WOJCIECH WYSOCKI – ur. 16 stycznia 1953 roku w Szczecinie. Zadebiutował na dużym ekranie w „Con amore” (1976), melodramacie Jana Batorego, rolą negatywnego charakteru, młodego pianisty, który zaniedbuje relacje z ciężko chorą dziewczynę na rzecz przygotowań do konkursu chopinowskiego, wraz z Mirosławem Konarowskim, Joanną Szczepkowską i Zbigniewem Zapasiewiczem. W 1976 roku ukończył PWST w Warszawie. Występował w teatrach warszawskich, głównie we Współczesnym (1976-94). W filmie zagrał m.in. w „Romansie Teresy Hennert” w reż. I. Gogolewskiego (1978) wg powieści Zofii Nałkowskiej, w „Dyrygencie” A. Wajdy (1980). W filmie wojenno-sensacyjnym „Wyrok śmierci” (1980) Witolda Orzechowskiego zagrał postać Smukłego, wykonawcę¸ wyroków na kolaborantach. Zagrał kapitana Wiesnicyna w ekranizacji powieści Stefana Żeromskiego „Wierna rzeka” (1983) w reż. Tadeusza Chmielewskiego. Stworzył ciekawą kreację w roli tytułowej młodego dziennikarza o ambicjach literackich, który zostaje aresztowany za wydawanie wolnomyślicielskiego i antyklerykalnego pisma, w filmie psychologicznym „Pismak” (1984), w reż. Wojciecha Jerzego Hasa na podstawie powieści Władysława Terleckiego. Rola chronicznie osamotnionego, odosobnionego i odczuwającego wrogość świata wobec siebie Michała Miauczyńskiego w dramacie Marka Koterskiego „Życie wewnętrzne” (1986) przyniosła mu nagrodę aktorską w wyniku plebiscytu publiczności na Koszalińskich Spotkaniach Filmowych „Młodzi i Film”. Interesującą kreację stworzył też w głównej roli w filmie „Śmierć Johna L” (1987) w reż. Tomasza Zgadło. W 2007 roku otrzymał Wielkiego Splendora – nagrodę Teatru Polskiego Radia. Brał udział w radiowych serialach „Matysiakowie” i „Motel w pół drogi”. Występował także w serialach „Ranczo”, „Na Wspólnej”, „Samo życie”, „M jak miłość”, „Klan”, „Niania”.
Z WOJCIECHEM WYSOCKIM, rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Przyjemne jest dla aktora takiego jak Pan, w młodości romantycznego amanta, który w wieku 24 lat zagrał „Kordiana” w warszawskim Teatrze Współczesnym za dyrekcji Erwina Axera, przechodzenie w strefę aktorstwa charakterystycznego, którego jednym z najbardziej popularnych przykładów jest rola doktora Wezóła w serialu „Ranczo”?
Bardzo przyjemne, zresztą przeszedłem tę przemianę już dawno. Od lat tęskniłem za tym, by być aktorem charakterystycznym, bo jak mówi wybitny polski aktor Andrzej Łapicki, najgorsze jak ktoś jest „na wieki wieków amant”. Po pierwsze, rolę amantów są na ogół¸ nieciekawe, a poza tym człowiek się starzeje i z amanctwa się wyrasta jak z każdej poważnej choroby. Jeszcze kilkanaście lat po szkole miałem kompleks, że jestem kojarzony tylko z rolami bardzo poważnymi, co sprawiały moje warunki zewnętrzne, podkrążone oczy i posępna twarz. To mnie wpychało w role bohaterów romantycznych w teatrze lub czarnych charakterów w filmie. Ta rozpiętość moich ról była dość duża, od Jeszuy ha Nocri w „Mistrzu i Małgorzacie” po Szawłowskiego, jedną z większych kanalii w kinie polskim, którego zagrałem w „Ekstradycji”. Nigdy natomiast nie byłem aktorem charakterystycznym komediowym, co było źródłem mojego kompleksu, ale w końcu Jurek Bończak zaangażował mnie do kilku komedii i od tej pory gram sporo komediowych rzeczy nie tylko w teatrze, ale też w filmie, ze wspomnianym doktorem Wezółem, który jest postacią na wskroś komediową.
Nie jest to może rzadkie wśród aktorów, ale przez lata pracy aktorskiej przewinął¸ się Pan przez sporo teatrów. Miał Pan problem ze znalezieniem dla siebie najwłaściwszego miejsca?
To były głównie występy gościnne, bo etatowo byłem związany tylko ze Współczesnym i Dramatycznym, ale tak naprawdę chodzi o to, że przestałem wierzyć w teatr zespołowy, taki jaki był za mojej młodości. Moje doświadczenia i obserwacje życia teatralnego doprowadziły mnie do przekonania, że interesy aktorów, reżyserów czy dyrektorów teatrów są tak rozbieżne, że każdy ciągnie kołderkę w swoją stronę i trudno znaleźć taką indywidualność dyrektorską, która scaliłaby jakiś zespół ludzi na dłuższy czas. Może Krystian Lupa ma taki potencjał, ale też chyba nie na dłuższą metę. Poza tym mówi się o zawodzie aktorskim jako o wolnym, ale jeżeli jest się na etacie, to jest to żaden wolny zawód skoro z każdą sprawą trzeba iść jak petent do dyrektora. Po trzydziestu latach znudziło mi się to.
Rozpoznawalność przyniosła Panu rola w popularnym filmie Jana Batorego „Con amore”. Była to rola Grzegorza, nieszlachetnego, egoistycznego młodego człowieka…
To była rola z pewnego punktu widzenia przełomowa, bo po wspomnianym teatralnym Kordianie wpadłem na pewien czas w krąg ról szlachetnych i romantycznych. To po Grzegorzu reżyserzy zobaczyli we mnie czarny charakter. Przyniosło mi to dużą satysfakcję, bo to są najciekawsze dla zawodowca role. Aktorstwo to zawód, rzemiosło, a gwiazdą się tylko bywa.
Zadebiutował Pan jednak w filmie Gerarda Zalewskiego „Dom moich synów” w 1975 roku, gdzie zebrała się wspaniała plejada aktorów z Zofią Jaroszewską, Beatą Tyszkiewicz, Markiem Walczewskim, Jerzym Kamasem. Onieśmielała Pana ich wybitność i renoma?
Onieśmielała. W naszych czasach ten dystans między mistrzami a młodymi aktorami, czeladnikami bardzo się zmniejszył, prawie go nie ma. Ja grając Kordiana wiele razy podpatrywałem jak Czesław Wołłejko wspaniale mówi monolog Cara, albo jak gra pani Zofia Mrozowska. To były bardzo fajne teatralnie czasy. Z dumą i satysfakcją wspominam też rolę obok Tadeusza Janczara, legendy polskiego kina, w filmie Gogolewskiego „Romans Teresy Hennert”, gdzie grałem jego syna.
Jakie jeszcze role filmowe Pan sobie ceni?
Kapitana Wiesnicyna w „Wiernej rzece” Tadeusza Chmielewskiego. Kręciliśmy ten film pod Piotrkowem Trybunalskim, w stanie wojennym, niemal z czołgiem pod bokiem, a potem przeleżał się kilka lat na półkach. Jeszcze ciekawsze było spotkanie z Wojciechem Jerzym Hasem w filmie „Pismak”, w którym zagrałem główną rolę. To był wspaniały twórca, może najwspanialszy w dziejach polskiego kina, bardzo osobny, ale nigdy nie zabiegający o promowanie siebie i swej twórczości.
Zaczynał Pan karierę filmową jeszcze w PRL, więc ma Pan skalę porównawczą z czasami po 1989 roku. Jak Pan widzi różnice?
To przejście było dla mnie szokiem i to negatywnym. Główna zmiana polegała na tym, że reżyserzy stracili swoją dominującą rolę na rzecz producentów i tak zostało do dziś. Podobnie jest niestety ze zmianą w dziedzinie teatru telewizji, który produkował przed laty około stu przedstawień, a dziś kilka, bo reszta, to rzadziej teatr a częściej publicystyka. Obecny teatr telewizji to zresztą inna forma niż dawny, coś pośredniego między teatrem a filmem. No ale cóż, myślę, że do dawnych form powrotu już nie ma.
W jednej z notek o Panu napisano, że jest Pan znakomitym recytatorem i wykładowcą poetyckich warsztatów i spotkań. Poezja jest Panu szczególnie bliska?
Przede wszystkim nie cierpię słowa recytator, bo mi się to kojarzy z jakimiś akademiami. Ja po prostu interpretuję poezję, a ostatnio dużo mówię poezji Zbigniewa Herberta, w ramach monodramu, życiorysu złożonego z jego wierszy, z którym jeżdżę po Polsce. Jest to dla mnie często cenniejsze niż udział¸ w typowym przedstawieniu teatralnym w spektaklu, do którego nie mam serca. Niektórzy mówią, że to jeżdżenie z chałturą, a to przeciwnie, moja często najpoważniejsza praca artystyczna. Udział w takich letnich spotkaniach poetyckich w Praniu na Mazurach w muzeum Gałczyńskiego czy w „Herbertiadzie” w Kołobrzegu daje mi poczucie, że wraz z widzami wspinamy się wyżej, ponad poziom przeciętnej produkcji teatralnej. Lubię to robić, a niektórzy mówią, że umiem.
Nic zatem dziwnego, że otrzymał Pan swego czasu nagrodę Wielkiego Splendora, bardzo prestiżową, za głos radiowy…
Tym cenniejszą, że w świetnym towarzystwie, ja akurat obok pani Mirosławy Dubrawskiej. Bardzo siebie cenię tę grę wyobraźni, którą implikuje radio i gdy naszym tworzywem aktorskim jest wyłącznie głos.
Wróćmy jeszcze do filmu. Wraz z Markiem Kondratem stworzył Pan w filmach Marka Koterskiego, na przestrzeni ponad 20 lat, obraz sfrustrowanego Polaka. To straszny portret…
I straszny i śmieszny, ale na wskroś prawdziwy W tych filmach Marek Koterski rozprawia się ze swoim życiem. Z nieudanym małżeństwem w „Życiu wewnętrznym”, w „Domu wariatów” ze swoim domem rodzinnym, we „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” ze swoim alkoholizmem. A ponieważ kompleksy artysty, to najlepsza inspiracja dla jego twórczości, więc filmy te nabrały waloru uogólnienia i w postaci Adama Miauczyńskiego przegląda się wielu naszych rodaków. Prawdziwa sztuka rodzi się z kompleksów. Zadowoleni ludzie nie robią sztuki, albo robią ją rzadko.
Co mówi o nas jako o społeczeństwie popularność filmów Koterskiego, ich szeroka recepcja?
Poświadcza zawartą w nich ogromną prawdę. To jest szczere do bólu. Tak wiele mówi się, że film to opowiadanie zgrabnych historii, a Koterski pluje krwią. To nie jest żadne, ani ugłaskane. Zauważyłem, że po jego dawne filmy sięgają młodzi ludzie. „Rejs” też nie ma fabuły, a jest wspaniały. Fabuły zostawmy Amerykanom. Oni to robią najlepiej. Inna sprawa, że od tej reguły są wyjątki, bo Julek Machulski jest stworzony do tworzenia zajmujących fabuł.
Dziękuję za rozmowę.