Przystępowałem do lektury „Skuchy” Jacka Hugo-Badera z niechęcią, bo nie cierpię „solidarnościowych” remanentów i resentymentów. Powiem więcej – mam na nie przykre uczulenie. Nie przynależałem do tej formacji i choć przez pewien czas z (umiarkowaną) życzliwością jej kibicowałem, to bilans jej udziału w przemianach polskich po 1989 roku uważam generalnie za taki, w którym negatywne rezultaty przeważają nad pozytywnymi.
Ruch, który nazwał się „Solidarnością” (mam na myśli oczywiście nie tylko, czy nie tyle związek zawodowy, lecz całą związaną z nim formację polityczną od Wałęsy, poprzez formację Mazowieckiego, formację neoliberałów, po formację Kaczyńskich) nie wniósł do polskiego życia społecznego i politycznego ozdrowieńczych wartości, sensownego ładu, lecz skłócenie wszystkich ze wszystkimi, pogłębił społeczne nierówności ekonomiczne, otworzył szerokie wrota politycznemu klerykalizmowi, zbudował państwo, które nadal dla większości obywateli jest częściej źródłem rozmaitych problemów i opresji niż wsparcia.
Wbrew werbalnym deklaracjom formacja solidarnościowa wcale też nie okazała się ruchem prawdziwie wolnościowym. Lewica solidarnościowa okazała się bardzo słaba i nigdy nie rozwinęła się w silną i trwałą formację, silne za to okazało się najpierw ogniwo neoliberalne, a następnie, jak się dość rychło okazało, po jego porażce, ujawnił się najsilniejszy, najbardziej wpływowy nurt tego ruchu – antydemokratyczna, autorytarna prawica nacjonalistyczno-klerykalna, która w 2015 zdobyła władzę i utrzymuje ją niepodzielnie do dziś i którą przedłużyła na co najmniej kilka najbliższych lat.
Być może za swoisty paradoks można uznać fakt, że to rządy odsądzanej przez lata od czci i wiary (m.in. za 45-letnie uczestnictwo w bloku radzieckim) postpeerelowskiej, postpezetpeerowskiej lewicy, czyli rządy Sojuszu Lewicy Demokratycznej dokonały najważniejszego, historycznego ruchu prowadzącego do instytucjonalnej okcydentalizacji Polski, wprowadzając ją w 2004 roku do Unii Europejskiej.
Tymczasem spadkobiercy „demokratycznego”, „niepodległościowego” i „wolnościowego” ruchu solidarnościowego zaprowadzili kraj na margines UE i pojawiło się niebezpieczeństwo, że mogą nas z niej wyprowadzić zupełnie, jak zwykło się określać w publicystyce, „na wschód”. Doszło więc, do swoistego, paradoksalnego „odwrócenia ról” – „postkomunistyczna” lewica, potomkini PZPR, partii bratniej radzieckiej KPZR i rzekomo prorosyjskiej, doprowadziła do historycznego wprowadzenia Polski do wspólnoty zachodnioeuropejskiej. Tymczasem spadkobiercy antyradzieckiej, prozachodniej i „demokratycznej” opozycji zaprowadzają w Polsce standardy, które stara antykomunistyczna publicystyka miała w zwyczaju określać jako „sowieckie”.
Warto też wspomnieć, że większość kluczowych afer, skandali, nadużyć i kryzysów, do jakich doszło w 30-leciu po 1989 roku, miało miejsce w okresie rządów „postsolidarnościowych”. Jeśli spojrzeć w przeszłość spokojnie i bez uprzedzeń, to pomawiany o „postnomenklaturowe” mechanizmy, o wszystko co najgorsze, Sojusz Lewicy Demokratycznej, pozostawił po sobie pamięć rządów, choć zapewne dalekich od ideału, w miarę spokojnych, na ogół kompetentnych, na pewno nie naruszających praw i wolności obywatelskich, a „afery” z tamtego okresu jawią się dziś, z perspektywy lat, jako, relatywnie, znacznie mniejszego kalibru i mniej liczne niż te, które miały miejsce za rządów „postsolidarnościowych”.
W notce wydawniczej napisano, że „Skucha”, „kreśli historię polskiej opozycji poprzez losy tych, którzy ją tworzyli – Kolumbów rocznik 50 – swoich, jak mówi, najbliższych, sióstr i braci. To ma być miłosne epitafium dla tego pokolenia. Co zrobili ze swoim niezwykłym życiem dawni konspiratorzy, których bronią były papier, farba drukarska i powielacze? Żałują, że to nie były karabiny?”.
Temu sformułowaniu brak ścisłości. „Skuchy” nie sposób uznać za „historię polskiej opozycji”. To tylko wyrywkowo pokazane losy nielicznego grona działaczy solidarnościowego ruchu w okresie stanu wojennego, z mocnym sięgnięciem do czasów po 1989 roku. Nie ma tu nawet zarysu syntezy, nie ma też właściwie wzmianek o wydarzeniach sierpniowych 1980 roku, jak i okresie ją poprzedzającym, rozpoczętym w 1976 roku powstaniem KOR.
To raczej okruchy z życia kilku, w końcu nie najbardziej prominentnych działaczy solidarnościowego podziemia lat 1982-1988 i to akurat prywatnych znajomych autora „Skuchy”, m.in. Macieja Zalewskiego (po 1990 roku szefa kancelarii prezydenta Wałęsy, skazanego później na kilka lat więzienia za nadużycia finansowe), Michała Boniego, Ewy (Marka) Hołuszko oraz grona innych postaci – w przeciwieństwie do tych trzech – bardzo mało znanych.
Książka skonstruowana jest z trzech części („Kolumbowie. Rocznik 50”, „Siedem lat w trumnie”, „Początek świata szwoleżerów”), a każda z nich składa się z krótkich, na ogół 2-3 stronicowych „kapsułek” podejmujących jakiś temat, wątek cząstkowy. Budowę „Skuchy” można określić jako mozaikową, a przy tym odległą od jakiekolwiek linearności, sytuacyjnej czy chronologicznej. To mixy subiektywnej narracji autorskiej z fragmentami rozmów z bohaterami lub ich monologów. Mieszanka realistycznych opisów z subiektywnymi refleksjami.
Gatunkowo można by to określić jako „reportaż mówiony”. Owo przywołane wcześniej uczucie przygnębienia podczas lektury bierze się z koszmarnego połamania losów bohaterów, z ich życiowych porażek, rozczarowań, z niemożności zbudowania przez nich normalnego, znośnego prywatnego życia.
Z tych biografii bije rozpaczliwy smutek, rozczarowanie, niespełnienie, są one zmasakrowane, zatrute, nieraz, z różnych powodów, patologiczne. W moim osobistym odbiorze potwierdza to tylko od dawna żywione przeze mnie (a oparte na wieloletnich obserwacjach) przeświadczenie, że legendarne solidarnościowe szeregi w sposób szczególnym stopniu nasycone były ludźmi sfrustrowanymi, niezrównoważonymi emocjonalnie, często osobiście prawymi czy uzdolnionymi, ale nie radzącymi sobie ze zwyczajnym życiem, przegranymi, głęboko osobiście nieszczęśliwymi i szukającymi ratunku oraz rekompensaty w zanurzeniu się w działalność polityczną.
Autor pokazuje tych ludzi jako przegranych (mimo okresów lepszych) przed, w trakcie i po rewolucji solidarnościowej. Dlatego spod „miłosnego epitafium” Hugo-Badera wyziera ciężkie rozgoryczenie.
Narracja „Skuchy” nie odnosi się raczej do naszego czasu bieżącego, to w przeważającym stopniu relacja z odległej przeszłości lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych.
W czas „bieżący” opowieść sięga rzadko. Sięga choćby przez barwnie napisany, sugestywny, niespełna dwustronicowy obrazek „Rozbieg”, ukazujący scenkę niefortunnie i gwałtownie zakończonej wizyty autora u pewnej starszej pani z kręgu dawnej solidarnościowej „konspiry”, od której chciał uzyskać interesującą go relację, a która to pani, dowiedziawszy się, że autor jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, niemal na progu wyrzuca go z mieszkania. Ten sugestywny obrazek osadza opowieść Hugo-Badera i kręgu jego bohaterów w rzeczywistości dzisiejszej Polski jako kraju głęboko i agresywnie podzielonego na – jak to się dziś – na „dwa wrogie sobie i obce plemiona”.
Wstępna wzmianka o postaci Maćka Chełmickiego z „Popiołu i diamentu” Andrzeja Wajdy, nawiązanie przez autora do mitologii zbudowanej przez Romana Bratnego tytułem jego powieści „Kolumbowie.
Rocznik 20”, a także do „Końca świata szwoleżerów” Mariana Brandysa wskazują, że to bolesne, „miłosne epitafium” chciał autor osadzić w znanych filmowo-literackich kontekstach, znaleźć dla niego „metaforyczną”, kontekstową ramę. Jednak ta rama nie spełnia w tym przypadku swojej obiektywizującej roli.
Z „miłosnego epitafium” wyziera krwawa, toksyczna, rozpaczliwa tkanka losów nieszczęśliwych „popaprańców” (nie używam tego terminu w sensie pogardliwym), którzy niezdolni do budowania własne życiowej stabilizacji, niezdolni do poradzenia sobie z samymi sobą, podjęli walkę zmierzającą do uszczęśliwienia narodu. To było porwanie się z motyką na słońce. Toksyn nigdy nie da się przerobić na balsam.
Jacek Hugo-Bader – „Skucha”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2016, str. 315, ISBN 978-83-268-2372-5