Centralne planowanie pod koniec PRL-u kojarzyło się Polakom negatywnie. Odrzucali je robotnicy z „Solidarności”, którzy chcieli zastąpić odgórne sterowanie gospodarką robotniczymi samorządami. Przeciwni planowaniu byli również liberałowie, którzy uważali, że wolny rynek wszystko naprawi a planowanie to pierwszy krok ku totalitaryzmowi. Dzisiaj to oni najgłośniej krzyczą o wprowadzeniu kontroli cen cukru i paliw. Pandemia, rosyjska napaść na Ukrainę i globalne ocieplenie przynoszą rehabilitację planowania i roli państwa.
Liberałowie nie lubią państwa, bo państwo jest jedynym podmiotem, które może dokonać redystrybucji dochodów, może ograniczyć potęgę wielkiego biznesu i zapewnić prawa słabym. Państwo to wreszcie reguły i zasady obowiązujące wszystkich niezależnie od społecznego statusu. Tego polskie elity ścierpieć już nie mogą. One kwitną tylko, gdy państwo jest słabe, a nieoficjalne wpływy i sieci znajomości ważniejsze od przepisów i sprawiedliwości. Państwo musi więc być dla nich bezzębne i całkowicie pasywne.
Po 1989 roku kolejne rządy osłabiały siłę państwa, deregulowały kolejne obszary gospodarki. Państwo z roku na rok mogło coraz mniej i myślało coraz krócej do przodu. Liberałowie uznali, że należy państwo zagłodzić a jego funkcjonariuszy zamienić w łachmaniarzy. Polska administracja publiczna jest niemal najtańsza w przeliczeniu na mieszkańca w całej Europie. Wydajemy na państwo grosze i nie ma się co dziwić, że działa ono w sposób daleki od ideału. Szczerze mówiąc, to się czasem dziwię, że w przy tak drastycznie niskich nakładach na usługi publiczne jeszcze cokolwiek funkcjonuje. To prawdziwy cud nad Wisłą, że ulice są czyste, a do wypadków ciągle jeżdżą (chociaż z coraz większym opóźnieniem) karetki. Wszystko opiera się na heroizmie zwykłych ludzi, którzy z poczucia obowiązku ciągle pracują dla kraju.
Efekty systemowego niszczenia państwa widzimy dzisiaj jak na dłoni: w Polsce rodzi się najmniej dzieci od końca drugiej wojny światowej, chaos przestrzenny pożera nasz kraj, mamy największe zanieczyszczenie powietrza w Europie, postępującą zapaść systemu ochrony zdrowia, tysiące wakatów nauczycielskich w szkołach, zniszczony transport publiczny i ogromne problemy ze źródłami energii.
Jeśli państwo nic nie może i nie potrafi to kto ma zapewnić nam bezpieczeństwo i dobrobyt? Oczywiście wolny rynek. To on miał w cudowny sposób rozwiązać wszystkie nasze problemy. Teraz jednak widać, że wolny rynek może być dobry co najwyżej do produkcji butów, ale nie zastąpi państwa w naprawdę kluczowych dziedzinach takich jak ochrona środowiska, budowa mieszkań, transport czy energetyka. Wystarczyła wojna w Ukrainie i covid, żeby dzisiaj liberałowie i zwolennicy wolnego rynku pierwsi krzyczeli, że spółki mają obniżać swoje marże. Dzisiaj liberałowie sami domagają się walki z banksterami i wzmocnienia armii. Nikt już nie mówi, że Wojska Obrony Terytorialnej to niepotrzebna nikomu armia Macierewicza.
Nasze bezpieczeństwo, zarówno militarne, zdrowotne, mieszkaniowe jaki i energetyczne leży w rękach państwa i jego zdolności do przewidywania i planowania. Nowy plan pięcioletni powinien brać przykład z wielkich projektów XX wieku. Możemy szukać inspiracji z czasów II RP i Eugeniusza Kwiatkowskiego. Budowa Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. W zawstydzenie współczesnych polityków może wprawić również Plan Odbudowy Gospodarczej, zwany planem trzyletnim, który doprowadził do tego, że już pod koniec lat czterdziestych wskaźniki gospodarcze były lepsze niż przed wojną. Współczesny plan pięcioletni musi skupić się na energetyce, mieszkalnictwie, transporcie, edukacji i zdrowiu. Dobro wspólne musi wygrać z partykularnymi interesami. Tyle ogromne inwestycje w publiczne usługi zapewnią Polakom bezpieczeństwo.