Przeczytałem na gazeta.pl kuriozalny wywiad z Weroniką Rosati i nie mogę uwierzyć, że nigdzie nad, obok czy pod tą rozmową nie znalazłem adnotacji „materiał sponsorowany”.
Poziom lizodupstwa, wazeliniarstwa i stronniczości zaprezentowany przez dziennikarkę prowadzącą ten wywiad sprawia wrażenie, że zrobiła go albo podpłacona asystentka aktorki, albo jej narwana fanka. A poziom oderwania od rzeczywistości, jaki wykazała sama Rosati wręcz modelowo pokazuje co jest nie tak z liberalnym feminizmem naszych celebrytek.
W rozmowie, która generalnie jest gruntownym przeglądem licznych sukcesów artystycznych Rosati, których obserwatorzy albo nie widzą, albo ukazują z perspektywy roli szyderców (pomińmy to), pojawia się kilka momentów, gdy aktorka musi skonfrontować się z zagadnieniem źródeł tychże sukcesów. Co więc potrzeba do tego, żeby przebić się do Hollywood? Bogatych rodziców? Ich znajomości w świecie elit? Rozpoznawalnego nazwiska, które otwiera wiele drzwi? Poczucia komfortu, że jeśli Twoja zabawa w aktoreczkę skończy się źle, zawsze spadniesz na poduszkę bezpieczeństwa?
Zdaniem Rosati – nic z tych rzeczy. Jej kariera jest dowodem na to, że istnieje „magia”, że udać może się nawet zwykłej „dziewczynie z Polski”, że na swoje amerykańskie studia zarobiła jako dziecko własną pracą (grając w serialach i reklamach – ani słowa o tym, jak dostała te angaże), że rodzice tak bardzo jej znowu nie wspierali, ale na szczęście przekonała ich rozmowa z Panią Machulską (a wasi starzy, z jakimi gwiazdami rozmawiali o Waszej przyszłości?)… I jeszcze się dziwi, że ludzie jej nie lubią i nie cenią, że nie reagują uśmiechem, gdy od dwudziestu lat spełnia w Los Angeles swoją fantazję o byciu inkarnacją Elizabeth Taylor.
Najgorsze u tych wszystkich cór i synalków elit bawiących się w życiu dzięki rodzicom jest to, że nie potrafią tego przyznać i machnąć na to ręką, tylko muszą nas zalewać tymi opowiastkami o ciężkiej pracy od dziecka, o samodzielnej drodze na szczyt, o tym, że chcieć to móc i warto wierzyć w „magię”. Liberalny feminizm, którego twarzą została prowadzająca się za rączkę z Harveyem Weinsteinem Rosati, dodaje do tej narracji kolejny poziom: jestem chodzącym dowodem na to, że mimo dyskryminacji i seksizmu, zdeterminowana self-made woman i single mother („bez niani!” – dodaje aktorka) też może dostać się, gdzie tylko chce. To już naprawdę nieznośne krygowanie się niemal na „kobietę pracującą”, z której przedstawicielki klasy robotniczej powinny brać przykład: „nie myśl o tym, co będziesz robić w swoim miasteczku po szkole średniej, ani za co wykarmisz dziecko – bądź jak Elizabeth Taylor”.
Miałbym o wiele więcej sympatii do dzieci elit, które swój przywilej manifestowałyby bezwstydnie zamiast chować wstyd wynikający z reprodukcji przywileju pod wielopiętrowymi konstrukcjami o w pełni własnych i całkowicie zasłużonych osiągnięciach.
Wolałbym Weronikę Rosati mówiącą: „dzięki starym mogłabym mieć świetną pracę w korporacji, robić karierę w polityce, albo po prostu znaleźć bogatego męża, leżeć i pachnieć – jak wiele dziewczyn z tych sfer – ale we mnie była irracjonalna, dziecinna obsesja, by udawać Elizabeth Taylor, mieszkać w Hollywood, jadać przy jej stole, dotykać ludzi, którzy z nią pracowali. Musiałam walczyć o to dziwactwo ze światem moich bogatych rodziców, dla których było ono odjechane i niedojrzałe. Ale wyszło na moje i nie będę za to nikogo przepraszać”. Czy ostatecznie nie tęsknimy raczej za tego typu queerowymi opowieściami o uporczywym trwaniu przy swoim pragnieniu niż za fałszywymi autobiografiami ciężko pracujących księżniczek?