Trzy kobiety, trzy niezapomniane kreacje Krystyny Jandy, Małgorzaty Bogdańskiej i Doroty Landowskiej. Trzy żony: Danuta Wałęsowa, Giulleta Masina i Zofia Stryjeńska.
Scenicznie z „Danutą W.” (w reżyserii Janusza Zaorskiego) właśnie się pożegnaliśmy – 22 stycznia odbył się ostatni 174. spektakl w Teatrze Polonia, choć widzów na kolejnych spektaklach nie brakowało. Po ośmiu latach eksploatacji Krystyna Janda zdecydowała się na przystanek z napisem „koniec”. Monodram Małgorzaty Bogdańskiej „Nie lubię pana, panie Fellini” do tekstu Marka Koterskiego (i w jego reżyserii) narodził się prawie cztery lata temu, ale jego żywot dopiero się rozpędza. Krąży z tym monodramem Bogdańska po całej Polsce (prapremiera w Cieszynie, premiera w Słupsku, potem w Drugiej Strefie premiera warszawska), ostatnio pokazuje się we Włoszech, w ojczyźnie bohaterki. Spektakl Landowskiej – najmłodszy w tym gronie – swoją prapremierę miał w lubelskim Centrum Kultury w listopadzie ubiegłego roku, pojawia się w różnych miejscach rzadko, oblegany i oklaskiwany.
Rola żony, cierpliwej i niezauważanej, a nawet pomijanej jest udziałem bohaterki monodramu Jandy. Żonę buntującą się, cierpiącą, walczącą, ale niezłomną maluje Bogdańska: „moją rolą życia była rola żony” – powie jej bohaterka. Stryjeńska Landowskiej pragnie grać tę rolę jak najlepiej, ale musi z niej zrezygnować.
Charakter monodramu
„Danuta W.”
celnie uchwycił Roman Pawłowski – Krystyna Janda nie gra Danuty Wałęsowej, kobiety z mazowieckiej biednej wsi, marzącej o wyrwaniu się w świat, a potem o spełnieniu jako żona i matka, ale ją prezentuje. Mówi jej słowami, ale świadomie unika utożsamienia z kobietą, która utknie przy garach, przy dzieciach (ośmioro), odseparowana od tego, co napędza jej męża, z dala od polityki. Kobieta tradycyjnych wartości, samotna i przegrana. „Spektakl „Danuta W.” pokazuje, że do licznych klęsk „Solidarności” trzeba dodać jeszcze jedną: osobistą klęskę żony Lecha Wałęsy, przywódcy związku”. Na koniec Pawłowski doda jeszcze, że brakuje w tym spektaklu buntu, ale wie, że być nie może, bo takie są wspomnienia Danuty W., kobiety tkwiącej mentalnie w patriarchalnej katolickiej rodzinie, choć intuicyjnie rwącej się do innego świata. Ale nie zrobi wiele, aby to zmienić, będzie się podporządkowywać.
Janda w trakcie spektaklu przygotowuje, a potem piecze szarlotkę jak Danuta W. Na koniec częstuje widzów. Nie wiem jednak, czy ten poczęstunek smakuje. Bo to gorzka opowieść – na miarę rozczarowania, jakiego dostarczył Polakom prezydent Lech Wałęsa. Jako Pierwsza Dama też rozczarowuje – to nie jest ani jej rola, ani jej skala, a świat wartości, który reprezentuje, nikogo by nie interesował, gdyby nie zbiegiem przedziwnych okoliczności fala historii nie wyniosła Wałęsy tak wysoko.
Recenzenci po premierze byli zachwyceni. Tym płakał, a Kutz napisał: „Wyłaniające się z tych opowieści portrety Lecha Wałęsy i „Solidarności” nie są ani krzepiące, ani pocieszające. W momentach uwznioślenia, kiedy rzeczywistość teatru pochłaniała bez reszty – w hibernacji estetycznej – miałem upiorne wrażenie, że wszystko dzieje się na dnie zatopionego statku”.
Nie podzielam zachwytu dla „kury domowej”, jak o sobie samej powiada Danuta W., to nie mój ideał, nie pobudza też moich emocji ani wyobraźni świat jej przeżyć. Podzielam jednak głęboki smutek, jaki budzi to przedstawienie o skali duchowych wzlotów, będących udziałem motorniczych najnowszej historii. Także tych niewidocznych.
Kurą domową na pewno nie stała się Giuletta Masina. Premiera monodramu
„Nie lubię pana, panie Fellini”
miała miejsce w Cieszynie podczas festiwalu Kino na Granicy. To wtedy, 29 kwietnia 2016 Bogdańska po raz pierwszy wtoczyła na scenie Domu Narodowego niewielką walizkę na kółkach, sama ubrana trochę jak Masina, z wielkim pluszakiem na ramieniu, wyobrażającym eleganckiego mężczyznę. Aktorka co pewien czas wyciąga jakiś przedmiot ze swojej walizki – może to być drewniany ptaszek, zdezelowany melonik, trąbka, a nawet buty do stepowania potrzebne w scenie, w której opowiada o ostatnim wspólnym filmie z Fellinim „Ginger i Fred” (1985). Nie ma tu żadnego zbędnego elementu, obowiązuje zasada oszczędności środków. To jedyne wspomaganie, z jakiego korzysta, nie licząc napisów na ekranie, na którym pojawia się tłumaczenie na włoski lub na polski, kiedy tekst będzie mówiła po włosku. Cały ciężar spektaklu spoczywa bowiem na aktorce, na interpretacji tekstu, geście, ruchu, stylizacji, nawiązujących do wielkiej artystki kina, jej ról i roli najważniejszej – roli żony.
Jadrem tej opowieści pozostaje relacja wielkiej aktorki i wielkiego reżysera, kobiety i mężczyzny życia. Spektakl nie pomija trudnych chwil, choć najsilniejsze wrażenie czynią te, kiedy Giulletta-Bogdańska opowiada o swoim zafascynowaniu Federico, o narodzinach ich związku, o niezwykłym porozumieniu, o emocjonalnej, wzajemnej infekcji. Ten stan, pomimo niełatwych momentów, zdrad Felliniego, nieporozumień na palnie filmowym, nawet artystycznego odtrącenia, a potem powroty – trwał pół wieku. Ich małżeństwo nie tylko przetrwało, ale w schyłkowym okresie, przed śmiercią FeFe miłość rozkwitła na nowo, jakby cierpienie ich zbliżało.
Te psychologiczne zawiłości, naturalnie rodzącą się zazdrość czy żal, potrafi ukazać Bogdańska z wielką prawdą, tak samo, jak brawurowo staje się filmowym klownem, niezapomnianą Gelsominą albo roztańczoną Ginger. Na początku wydaje się nadmiernie ekspansywna, jej ekspresja może nawet razić, ale to wszystko jest wykalkulowane. Linia emocjonalna opowieści biegnie bowiem wyraźnie od reakcji szalonej kobiety-dziewczyny przez kobietę-matkę, której umiera dziecko, po artystkę świadomą swojej wartości i żonę trwającą u boku geniusza.
Trwa u jego boku mimo porażek, niespełnień, zawodów w poczuciu – tak to ujmuje Bogdańska – instynktownego obowiązku, który objawia się od razu, podczas pierwszego spotkania z FeFe. Wtedy okazuje się, że krucha postać Giullety kryje wulkan energii, który zagarnia widzów i sprawia, że stają się jej powiernikami. Ze współczuciem spoglądają na ślubne zaproszenie i wsłuchują się w rozżalenie Masiny, kiedy opowiada o swoim skromnym ślubie, któremu zabrakło wymarzonego rozmachu. A potem nawet – na samym końcu – biorą udział w spektaklu, zaczarowani światem sztuki, rozpiętym między cyrkiem i kinem, między radością i smutkiem. Wtedy wyznają, może bardziej myśląc o sobie niż o bohaterze anegdoty: „To ja jestem tym klownem”.
Piękne przedstawienie o niezwykłych artystach i ich burzliwym życiu, z pewnym nalotem melancholii, skoro ten świat, choć szczodrze ich obdarzył, nie zawsze okazywał im swoją łaskę.
Do roli żony przymierza się też bohaterka monodramu Doroty Landowskiej
„Stryjeńska. Let’s dance, Zofia!”
Tym razem jednak konflikt między dążeniem do spełnienia się jako artystki i jako żony ukochanego mężczyzny prowadzi w inną stronę niż w przypadku Masiny i Felliniego. Stryjeńska nie chce, nie może zrezygnować ze swego powołania, nie potrafi czekać i żyć w cieniu męża, mimo że do niego lgnie z dziką wręcz namiętnością.
Jeśli wcześniej zdolna była udawać mężczyznę, aby tylko studiować sztukę, to potem zdolna jest do wszelkich wyrzeczeń, aby spłacać daninę swojej sztuce-wybrance. Nie może znieść zdrad ukochanego, jego obojętności, lekceważenia. Zofia Landowskiej to kobieta w pełni świadoma swojej wartości, przekonana, że jeśli mąż nie spełnia jej oczekiwań jako partner, musi odrzucić rolę żony. Jakby to nie było ryzykowne, jakie by nie pociągało konsekwencje. Nieprzejednana buntowniczka.
To prawda, że w jej reakcjach, gorączce twórczej pracy, gwałtownych decyzjach doszukać się można psychicznej nierównowagi, ale taki jest jej wybór. Zapłaci za to najwyższą cenę. Odrzucenia, biedy, samotności, zapomnienia. Jej sztuka wróci dopiero po jej śmierci.
Landowska maluje portret Stryjeńskiej z wielką siłą emocjonalną, która udziela się widowni. Choć nie jest to typowa opowieść biograficzna, a raczej fragmenty do samodzielnego złożenia przez widza znającego jej dorobek artystyczny, wywiera silne wrażenie wtedy, kiedy Zofia usiłuje namalować swój autoportret i cała wymazuje się farbą albo wtedy, gdy odkleja męskie wąsiki czy śpiewa piosnkę góralską „Krywań. Dwie tęsknoty”.
Na zwierzenia bohaterki twórczynie spektaklu (obok Landowskiej autorka dramatu Anna Duda i reżyserka Joanna Lewicka) nałożyły relację z podróży aktorki śladami jej bohaterki. Tworzy to podwójną perspektywę narracji. Aktorce najpierw w męskim wąsiku, surducie i kapeluszu, potem przebierającej się w różne kostiumy, które wydobywa z walizki, nieodłącznym atrybucie wędrującej artystki, towarzyszą obrazy na ekranie. To stemple miejsc, w których Stryjeńska pojawiała się przed laty i walczyła o swoje życie, o swoją sztukę. Tę równoległą opowieść zakończy pieśń z ukochanego Podhala – tak wrócą „Harnasie”, balet Karola Szymanowskiego, do którego kostiumy zaprojektowała artystka. Energetyczna pieśń to jej symboliczny taniec życia: „A teroz se zaśpiywojmy/ Kiedy sie ku sobie momy/ Hej ptoskowie tyz śpiywajom/ Kiedy się ku sobie majom”.