatorami tej maszynerii są profesjonaliści, tacy sami jak ci, którzy zarządzają publicznymi firmami czy bankami. Nie operują oni własnymi aktywami, np. na rynku amerykańskim stanowią oni około 80% funkcjonariuszy tych instytucji. Ponadto informacji, które kształtują ich decyzje dostarczają rynki towarowe, przecież niekompletne. Nie wyceniają ani dóbr przyrody (woda, utrata ziemi ornej, zanieczyszczone oceany), a także ignorują potrzeby przyszłych pokoleń. Rodzaj własności ma tu niewielkie znaczenie. Tutaj bowiem dominują zawodowi zarządcy, którzy rzadko płacą za swe błędy, jak podczas kryzysu 2007/8. W tej sytuacji miarą skuteczności działania firmy publicznej nie musi być zysk. Mogą to być np. intersubiektywnie mierzalne preferencje społeczne, jak jakość życia oraz konieczność finansowania ze środków publicznych służb, które ją zapewniają. Obecnie w Polsce głównym wyzwaniem jest reindustrializacji gospodarki. Sady jabłoni i złociste pola dyniowe niewiele w tym pomogą.
Klęska polskiego teoretycznego państwa. Państwo dobrobytu było dziełem pożogi drugiej wojny światowej. Elity biznesu musiały przystać na historyczny kompromis z klasami pracowniczymi. Dodatkowo rozbudowa sektora usług publicznych stworzyła miejsca pracy dla specjalistów, którzy stanowili języczek u wagi tego kompromisu. W wielu krajach: w Skandynawii, w Niemczech i Austrii, w Belgii realizowany był etatystyczny model usług publicznych. Menedżment korporacji współpracował z administracją państwową. Przez trzy dekady trwała złota era kapitalizmu. Jednak wysokie podatki dochodowe i majątkowe były ceną tego kompromisu. Kapitaliści skorzystali z pierwszej okazji, którą stworzył kryzys energetyczny początku lat 70. ubiegłego wieku, żeby zrzucić jarzmo ucisku podatkowego i regulacyjnych funkcji państwa. W efekcie świat przeorał neoliberalizm, w Polsce zwany transformacją ustrojową. Nadzorował ją ówczesny amerykański eksperymentator Jeffrey Sachs, a realizował Leszek Augiasz Balcerowicz. Powstało półtora nieszczęścia na raz: konkurencja na niskie podatki w regionie; do tego konkurencja na tanią siłę roboczą (prekariat, strefy specjalne, usługi dla biznesu w mordorach stolicy, Krakowa, Wrocławia), bieda-biznesy poddostawców. Zmiany te dotknęły przede wszystkim służbę zdrowia, edukację i transport zbiorowy. Tu króluje korporatystyczny model zarządzania placówkami: prezes, rady nadzorcze, pracownicy. By upozorować resztki demokracji skomercjalizowane placówki opatrzono w atrapy demokratycznego nadzoru: rady i ciała doradcze złożone z „interesariuszy”. Tu znajdujemy pisowskich budowniczych państwa dobrobytu co łaska. Są to tylko maski współzarządzania. Jak stwierdza ceniony ekspert, prawnik Dawid Sześciło, „żyjemy w »kraju rad«, ale rady te w większości pozostają bezradne”.
Oczywiście pozostaje stały problem nadzoru nad funkcjonowaniem administracji publicznej i jej mandatariuszy. Żadne praktykowane rozwiązanie (system łupów jak w USA czy Civil Service w Wielkiej Brytanii) nie stanowi skutecznej recepty. Jednak to samo można powiedzieć o libertariańskich pomysłach paternalizmu. Jego zadaniem jest tworzenie „architektury wyboru” pożądanego zachowania, np. za pomocą systemu cen czy spersonalizowanej komunikacji. Właśnie w tym celu powstał sojusz między uniwersytetem-korporacją po reformie Gowina, politykami i światem biznesu. To probiznesowe Razem stworzyło „przemysł szczęścia”, sprzedający well-being wszystkim jarząbkom: boomersom, iksińskim, zetkom, fejsbucom. Lepiej nie patronować temu procesowi.
Niestety, państwo polskie zostało wydrążone finansowo przez liberałów, a zamienione w fort Polanda przez narodową prawicę. Pod kierownictwem fircyka w zalotach nie wypełniało swoich koordynacyjno-harmonizujących funkcji. Dlatego jego instytucjonalna przebudowa jest pilnym zadaniem tych, którzy nie chcą żyć w społecznych izolatkach, w zniszczonym środowisku i w świecie, w którym podczas spaceru fruwają nad głowami drony i rakiety. Czy lewica jest zdolna do przewodzenia w dziele odzyskania państwa z rąk polityków (czyt. marionetek biznesu) i lobbystów korporacji, miłośników działek i darmowych obiadów w postaci kuriozalnych wynagrodzeń prezesów publicznych spółek jak Daniela Obajtka?