Ilekroć przydarzy mi się sięgnięcie po jakieś wspomnienia z okresu powstania warszawskiego, tym bardziej przykro odczuwam absurdalny dysonans między oficjałkową wizją tych wydarzeń, między jego absurdalnie landrynkowym i krańcowo nierealistycznym, a przez to zwyczajnie nieuczciwym obrazem, z którym można się zetknąć w osławionym Muzeum Powstania Warszawskiego a potworną empiryczną rzeczywistością tamtych dni.
Jako okropność jawi mi się kontrast między faktem, że młodociani, szkolni najczęściej goście wspomnianego muzeum nabierają, pod wpływem wizyty w nim, chęci radosnej „zabawy w powstańców” i „chodzenia po kanałach”, a tym choćby, co opisała autorka wspomnień, Teresa Sułowska-Bojarska, mokotowska łączniczka Dzidzia-Klamerka.
Z tekstu nie wynika wprost, po upływie jakiego czasu autorka dokonała tego zapisu – czy bezpośrednio po powstaniu czy wiele lat po nim. W każdym razie nadała im formę relacji nieco fabularyzowanej, z plastycznymi opisami dialogami i literacko zarysowanymi sylwetkami licznych postaci.
W czasie lektury tych wspomnień przyszedł mi na myśl „Pamiętnik z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego czy „W rozwalonym domu” Jana Dobraczyńskiego, które pokazywały powstanie nie w aspekcie walki na barykadach nielicznych „doborowych” oddziałów Kedywu AK, lecz przez pryzmat straszliwych doświadczeń i niewyobrażalnych cierpień ludności cywilnej. Autorka „Codzienności” także pokazała fragmenty powstania „od tyłu”, od strony „intendentury”, tej od „gromadzenia ziemniaków” („front kartoflany”), od strony zaplecza strefy frontu, na styku powstańczej walki i bytowania cywili, czynnie, pomocniczo lub tylko biernie uczestniczących w zdarzeniach.
Jednak to właśnie bardzo często także ci – a często oni najbardziej – zwykli ludzie doznali największych cierpień, zasypywani w piwnicach pod gruzami domów (o tym traktuje n.p. wzmiankowana, a także zekranizowana powieść Dobraczyńskiego), masakrowani n.p. przez tzw. „krowy” (siały „konanie w męczarniach”, pozostawiały „krwawe strzępy człowieka”).
Rejestry powstania ukazane przez autorkę to krwawa miazga przepełniona śmiercią, cierpieniem, brakiem wody, żywności, lekarstw, nieustannym lękiem a w najlepszym tylko przypadku krańcowymi niedogodnościami. To splot straszliwych ludzkich historii mogących każdego choćby tylko nieco wrażliwego czytelnika wprowadzić w przygnębienie.
Przywołam choćby tylko los jednej z licznych postaci – niewyobrażalnych cierpień odłączonego od walki i wysłanego do szpitala, chorego na nowotwór oficera, któremu okrutny los zesłał jednocześnie wszystkie straszliwe doświadczenia, jakich doznawało otoczenie, wraz z brutalną chorobą, która sprawiała że doznawał podwójnego cierpienia i tak straszliwego bólu (przy braku środków przeciwbólowych), że – jak napisała autorka – „modlił się o śmierć”.
Innymi słowy, wspomnienia Sułowskiej-Bojarskiej to obraz piekła na ziemi, dna cierpień fizycznych i psychicznych doznawanych przez ludzką miazgę, zepchniętą w najgłębszy krąg piekła, którego nie nazwę „dantejskim” tylko dlatego, by literackim odwołaniem nie posunąć się do najmniejszej nawet relatywizacji tej krańcowo okrutnej rzeczywistości. I kiedy tak przy lekturze „Codzienności” myślałem o cierpieniach, na które setki tysięcy takich ludzi, jak ci opisani w tekście, skazali dowódcy AK, którzy podjęli decyzję o wybuchu powstania, natrafiłem na fragment w inny sposób bardzo przykry i w bardzo złym świetle stawiający kwalifikacje ludzkie i moralne tzw. „materiału ludzkiego” tworzącego powstańczych dowódców.
Autorka opisuje w tym epizodzie swoje własne doświadczenie, gdy została zrugana, zbesztana przez dowódcę za to, że w odpowiednim czasie nie wyczyściła kilkunastu par zabłoconych butów, które oficerkowie wystawili w tym celu młodej dziewczynie. Przyznam, że nigdy dotąd (choć nader sporo przeczytałem przez dziesięciolecia o powstaniu) nie spotkałem się w lekturze z tego typu sytuacją.
Dziewczyna pokornie naprawiła błąd i przez całą noc wyczyściła owe buciska, a nazajutrz, nieco zawstydzeni oficerkowie, próbowali zatrzeć swoje kompromitujące zachowanie i zrehabilitować się przed Didzią Klezmerką „prezencikami” w postaci słodyczy i jakichś drobiazgów. A przecież to kliniczny niemal przykład polskiej-męskiej przemocy wobec kobiet w ramach tej samej powstańczej strony, przykład traktowania ich z pogardą. Także przejaw małostkowej pychy i skłonności do małostkowego pozoranctwa oraz do wątpliwej, groteskowej odmiany „sznytu oficerskiego”.
Godny pożałowania przykład groteskowej, niedojrzałej małostkowości, która w obliczu straszliwej klęski nakazuje troszczyć się o … lśniące cholewy. Przykłady tej hańby domowej w wykonaniu „rycerskich wobec kobiet Polaków” można, jak się okazuje, napotkać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach i okolicznościach, także w przestrzeni „walki o niepodległość” i w „sferze patriotycznej tradycji”.
Przyznam, że choć, jak wspomniałem wyżej, „Codzienność” przepełniona jest okrutnymi i niejednokrotnie naturalistycznymi obrazami śmierci i cierpień, to epizodu z młodą łączniczką-żołnierką, zmuszoną rozkazem wojskowym do upokarzającej, niewolniczej usługi dla nadętych pychą akowskich oficerków, którzy zrobili z niej „czyścibuta”, nie mogę zapomnieć chyba najbardziej.
Bo to obraz haniebnego, seksistowskiego ucisku kobiet. I wtedy też przypomniałem sobie, jak prawolstwo narodowe rechotem i szyderą przyjęło niedawne słowa eurodeputowanej Sylwii Spurek o tym, że przy rocznicowej okazji 1 sierpnia, choć dużo mówiono o powstańcach, to zapomniano o „powstankach”. A przecież wspomniany epizod pokazuje, jak bardzo Spurek trafiła w sedno, w istotę rzeczy.
Teresa Sułowska-Bojarska – „Codzienność. Sierpień-wrzesień 1944”, PIW, Warszawa 2020, str. 349, ISBN 978-83-8196-100-4