Jeszcze nie tak dawno symbolem pozycji społecznej i szczególnego etosu był mundur. Oficer, kolejarz, listonosz cieszyli się wyjątkowym szacunkiem, służba narodowi i państwu kojarzona była z kodeksem opartym na honorze.
Podczas moich wielogodzinnych rozmów ze Stanisławem Skalskim z przyjemnością przyglądałam się człowiekowi, którego całe życie nierozerwalnie związane było z wojskiem. Elegancki rozmówca, pewny siebie, pełen sił witalnych. Kultura i staranność z jaką mówił wskazywała na dobre pochodzenie i wykształcenie. Urodzony pilot, świetny dowódca i taktyk, dla którego Polska była dobrem najwyższym. Człowiek – historia. Już za życia nasza duma narodowa, symbol, który nie dał się złamać przez najcięższy los. Jednak im więcej lat upływa od jego odejścia, tym śmielej pojawiają się pseudoznawcy jego życia i dokonań.
Kiedy obecna demokracja, a co za tym idzie etyka dziennikarska, kpią z takich wartości jak prawda, lojalność i honor, pojawiła się książka, której czasu nie warto poświęcać, bo autor przedstawiony jako publicysta wykazuje się historyczną arogancją. Objawił się manipulator, dla którego pojęcie wolności słowa oznacza wyłącznie zapis splątanych myśli. Wolność słowa pozbawiona norm: moralnych, prawnych, etycznych i zwykłej ludzkiej przyzwoitości, prowadzi do kłamstwa, krzywdzenia innych, siania dezinformacji. Takie nadużycie może wynikać nie tylko z wiary, iż współczesny czytelnik wykazuje deficyt intelektualny i przyjmie każdy absurd, ale przede wszystkim, że można bezkarnie zniesławiać człowieka i pamięć o nim.
Jawnym tego przykładem są „Fighterzy” Marcina Szymaniaka, w odniesieniu także do postaci Stanisława Skalskiego. Publicysta „pisze co wie”, rzadko wiedząc co pisze. Wobec tak haniebnego procederu nie mogę przejść obojętnie, nie tylko jako historyk, ale nade wszystko Polka, której nie jest wszystko jedno! Można by ten „historyczny” jazgot zignorować, gdyby nie to, że każda głupota w randze objawienia, każde po wielokroć powtarzane kłamstwa tylko mącą i utrwalają fałszywy obraz spraw i ludzi.
Cały tekst to jawna karykatura najskuteczniejszego polskiego pilota II wojny światowej, będąca nie tylko oszczerstwem sączącym jad nienawiści, ale i kompromitacja piszącego silącego się na znawcę historii, polskiego lotnictwa i bywalca domu bohatera.
Ten specyficzny gatunek pseudoliteratury faktu rodzi nieprawdziwe informacje, budząc niezdrowe zainteresowanie gawiedzi i tzw. kręgów opiniotwórczych, a sięgając do najbardziej prymitywnych emocji ludzkich, tym samym trafia do najdurniejszej części naszego społeczeństwa.
Ten wyreżyserowany bełkot zaciemniania obrazu rzeczywistości, wyczuwalny w starej sprawdzonej metodzie podawania przeinaczeń, półprawd i przemilczania faktów, sprowadza czytelników do ciemnej masy, nic nie wiedzącej i nic nie rozumiejącej. Nabędą „dzieło” unurzane w niewiedzy i nienawiści, ale dla nich będące źródłem informacji. Na tym tle ohydny manipulator wyznacza sobie znaczącą rolę w relacjonowanych wydarzeniach.
Początek miał być chyba „sceną mrożącą krew w żyłach”. Opis bicia więźnia. Jeżeli chodziło o zbudowanie napięcia, które miało przykuć uwagę czytającego, to niestety zaczyna się fatalnie. Wszak wiadomo, że scena więzienna dotyczy Stanisława Skalskiego – bohatera wojennego. A kogóż widzimy – małego przestraszonego człowieczka, który powie wszystko, czego żądają oprawcy, byle tylko przestali go bić. Jakież to znajome ze współczesnej sieczki filmowej – byle dużo krwi i wulgaryzmów.
Dziwnym trafem nie ma nazwisk oprawców, doskonale zresztą wiadomych znawcom tematu. A i opis trąci kiepską wyobraźnią. „Powietrzny drapieżca” z tytułu jawi się stłamszonym „łysawym” człowieczkiem. Młody, niewiele ponad trzydziestkę „łysawy” mężczyzna nie utracił czupryny, jakoby sugerowano, na skutek przeżyć więziennych. Nie jest to też efekt noszenia czapki wojskowej, ale nieco wyższe czoło pojawiło się w czasie wojny, w sytuacji kiedy palił się jego samolot, a którą fałszywie opisano dalej.
Osobom, które choć na krótko zetknęły się z bohaterem, nie mówiąc o tych, które go znały, od razu pojawia się wątpliwość, czy aby na pewno chodzi o Stanisława Skalskiego.
Dalej jest już tylko gorzej. Miast rosnącego zainteresowania widać coraz większą ignorancję piszącego i wiedzę wyssaną z palca.
Skalski urodził się w Kodymie, ale od razu pojawia się Dubno, w którym nie wiadomo jak się znalazł. Za to dowiedzieć się można, iż jest to miejsce opanowane przede wszystkim przez Żydów.
Kiepska znajomość historii, również tego czasu i miejsca, nie wskazuje, iż kiedy organizowano początki państwa polskiego w Dubnie mieszkało pięć narodowości. A co szczególnie ważne, mieszana społeczność żyła zgodnie, w przeciwieństwie do reszty niespokojnego Wołynia.
Kiedy odwiedziłam Dubno w 2005 roku w rozmowach z mieszkańcami z sympatią wspominano mieszkających tu w przeszłości Polaków. W szkole, do której uczęszczał Skalski, dzieci z przejęciem i szacunkiem mówiły o „polskim gienerale”.
Ojciec Szymon (dobrze, że choć imię jest prawdziwe) nigdy nie był ani kamienicznikiem, ani wicestarostą! Nie był też chemikiem. Był inżynierem rolnikiem. W rodzinie żywe były tradycje patriotyczne i panował duch głęboko religijny. Dziadkowie Skalskiego zadbali też o wysoki poziom wykształcenia swoich dzieci. Wyrośli z tego inżynierowie różnych specjalności, absolwentki konserwatorium, doktor medycyny i zasłużeni dla polskości hierarchowie kościelni.
O nauce do matury są tylko dwie informacje: „pociągały go pociągi (i samochody)”, a „w klasie maturalnej było 10 Żydów i 8 Polaków”. Nie „szybkie machiny”, tylko od małego samoloty, o czym wiedzieli wszyscy, nawet w szkole. Zero wiadomości o życiu szkolnym, fantastycznych nauczycielach, zainteresowaniach i w ogóle wspaniałych wspomnieniach z Dubna. A maturzystów było dwudziestu sześciu.
O szacunku do koleżanek, kobiet, niedojrzałemu publicyście też nic nie wiadomo. O wielkiej sympatii (wówczas nie używano słowa miłość, mówiąc nawet o wielkim uczuciu) do Zuzanny nie ma żadnego pojęcia. Sam widać musi doświadczać uczuciowych rozczarowań, gdyż pisze: „Jak to zwykle bywa, krucha, niedojrzała miłość długo nie przetrwała”. W okresie międzywojennym i w przeszłości ludzie kończący gimnazjum, mający maturę, w przeciwieństwie do współczesnych, byli dojrzali i odpowiedzialni.
Jednak, gdy nadszedł czas próby, to Ojczyzna była na pierwszym miejscu. Sferę uczuciową traktowali także nad wyraz poważnie. Plany Zuzanny i Stanisława (jak zresztą wielu innych) bezpowrotnie zniweczyła okrutna wojna! Ostatni raz widzieli się we wrześniu 1939 roku (sześć lat po maturze). Zuzanna została rozstrzelana przez Niemców, ale o tym Skalski dowiedział się dopiero po powrocie do kraju.
Skalski od najmłodszych lat był niezwykle samodzielny, więc ojciec nie mógł wywierać na niego presji. „Na Polibudzie” (!) długo nie wytrzymał” – na Politechnice „nie mógł wytrzymać” ani długo, ani krótko, bo na niej nie tylko nie studiował, ale i nie przystąpił do egzaminów.
Wybór studiów w Szkole Nauk Politycznych podyktowany był rzekomo łatwiejszą edukacją. Specyfika Szkoły Nauk Politycznych odpowiadała Skalskiemu z wielu względów, ale nie był to „kierunek łatwiejszy”, choćby tylko dlatego, że przyjęcie uwarunkowane było znajomością dwóch języków obcych, gdyż kolejne lata nauki odbywały się w Strasburgu lub Paryżu.
Do aeroklubu przystąpił „w międzyczasie”. Czego? Marzenia o lataniu to nie tylko aerokluby, ale Lotnicze Przysposobienie Wojskowe, na temat, którego publicysta też nic nie wie. Gdzie i kiedy odbyło się laszowanie (to taki termin lotniczy) też nie ma pojęcia.
Kolejne kłamstwa dotyczą Dęblina. Publicysta nie wie, że przyjęto go nie do wojskowej szkoły orląt (co to jest?), lecz do Szkoły Podchorążych Lotnictwa. Na jedno wolne miejsce przypadało pięćdziesięciu kandydatów. „Nie lubił wojskowego drylu, nie lubił dęblińskiej szkoły, wielokrotnie był karany dyscyplinarnie”. Ignorancja sięga szczytu. Przed Dęblinem był już przecież w wojsku (!), a całe życie związał z lotnictwem wojskowym, więc „nie musiał naginać się do wymogów szkoły, ani zaciskać zębów” żeby w niej być!
Natomiast był świetnie znany nie tylko w szkole, ale i w miejscowości – choćby ze swoich sukcesów sportowych i świetnego latania. Wyjątkowość szkoły wynikała przede wszystkim ze wspaniałego podejścia przełożonych do podkomendnych. Te przyjazne więzi zaowocowały w czasie działań wojennych. Aktywność i umiejętności Skalskiego wskazały bardzo szybko na jego wielką przydatność w szybko zbliżających się działaniach wojennych.
„Wielokrotne karanie dyscyplinarne” nie mogło mieć miejsca, bo gdyby tak było dawno by go relegowano. Młodzieńcza fantazja doprowadziła go do kilkudniowego odosobnienia. Powodem był zakład, który wygrał, a który został zauważony przez wizytującego szkołę generała.
Jakieś „praktyki w eskadrach liniowych”, opis samolotu konstrukcji Zygmunta Puławskiego i w ogóle lotniczego życia w Dęblinie świadczą tylko o głębokiej nieznajomości każdego z poruszanych tematów.
„Skalski był kiepski w nauce”, „zajął kiepską 67 lokatę jako absolwent” i „dostał przydział do eskadry myśliwskiej w Toruniu”. Piszący nie mając o nich pojęcia dowolnie wymienia terminy: „eskadra liniowa, eskadra myśliwska” i wszelkie inne nazwy. Ignorant nie może mieć wiedzy, iż w Toruniu stacjonował 4 pułk lotniczy, w którym podówczas najlepszym (ciekawe dlaczego?) był dywizjon myśliwski. I właśnie dlatego wybrał go Skalski – bo nie było przydziałów przymusowych. Dziwne, iż tak „kiepskiego absolwenta” przyjęto w jego szeregi. Osiągnięcia „szkoły toruńskiej” interesowały pilotów innych krajów, na przykład w Stanach Zjednoczonych.
Zupełnie nie znając specyfiki pracy pułku lotniczego, ani w czasie pokoju, ani jak przygotowywał się do wojny, ani jak wypełniali piloci swoją służbę w przededniu wojny, beztrosko podaje, jak to w sennej rutynie lotnicy odpoczywali, nie zdając sobie sprawy, że szykuje się wojna. W ogóle lotnicy polscy to jakaś zgraja nieudaczników szybko umykających za granicę.
Kolejne obrzydliwe kłamstwo dotyczy pierwszej walki stoczonej przez Skalskiego. „Rozgorączkowanego Skalskiego wysłano na misję dopiero po południu (…). Natknął się na lecący samotnie samolot rozpoznawczy Henschel Hs-26 (w innym miejscu henschel). Nieszczęsny Niemiec dostał celną serię (…). Widząc kraksę z powietrza, opuścił szyk, (…) i posadził swego (?) P-11 w jego pobliżu. Podbiegł z apteczką do dwóch rannych lotników, którym udało się wykaraskać z samolotu (…). Scenę, przywodzącą na myśl rycerskie walki powietrzne I wojny światowej, obserwowali ciekawscy wieśniacy (…)”.
W czasie opisu latania (nie walk, wszak Skalskiemu przypadkowo trafiały się niemieckie samoloty) Skalski zawsze był „rozgorączkowany”, „podniecony” itp., Po prostu żółtodziób – dziwne słowa zastępcze dla odwagi i zimnej krwi w sytuacji walk powietrznych (ciągle wymienianych jako jakieś misje), w której stawka była najwyższa – życie. Walka odbyła się między piątą trzydzieści a szóstą rano – jest to widocznie popołudnie. Samolot rozpoznawczy to Henschel Hs-126!
Nieszczęsny Niemiec (samolot czy człowiek?), no nic tylko zapłakać, jak to krwiożerczy Polacy (Skalski) dopadali niewinnego nieprzyjaciela. Walka prowadzona „w szyku” ewidentnie ukazuje kraksę wiedzy.
Biedni Niemcy nie wykaraskali się – jeden leżał ranny wyrzucony z samolotu po uderzeniu z ziemią, drugi ukrył się w pobliskim zagajniku. Apteczka pochodziła z samolotu niemieckiego. Niemcy nie byli bezbronni. I to chyba hitlerowcy rozpoczęli wojnę? Strzelali Niemcy, strzelał Skalski – tylko celniej. „Rycerskie walki I wojny” – w domyśle – niemieckie – tak się mają do etosu rycerskiego, jak we współczesnej literaturze barbarzyńscy piloci Luftwaffe do „rycerzy żelaznego krzyża”. O „szlachetnych pilotach niemieckich” piszę dalej.
Natomiast nad wyraz szlachetna postawa Skalskiego mogła zakończyć się dla niego tragicznie – wylądował, ale jak wystartował? I ten sarkazm – „ciekawscy wieśniacy”. Czyżby podludzie? Wśród kilkorga ludzi obserwujących zachowanie Skalskiego był także kolejarz i pastor niemiecki, który został zwymyślany przez Niemca za dobre intencje.
Pierwsza stoczona przez Skalskiego walka, i jego niezwykłe zachowanie nie miało sobie równego w historii II wojny światowej. Nie tylko opatrzył rany, ale uratował życie Niemcom, za co byli mu wdzięczni do końca życia. Okoliczni mieszkańcy nie byli ciekawscy, ale chcieli rozprawić się z najeźdźcami. Zaskoczeni postawą Polaka, piloci po siedmiu dniach niewoli, wrócili do swoich, zaznaczając, że gdyby Skalski trafił do niewoli niemieckiej ma być traktowany „po ludzku”. W 1990 roku zaproszony do Niemiec był tam honorowany jak bohater Luftwaffe.
Kolejny opis walki Skalskiego i jego kolegów również nijak ma się do prawdy, więc szkoda go roztrząsać. Podobnie jak charakterystyka Skalskiego – „przerażony”, „miał szczęście – prawdopodobnie jego kule trafiły niemieckiego pilota”, „gdy ochłonął z szoku (!) zaatakował kolejnego doriera”. Jakaś niespójność, najpierw dowiadujemy się, że przez przypadek samolot niemiecki spada, a za chwilę, że Skalski atakuje kolejnego dorniera. Co to jest dornier, nazywany buldogiem? Oczywiście Skalski dumny jest z siebie, a tu wśród kolegów głównym tematem jest – śmierć. „Pilot Mielczyński, który wygrzebał się z rozbitej maszyny, przeszedł kawałek oszołomiony, po czym położył się na ziemi, skulił i zmarł. W przygnębiającej atmosferze rycerski duch z 1 września błyskawicznie się ulotnił. (…) Luftwaffe zdobywała panowanie w powietrzu, sukcesywnie niszcząc polskie maszyny”.
Pycha, buta i pogarda wszech panująca wśród „rasy panów” w dążeniu do panowania nad światem jest powszechnie znana. Niemcy nie wyciągnęli właściwych wniosków po I wojnie światowej. Wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego, zabraniającego posiadania przez nich lotnictwa wojskowego, odbudowali siły powietrzne.
Luftwaffe jako nowoczesne narzędzie prowadzenia walki, miała przede wszystkim zastraszyć przeciwnika i złamać w nim wolę walki. Pilotom, „niemieckiej elicie rasy panów”, wpajano, iż mają być bezwzględni – w myśl doktryny nazistowskiej. Zresztą Niemcy mieli już doświadczenia w tym względzie. Najpierw w Wielkiej Wojnie bombardując miasta w Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii. Swoistym poligonem doświadczalnym stała się arena wojny domowej w Hiszpanii. Wyczyny Legionu Condor nie miały nic wspólnego z żadną szlachetnością (patrz Guernica).
Jak dzielni są piloci osławionego Legionu przekonali się Polacy, kiedy Niemcy zniżając lot strzelali do bezbronnej ludności na zatłoczonych uchodźcami drogach. Brutalnej masakry doświadczyli 1 września 1939 roku pogrążeni we śnie mieszkańcy Wielunia. Dumni piloci w perzynę obracali kolejne wsie, miasta i miasteczka. Barbarzyństwa doświadczała Warszawa, co zresztą skrzętnie dokumentowali Niemcy „z lotu ptaka”.
Lotnicy polscy w 1939 roku dobrze wypełnili swój żołnierski obowiązek, pomimo braku nowoczesnego sprzętu i przeważającej siły wroga. Ten swoisty chrzest bojowy wydał owoce w walkach Polaków na Zachodzie. Brawura i dzielność pilotów myśliwskich, ich zwycięskie walki zadziwiały także Niemców. Upór, wytrwałość i pogarda śmierci to także domena pilotów bombowych. Jeśli dodamy do tego zdolności i poświęcenie mechaników mamy pełny obraz polskich działań lotniczych.
Wbijanie się Niemców w dumę z pokonania Polaków latających na „przestarzałych samolotach, gorzej uzbrojonych” to rzeczywiście powód do chluby. Dlaczego nie przyznają się, że kiedy „ci pokonani” przesiedli się do Hurricane’ów, Spitfire’ów i Mustangów stali się groźnymi przeciwnikami?
W wojnie obronnej postawa żołnierzy lotnictwa, zarówno personelu latającego, jak i technicznego była bez zarzutu. Polacy latali na słabszym sprzęcie, ale to nie my szykowaliśmy światu zagładę. Młodemu państwu polskiemu brakowało także funduszy na rozwój lotnictwa. P-11 konstrukcji Zygmunta Puławskiego w latach 1933-34 była jednym z najnowocześniejszych samolotów myśliwskich na świecie. Późniejsza (P-24) wersja eksportowa zasiliła lotnictwo rumuńskie, tureckie, bułgarskie. Grecy skutecznie latali na nich walcząc w latach 1940-41 z Włochami.
Osiągnięcia polskich konstruktorów interesowały Niemców. Kłuły w oczy zwycięstwa Polaków w challenge’ach, kiedy pokonywali Niemców. Prototyp PZL-50/II i pierwsze PZL-50A wpadły w ręce Niemców we wrześniu.
Przewaga techniczna i ilościowa lotnictwa hitlerowskiego nie załamała naszych załóg latających. Przeciwnie, piloci nie upadali na duchu, ale rwali się do lotów. Byli dobrze wyszkoleni, o wielkim poczuciu patriotyzmu i woli walki. Kiedy znaleźli się we Francji i Wielkiej Brytanii, na dobrym sprzęcie, wyjątkowo dawali się Niemcom we znaki.
Propaganda niemiecka zachłystywała się jak to już w pierwszym dniu wojny polskie lotnictwo przestało istnieć. Szkoda, że nie informowano jak współcześnie obłudnie nazywani „rycerzami żelaznego krzyża” barbarzyńsko rozprawiali się z Polakami. Do wiszących na spadochronie strzelano jak do kaczek, wziętych do niewoli mordowano, nieuzbrojone i powolne samoloty (np. Fokker FVII, czy RWD-8) to też nie lada gratka. Zabójcza seria oddana z Messerschmitta 110 pozbawiła życia pilotów właśnie RWD-8 ppor. pil.Tadeusza Sobola i por. obs. Stanisława Hudowicza 11 września.
Wspomniany Benedykt Mielczyński nie „skulił się i zmarł”, ale następnego dnia odnaleźli go Niemcy i konającego z odniesionych ran zamordowali. Uwielbiany przez Skalskiego Florian Laskowski został ciężko ranny i wykrwawił się na śmierć, bo Niemcy nie pozwolili udzielić mu pomocy. Następny przyjaciel, Mirosław Leśniewski, ranny, wisiał na pasach do góry nogami, a piloci Messerschmittów go ostrzeliwali, zmarł w szpitalu.
Dla Niemców była to świetna rozrywka. Jeden z pilotów Luftwaffe tak to opisał: „Miałem z tego zabawę. Ściganie po polu pojedynczych żołnierzy ogniem karabinów maszynowych i zostawianie ich tam z kilkoma kulami w kręgosłupie było naszą rozkoszą”.
Nienawiść i pogarda w stosunku do Polaków to nie tylko domena elitarnych pilotów. Antypolskie nastroje dominowały także w Wehrmachcie. Luftwaffe i Wehrmacht były sprawnymi maszynami do zabijania. Bestialstwo poznali także cywile, już od pierwszego dnia wojny. Zrzucane bomby na bezbronnych bezpowrotnie niszczyły domostwa. Wehrmacht dokonywał zbrodni mordując tysiące niewinnych ludzi, nie oszczędzano starców, kobiet, ni dzieci.
Tworzona dziś legenda o rycerskości armii niemieckiej ma wytworzyć mit o milionach Niemców walczących tylko na polu bitwy. Jednak „dobrzy żołnierze Wehrmachtu” nie fasowali gaci w magazynach (jak przekonywali po wojnie), ale skutecznie dokonywali eksterminacji ludności polskiej. Dokumentacja fotograficzna dokonań dzielnych rycerzy niemieckich roześmianych, zadowolonych na tle powieszonych i rozstrzelanych Polaków była nagradzana urlopem, krzyżem żelaznym. Ta eksterminacja była „tylko motywacją do walki”.
„Myśliwce toruńskiej eskadry (której?) (…). Skalski nabrał pewności, że nie przeżyje, (…) pisał pożegnalny list do rodziców. Być może uratował go prozaiczny fakt – brak benzyny. Gdy udało się odnaleźć jakieś beczki z paliwem, nie ruszyli już do ataku. (…), byli już blisko Rumunii”.
Groch z kapustą także w znajomości jednostek lotniczych – pojawia się tylko eskadra. Nieznane choćby dywizjon czy pułk, o ich nazwach czy numerach też nic nie wiadomo. Fragment listu, wyrwany z kontekstu – to nie list pożegnalny, ale to, co przyświecało Skalskiemu przez całe życie – że nie przyniesie wstydu ani rodzicom, ani krajowi. Na pierwszym miejscu żołnierska służba. Z rodzicami widział się jeszcze później.
Skalski zawsze był na pierwszej linii ognia. Braki benzyny lotniczej nie były w tym przeszkodą. Polska nie była agresorem. Pomimo braków w zaopatrzeniu żołnierze walczyli i to honorowo. Butni Niemcy skutecznie odczuli brak benzyny, gdy nie dotarli do roponośnych pól w Rosji, czy kiedy ich czołgi utknęły w Ardenach. Nie przypominali już „rasy panów”, bez honoru trafiali do niewoli, szczęśliwi, gdy do amerykańskiej.
Bezczynność sprzymierzeńców, a zwłaszcza ich lotnictwa (trzykrotnie przewyższającego w powietrzu siły niemieckie) pozwoliła Niemcom na bezkarność. Wielka Brytania i Francja posiadały we wrześniu przygniatającą przewagę militarną nad Niemcami, nie wypełniły jednak swych zobowiązań wobec naszego kraju. To tchórzostwo się zemściło. Agresję niemiecką przesunęli tylko o kilka miesięcy, ale nie tylko wtedy, ale i do końca wojny, Polacy nie opuścili swoich sojuszników. Zarówno Francuzów, choć ich dzielność wzrasta wyjątkowo z każdym rokiem oddalającym ich od wojny, jak i Brytyjczyków – choć ich pamięć bywa zawodna.
Słaba Polska podpisała akt kapitulacji dopiero 5 października – blitzkrieg nie spełnił swojego zadania. Wysoki poziom wyszkolenia, doświadczenia i współpraca pilotów podczas walki (wynik trudnego i kompleksowego szkolenia w Dęblinie i Grudziądzu) i świetne poznanie przeciwnika przydało się naszym sojusznikom, kiedy przybyli do nich polscy piloci.
Przy okazji – świetny szyk wypracowany przez Polaków przejęli później nie tylko Anglicy, ale i Niemcy!
Osamotniona Polska, najazd ZSRR, ówczesnego sojusznika Niemiec, spowodował, iż jednostki polskiego lotnictwa otrzymały rozkaz ewakuacji. W zaistniałej sytuacji jak najbardziej sensowny.
Opis drogi Skalskiego do Francji równie żałosny jak pozostała treść. Kiedy żołnierze polscy różnymi drogami przedostawali się na Zachód, by dalej walczyć z hitlerowcami, na polu walki według publicysty pozostał jedyny uznany przez niego bohater – „Edmund Orlik dokonujący cudów na swojej tankietce”. Niewyobrażalną odwagą i heroizmem wykazywali się we wrześniu, październiku 1939 roku i w czasie całe okupacji, zarówno niemieckiej, jak i sowieckiej, nie tylko żołnierze, ale cywile. Obrońcy polskiego wybrzeża, flotylli pińskiej, żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, Władysław Raginis pod Wizną, Stefan Starzyński w Warszawie, by przytoczyć tylko te dwa nazwiska, i miliony bezimiennych niepokornych, którzy tracili życie w nierównej walce – rozstrzelanych, zamęczonych w więzieniach, łagrach, wierzących, że ich męki nie pójdą na marne i Polska odzyska wolność.
„We Francji trafił do obozu przejściowego (…). Miał się czym chwalić (…). Strącił cztery samoloty (…). Piloci myśliwscy zawsze mieli skłonność do wyolbrzymiania swych osiągnięć, interpretując niejasności na swą korzyść”. (…) Szykujący się do starcia z III Rzeszą Francuzi i Anglicy postanowili podzielić się ocalałymi polskimi lotnikami”.
Nie mając żadnego pojęcia o losach Skalskiego (i innych lotników) we Francji dostajemy mętne „trafił”, „znalazł się” itp. Chwalenie się wykonaniem swego żołnierskiego obowiązku to cecha obca Skalskiemu. Zaniżaniem naszych zestrzeleń zajmują się od dawna pseudohistorycy niemieccy. Sześć zestrzelonych, udokumentowanych, wrogich samolotów we wrześniu 1939 roku dało Skalskiemu pierwsze miejsce pod względem uzyskanych zwycięstw powietrznych. Piloci myśliwscy ze skłonnościami do wyolbrzymiania swych osiągnięć jako żywo przywodzą na myśl pilotów Luftwaffe, którzy tak jak „rycersko walczyli”, tak i bez żenady doliczali samoloty zniszczone na lotniskach. Znany jest fakt zestrzelenia RWD-8, który został podany jako „Łoś”. Pilot, w książeczce wydanej dobrze po wojnie, chwali się tym umieściwszy jednocześnie duże zdjęcie naszego samolotu. Czym zresztą ośmieszył się dokumentnie – „Łoś” był zniszczony na lotnisku, z czym ten pilot nie miał nic wspólnego. Kłamstwa niemieckie są powszechne znane. Obecni „znawcy II wojny światowej” świadomie zaniżają wszelkie nasze osiągnięcia wojenne.
„Szykujący się do starcia Francuzi” to też nadużycie. Kiedy Polacy się wykrwawiali we wrześniu Francja toczyła „dziwną wojnę, a i później opinia publiczna była, przeciwko jej prowadzeniu. Życie toczyło się normalnym trybem. Dziwili lotnicy polscy rwący się do walki.
Ani Francuzi, ani Anglicy nie chcieli polskich pilotów, nie pomni nawet na przedwojenne zobowiązania. Co do ocalałych polskich pilotów – to kolejny kłopot nieuka, również z wielkościami matematycznymi. Do połowy 1940 roku na Zachód przedostało się blisko dziesięć tysięcy lotników i personelu naziemnego. Było to 80 proc. stanu osobowego polskiego lotnictwa przed wybuchem wojny.
Lotnictwo francuskie i brytyjskie zasilili świetnie wyszkoleni polscy piloci i mechanicy, a co ważniejsze doskonale obeznani w walkach z wrogiem. Polacy zasiadając za sterami samolotów, których niestety nie mieli we wrześniu 1939 roku, nareszcie mogli w pełni rozwinąć swoje umiejętności. Niemcy, znając determinację Polaków, prowadząc nasłuch radiostacji pokładowych podejrzewali, iż Anglicy posłużyli się mistyfikacją, gdyż słyszeli język polski. Obecność Polaków w powietrzu powodowała, iż mieli się na baczności.
„Znalazł się za kanałem La Manche”. Podjął naukę angielskiego, bacznie obserwując jednocześnie rozwój wydarzeń na frontach”. Jak się Skalski znalazł w Anglii, jak wyżej zero wiadomości. W kolejnym zdaniu cykliczny brak logiki, o faktach nie mówiąc. Języka angielskiego (i nie tylko) nie musiał się uczyć, bo znał jeszcze z Polski. „Ucząc się”, jednocześnie obserwował wydarzenia na froncie – gdzie w telewizji, internecie? Stek bzdur!
„Anglicy stracili w walkach we Francji (?!) sporo pilotów, rząd w Londynie (który?) przyspieszył więc tworzenie polskich eskadr. Skalski, narzekający już ostatnio (to znaczy kiedy?) na nudę, czekał w podnieceniu na ponowną okazję do powietrznych starć z Luftwaffe. Podobnie jak inni piloci odbywał ćwiczenia przygotowawcze (jakie? do czego?) na brytyjskich samolotach. Angielski instruktor określił jego umiejętności jako średnie, samego pilota zaś jako nieuprzejmego i zadzierającego nosa z powodu swych sukcesów w kampanii wrześniowej”.
Stan piszącego takie kalumnie wyraźnie nosi znamiona niezdrowego podniecenia, psychiatria kwalifikuje je jednoznacznie. Brak elementarnej wiedzy nie tylko historycznej, ale i lotniczej, nie mówiąc już o pięknej polszczyźnie wyraźnie ukazują już nie tylko wysoki stopień niedouczenia, ale brak rzetelności i jawną niechęć do polskich bohaterów.
O świetnym pilotażu Polaków, a zwłaszcza Skalskiego, bardzo szybko przekonali się także Anglicy. Te wysokie, nieprzeciętne umiejętności poskutkowały przydzieleniem Skalskiego do 501 dywizjonu County of Gloucester, a kilka lat później powierzeniem dowodzenia prestiżowym 601 dywizjonem. Polacy walczyli w jednostkach brytyjskich, zanim Anglicy zaczęli się wywiązywać z umowy tworzenia dywizjonów, nie eskadr.
„Zadzieranie nosa”? W walce o życie?
Na kretyńskie opisy walk powietrznych, podobnie jak na sceny więzienne, należy tylko spuścić zasłonę milczenia. Silenie się na „literackie” opisy są tak żałosne, że nie warto nawet wspominać. Opis lotników, nie bardzo wiadomo jakich, u „których zabójczy brak snu sprawiał, że pilot zasypiał za sterami i samolot spadał w dół, ku zgrozie kolegów z formacji” zakrawa już nie tylko na ignorancję, ale wręcz dywersję. Kolejne bzdury, tradycyjnie pisane z głowy, czyli z niczego, dotyczą opisu zestrzelenia Skalskiego i jego rekonwalescencji. Wyjaśniam, że jak zwykle nie był „przerażony, półprzytomny z bólu i strachu, ani w ostatnich chwilach świadomości, ani nie wylizał się z ran, ani też wciąż pod wpływem silnego szoku psychicznego”.
Powrót do jednostki – kolejne bzdury, zwielokrotnione jeszcze „lękiem dławiącym gardło”, jakieś „misje”, w których nie napotykano Niemców (?) to szczęście, bo mogły się zakończyć dla Skalskiego tragicznie (?). „Po następnych misjach był mniej zestresowany”.
„Misja publicysty” po raz kolejny sięga dna, dna absurdu. Zestresowanie widocznie przysłoniło mu całkowicie przyzwoitość. Dlaczego pomija, że w dniu kiedy pojawił się w dywizjonie (to jeszcze nie był powrót) zestrzelił jeden samolot niemiecki, drugi uszkodził.
„Stacha (skąd taka poufałość?) nie przeniesiono, ale specjalne ściągnięto do „dywizjonu toruńskiego”. Dlaczego, przez kogo – trzeba sprawdzić, a nie zmyślać.
Rozgorączkowanie, tak chętnie przypisywane Skalskiemu, osiągnęło u „specjalisty od walk powietrznych” temperaturę wrzenia. W amoku podniecenia raczy czytelnika „watahami”, „flotyllami”, „psimi atakami od tyłu”, „wściekłymi gonitwami” i „sikaniem do torebek”. Wyjątkową „nogą” okazuje się również znawca Douglasa Badera i zrzutu dla niego protezy w operacji pod kryptonimem „Noga”. Kolejna klapa – Skalski nie brał w tym udziału. Historia lotu Skalskiego – na całą stronę – jest znowu wymysłem chorej wyobraźni.
Popisywanie się „wiedzą lotniczą i dokonaniami Skalskiego” nawet nie delikatnie mówiąc – rozmijają się z prawdą. Brak informacji o lataniu w największej jednostce taktycznej – skrzydle, o lataniu w 316 dywizjonie, o dowodzeniu 317 dywizjonem, o udziale w operacji desantowej pod Dieppe. Wiedza ograniczyła się do stwierdzenia został „szefem dywizjonu”(!).
Kolejne piramidalne bzdury dotyczą walk Skalskiego w Afryce. Ograniczę się tylko do najgłupszych wywodów:
– rzekomo miał demoralizujący wpływ na otoczenie, ale walory mistrza walk powietrznych spowodowały wysłanie go do Tunezji do boju z niedobitkami Luftwaffe;
– nazwa jednostki polskiej – Polski Zespół Myśliwski;
– „Skalski, oczywiście nie zdawał sobie sprawy jak chwalebną rolę na zapleczu niemieckim odegrał superdywersant Jerzy Iwanow-Szajnowicz” (?);
– podczas walki „niewykluczone, a nawet prawdopodobne, że zginęli tam jacyś cywile”, „wył jakiś arabski chłopak trafiony przypadkiem w nogę”, „aliancki huragan nie zważał na rozgrywające się w dole małe ludzkie dramaty”;
– nazywano formację „Cyrkiem Skalskiego”;
– etymologię słowa „cyrk” wytłumaczył: „Mistrzowska drużyna pilotów barona Manfreda von Richthofena używała wówczas maszyn w pstrokatych kolorach, a przemieszczając się na zapleczu frontu, ustawiała obozowisko namiotowe podobne do cyrkowego” (!!);
–„Skalski nie był na tyle ekscentryczny, by tak jak Richthofen pomalować swój myśliwiec na czerwono, ale po ponad trzech latach bezustannych walk (?) nabrał umiejętności prawdziwego powietrznego akrobaty. (…) nie pamiętający o dawnym załamaniu psychicznym mógł spokojnie kolekcjonować dalsze sukcesy”.
Uprzejmie informuję, iż w Fighter Command uważano polskie dywizjony za najlepsze, ze względu na ich doświadczenie. Wybrano piętnastu ochotników, „polskich tygrysów” do wsparcia 8 Armii Brytyjskiej. Wyjątkowe osiągnięcia Polaków potraktowano trzema zdawkowymi zdaniami. Jakie mogą być osiągnięcia, skoro walczyli z jakimiś niedobitkami. „Niedobitki Luftwaffe” – walki toczył Afrika Korps wspierany przez samoloty włoskie i niemieckie. Groźne m.in. Messerschmitty Me 109 pilotowali zaprawieni w bojach piloci walczący wcześniej nad Europą Południową i Rosją.
Za to wyjątkowa wrażliwość kazała, choć plącze się w opisie, podać, że niewykluczone, że ktoś zginął, że chłopak został ranny w nogę. Wojna to jednak nie gry komputerowe.
Nazwa jednostki brzmiała: Polish Fighting Team (PFT), czyli Polski Zespół Walczący, nazywany również: Polską Eskadrą Afrykańską lub Afrykańską Ekipą Myśliwską.
Nie można było w publikacjach wojennych używać „Cyrk Skalskiego”, tylko podawano „Cyrk kapitana S.” Ciekawe dlaczego?
Co do rzekomej demoralizacji i załamania psychicznego – to widać wyjątkowo złe intencje.
„Na zapleczu (?) frontu ustawiano namioty podobne do cyrkowych. Śmiać się czy płakać nad taką głupotą? „Cyrk” oznaczał zespół wybitnych pilotów myśliwskich, doskonale zgranych w lotach, będącymi rzadko spotykanymi strzelcami powietrznymi! Tak więc, Skalski nie nabrał tych umiejętności po trzech latach, ale już je posiadał od dawna!
Ekscentryzm nie pomógł Richthofenowi – nie przeżył. Co do malowania – nadal brak wiedzy. Można się tylko zaczerwienić ze wstydu, nad wiedzą o malowaniu samolotów brytyjskich, oznakowaniu brytyjskim i polskim, barwach maskujących.
Natomiast wyjątkowym wyróżnieniem było malowanie inicjałów Skalskiego na jego osobistym samolocie.
Ignorant, ale przecież nie przypadkowo, pominął półtora roku, nie tylko życia, ale sukcesów lotniczych. Nie ma ani słowa o powierzeniu Skalskiemu dowództwa słynnego 601 dywizjonu brytyjskiego „County of London” i jego walkach. O objęciu drugiego Skrzydła i lataniu na Mustangach, choć umieszczono wyjątkowo eksploatowane zdjęcie w tym samolocie, o lotach nad Niemcy, udziale w operacji desantowej D-Day, o zwalczaniu V-1, objęciu stanowiska szefa planowania operacyjnego 11 Grupy Myśliwskiej. O zaszczycie skierowania do Wyższej Szkoły Wojennej w Stanach Zjednoczonych też nie ma pojęcia (pisze: posłano na studium wojskowe),
Dalszy brak wiedzy – ani o motywach, ani o realiach powrotu Skalskiego do Polski. Za to „świetnie” wie z kim i gdzie „spędzał huczne, mocno zakrapiane imprezy”, „że wyłysiał i czas było się ustatkować”. Wyłysieć to można czytając te brednie. Kwestia aresztowania, przeżyć więziennych oraz rehabilitacji niewarta uwagi, jak i cała reszta. Po wyjściu z więzienia nie miał zamiaru wracać do lotnictwa. Do idiotyzmu, że w latach pięćdziesiątych liczba zegarów i wskaźników w samolotach go oszałamiała i czuł się nieswojo nie widząc śmigła, nie warto się nawet odnosić. Nie był zgorzkniały, ani „nie przesuwał się po twarzy znak bólu duszy”. Prawdziwy ból i cierpienie wywołuje przebrnięcie przez ten paszkwil.
Miałam honor znać Stanisława Skalskiego, jednak, co ważniejsze on wiedział kim ja jestem. Wieloletni kontakt z żywym człowiekiem. Nie muszę preparować informacji, ani szukać niezdrowych sensacji. Losy Skalskiego nierozerwalnie związane były nie tylko z najnowszą historią, ale i sam ją tworzył. Szczególnie najlepsze karty biało-czerwonej szachownicy w czasie drugiej wojny światowej.
Większość Polaków nie wiąże już patriotyzmu z polem bitewnym. Na młodych, wychowanych na grach komputerowych, wojna nie robi już żadnego wrażenia. Wolność wywalczona była ofiarą krwi? Czy wiedzą, co w naszej tradycji i kulturze oznaczał i winien oznaczać mundur? Co to jest honor oficera? Obecnie, kiedy miernoty pchają się na pomniki, wypinają pierś do orderów, próbuje się dewaluować Virtuti Militari, trzeba być wyjątkowo przyzwoitym. Szczególnie publicyści, pretendujący do zajmowania się historią (nie tworzenia jej na własny użytek), mają obowiązek do rzetelnego, uczciwego przybliżania tym, którzy nie mają możliwości usłyszenia jej od uczestników przeszłych wydarzeń.
W tym roku minie trzynaście lat od odejścia Skalskiego do niebieskiego dispersalu, więc „dobrze poinformowani” z nie lada „znawstwem”, uważają, iż bezkarnie mogą poniżać i „demaskować” bohatera. Niczym nieskrępowany ślinotok sięgnął tam gdzie rozum nie sięga.
Ten tekst o Skalskim jako żywo przypomina obróbkę propagandową, stary, ubecki scenariusz. Papier przyjmie wszystko, wszak słowo nic nie kosztuje. A zmarli nie mają głosu. Jednak są jeszcze tacy ludzie jak ja, dla których nadal cenna jest wiedza, przyzwoitość, odpowiedzialność. I honor.
Toniemy w nadmiarze tępych gryzipiórków, których poziom wiedzy nie jest zawstydzający, ale wręcz zatrważający. Posługujący się niechlujnym językiem ignoranci uzurpują sobie prawo do uchodzenia za ekspertów (od wszystkiego). W zalewie niskich lotów publikacji, cierpiący na brak intelektu (piszący i czytający), szukający tanich sensacji nareszcie mogą się dowartościować. Piszący jeszcze zaistnieć w przestrzeni społecznej.
Chciałoby się rzec – jakie czasy takie obyczaje, i pisanie. Źle pojęta wolność słowa rodzi chorych z urojenia grafomanów. „Wiedzę o Skalskim” można zawsze sprzedać. Własną nijakość i kompleksy można przekuć w „wiarygodność”. Nie można dorównać uznanej legendzie, ale na jej grzbiecie można zrobić „karierę”. W tym wypadku wyjątkowo wątpliwą.
Gdy odchodzą uczestnicy wojennych wydarzeń jakże odkrywcze stają się wyciągane, nikomu dotąd nieznane, sensacje z naszej wojny obronnej i nie tylko. Przybywa wiadomości, ujawnianych na krótko przed śmiercią, by „nie poszły w zapomnienie”. I tak z każdym rokiem przybywa zasłużonych obrońców, niczym samych porządnych żołnierzy niemieckich, którzy tylko wykonywali rozkazy. O dekowaniu się w czasie wojny, strachu przed komunistycznym więzieniem nie opowiadają. Kiedy inni po wojnie zapełniali więzienia, bądź tracili życie, woleli prowadzić ciche, spokojne życie.
Stanisław Skalski nie musiał sobie dorabiać sukcesów, jego osiągnięcia są doskonale znane. Jednak cenione są przede wszystkim za granicą. Uhonorowano go blisko czterdziestoma odznaczeniami. Anglicy Zaszczytnym Krzyżem Lotniczym (Distinguished Flying Cross) trzykrotnie. Tylko 9 pilotom nadano ten krzyż trzykrotnie – Skalskiemu i ośmiu Brytyjczykom. Jednak zawsze najwyżej cenił i nosił na pierwszym miejscu nasze Virtuti Militari. Złotym Krzyżem Virtuti Militari był odznaczony jako jeden z siedmiu lotników, którzy go otrzymali. Amerykanie, by został w ich wojsku oferowali obywatelstwo od ręki i wszelkie profity. Nawet Niemcy przyjmowali go jak bohatera. Dlaczego tylko źle odnoszą się doń Polacy?
W moich licznych rozmowach z uczestnikami wydarzeń wojennych, także wypowiedzi cudzoziemców, podkreślano jego wyjątkowe umiejętności lotnicze, dowódcze oraz jego wielką odpowiedzialność za innych pilotów, za ich życie; odwagę (nie tylko w czasie walk powietrznych), dowcip; był bardzo lubiany.
W polskim „piekiełku” nie ceni się cudzych sukcesów, zawiść i pomniejszanie zasług innych jest na porządku dziennym. Nawet dla Rosjan Wielka Wojna Ojczyźniana jest spoiwem ich państwowości i historycznej tożsamości. Na świecie, jeśli powstają modele polskich samolotów, to wyłącznie w malowaniu maszyn Skalskiego.
Dziś na grobami tych, dzięki którym jesteśmy w wolnym kraju trwa żałosny szum „prawdziwych patriotów”. Autentyczny akt patriotyzmu to manifestowanie dumy z naszej historii i ludzi, którzy ją tworzyli. To dbałość o chlubną przeszłość polskiego lotnictwa i niekwestionowanego bohatera .
Dzięki takiej, publikacji, o jakiej piszę, jesteśmy współcześnie postrzegani przez świat jako taplający się w ignorancji, bylejakości i małostkowości. Szkoda, że kiedyś uznany, krakowski „Znak” drukuje wszystko, bez względu na poziom i wiarygodność. Do tego jeszcze nic nie znaczący tytuł angielski. Po przeczytaniu tego rodzaju tekstu można mieć tylko tęgiego kaca, kaca moralnego. Albo trzeba się napić, by takie podłe wypociny przeczytać do końca.
Dwa kardynalne argumenty mające poniżyć wojennego bohatera, powtarzane głupio od lat, to pijaństwo i antysemityzm.
W moim kraju, gdzie większość narodu nie wylewa za kołnierz, od narodzin do śmierci wszelakie uroczystości są „oblewane”. Piją wszystkie grupy społeczne. Żurnaliści też piją. Nie wiem pod wpływem jakiego upojenia był publicysta, „świetnie znający” przecież także życie prywatne Skalskiego, że nie mogąc zdyskredytować go inaczej, robi się z niego pijanego. Czyżby popełnił jakieś przestępstwo i to w stanie nadużycia alkoholowego? Niestety, tak jak o całym życiu, tak i nie ma pojęcia co do ulubionych trunków. A przy okazji, skąd taka poufałość – Stach? – sugeruje, że go znał, czy z nim pił?
Apogeum obrzydzania mają wywołać jakieś libacje (znane piszącemu chyba z autopsji). Powoływanie się w tym względzie na wychowanicę to kolejne nadużycie. Dziecko, które uwielbiało Skalskiego, i do dziś kobietę mówiącą o nim z największą czułością powoływać na rzekomego świadka to kolejna podłość.
Skalski doprowadził Jolę do dorosłości, a kiedy wyszła za mąż rozwiódł się z jej matką.
Skalski był jednym z mężów Maryli. Zarówno Jola i Maryla, na moją prośbę starały się nim opiekować. Moje kontakty z Jolą, Marylą, Hanią Radzymińską i rozmowy z nimi nie pozwalają milczeniem pominąć kobiet w życiu Skalskiego. Wielu kobietom imponował sławny lotnik. Życie prywatne każdego człowieka jest jednak jego sprawą osobistą. Afiszowanie się sprawami intymnymi, tak prostacko powszechne współcześnie, nie było udziałem Skalskiego. Był człowiekiem niezwykle wrażliwym, z wielką estymą odnoszącym się do niewiast. Jako kobieta mogę to tylko potwierdzić.
Jak każdy człowiek Skalski miał prawo do własnego zdania. Także krytycznego. Ani po wyjściu z więzienia, ani po 1989 roku, nikt (także wojsko) nie wykorzystał jego talentów. Taka dziwna prawidłowość – im większe zasługi, tym większa zawiść maluczkich. Oczekiwano od niego ciągłego rozpamiętywania czasów wojny. Kiedy chciał się wypowiedzieć na tematy aktualne, jego krytyczne opinie, choć słuszne, nie wszystkim były w smak, szczególnie jeśli publicznie wymieniał osoby z imienia i nazwiska. Ze swoimi przeciwnikami wchodził wtedy w zwarcie z impetem jak w walce powietrznej. Wyrwane z kontekstu zdania, powtarzane dla zdyskredytowania Skalskiego, przybierały dla niektórych charakter obsesyjny. Obarczano za to psychikę, która niejako miała być nadszarpnięta w więzieniu. Przypięta łata „antysemity” ma się jak pięść do nosa. Strach przed posądzeniem o antysemityzm w naszym kraju, okazuje się, paraliżuje wielu, nawet najodważniejszych dziennikarzy. Jak więc nazwać kogoś kto poniża Skalskiego, kłamie na jego temat, szydzi?
Objawiony, jedyny słuszny, pseudoznawca życia Skalskiego, skompromitował tylko siebie, a wartość „faktów” z życia Stanisława Skalskiego można sprowadzić do prostej góralskiej teorii poznania: święta prowda, tyż prowda i g… prowda.
Skalski znał cenę życia i odpowiedzialności za własne decyzje. Ci, którzy na jego grzbiecie chcą zaistnieć – ani w przeszłości, ani obecnie nie sięgają mu do pięt.
O ileż łatwiej być publicystą niż tracić życie za Ojczyznę, „nawet z honorem lec na dnie”. Gdyby doszło do wojny ci, „odważni” i silni w gębie, pierwsi uciekliby z Polski, by robić z siebie bohaterów na emigracji.
Skalski ma swoje honorowe miejsce w historii, nie tylko Polski, i byle pismak nie odbierze mu ani zasług ani szacunku. Niestety jego pisanina, ten z gruntu fałszywy obraz, trafił już w ręce równie intelektualnie rozwiniętej publicystki internetowej. Do szerokiej rzeszy, traktujących internet jako jedyne (wiarygodne) źródło trafiły piramidalne bzdury, które bezmyślnie przepisała. Rozwinęła je o kilka równie wysokich lotów własnych sformułowań, które wyjaśniam: w czasie wojny nie był generałem, uczelni niewojskowej nie kończy się ze stopniem podporucznika, pociągi go nie pociągały itd. Koniec życia przekalkowany, i fałszywy, jak wszystko inne.
Haniebna robota publicysty osiągnęła swój zamysł. Podłość płynąca od pierwszych zdań rodzi pytanie: czy jest to tylko ignorancja, czy użyteczny idiotyzm?
Na jego kłamstwa już, a będą i później, powoływać się zwolnieni z czytania ze zrozumieniem. Utrwala się więc medialna dezinformacja. Komu na tym zależy, na poniżaniu prawdziwego bohatera? Publicysta współpracuje z „Focus Historia”. Według Wikipedii to „polski miesięcznik popularnonaukowy wydawany przez polską filię niemieckiego wydawnictwa Gruner+Jahr”. Kilka lat temu ukazał się tam artykuł szkalujący Jana Zumbacha, przy okazji przyłożono też Skalskiemu. Obaj już wówczas nie żyli.
Na niegodziwe postępowanie nie ma przyzwolenia. Godność i honor to dla przyzwoitych ludzi nadal cnoty naczelne. Odpowiedzialność za naszą historię, za naszych pilotów, nasze bohaterstwo w II wojnie światowej ponosimy wszyscy. Wypieranie ze świadomości społecznej, ludzi mających autentyczne zasługi wojskowe, nade wszystko na polu walki, rodzi uzasadnioną obawę, że kiedy bohaterowie już odeszli i zabraknie nas, którzy z nimi się zetknęli, do głosu dojdą grabarze pamięci narodowej. Wymazywanie z pamięci, skazywanie na zapomnienie wielkich żołnierzy nie jest przypadkowe. By przypomnieć tylko losy generała Tadeusza Jordan Rozwadowskiego. Wszechobecna dzisiejsza propaganda zaczyna już narzucać nowe „świetlane wzorce”.
Zbiorowa pamięć i poczucie godności żołnierskiej winna być kształtowana od najmłodszych lat. By to, co winno być spoiwem narodu – duma z wielkich przodków i ich dokonań nie była zapomniana. Dlatego Stanisław Skalski, obdarzony wysoką kulturą, ale nade wszystko, doświadczeniem życiowym, zawsze chętnie dzielił się swą wiedzą, szczególnie z młodzieżą, młodymi adeptami latania, ludźmi, którym los Polski nie jest obojętny. Troska o nasz kraj towarzyszyła mu do końca życia. Latami gromadził obrazy z myślą, że przekaże je narodowi. Ci, którzy weszli w ich posiadanie nie spełnili i tej woli Skalskiego. Pragnął utworzyć muzeum. Miał wiele ciekawych pomysłów. Dlaczego nie znalazł sojuszników?
W 2015 roku przypadało stulecie urodzin Stanisława Skalskiego. Przeszło bez echa. Moje projekty, podobnie jak kiedyś jego, nie znalazły uznania. Nawet w logo Międzynarodowych Pokazów Lotniczych – Air Show 2015 – pojawiła się informacja o 75. rocznicy Bitwy o Wielką Brytanię, choć obiecano, nie dotrzymano mojej propozycji, by pojawił się wizerunek pilota znanego na całym świecie i kojarzonego z najlepszymi kartami polskiego lotnictwa. Tym samym byłby to świetny asumpt do przypomnienia niewiarygodnego wkładu polskich pilotów w uratowanie Wielkiej Brytanii w 1940 roku. Brytyjczycy szanują pamięć o swoich bohaterach.
Człowiek tak długo żyje, jak długo istnieje w pamięci ludzkiej. Z okazji stulecia urodzin przygotowałam uchwałę sejmową W sprawie upamiętnienia lotników polskich walczących na frontach II wojny światowej. Podkreślam, na wszystkich, nie tylko w Wielkiej Brytanii, bo nie była to jedyna arena walk naszych pilotów. W uzasadnieniu (zresztą przez kogoś wrzuconym do internetu) napisałam na zakończenie: „Upamiętnienie polskich lotników czasów II wojny światowej to ocalenie od zapomnienia naszej przeszłości, a przez to danie wzorców godnego postępowania młodemu pokoleniu”. Sejm jednogłośnie przyjął uchwałę 24 lipca 2015 roku. Kto o tym słyszał?
Byłam także przy zamykaniu trumny Skalskiego. W nekrologu napisałam: „Odszedł Wielki Człowiek, Polak, który największym ukochaniem darzył swoją Ojczyznę. Pasja życia pomogła Jemu podźwignąć się po tragicznych przeżyciach więziennych. Pasja lotnicza dodawała blasku całemu Jego Życiu. Prawy, honorowy, szczery i zawsze oddany Polsce. Zawsze wierny sobie i swoim ideałom. Jego niezłomna postawa, w parze z odpowiedzialnością, poświęceniem i osobistym zaangażowaniem stworzyły człowieka niezwykłego, który całym swoim życiem wykazał, iż nie tylko jest godnym oficerskich szlifów i odznaczeń, ale nade wszystko miana wzoru i autorytetu dla nas i przyszłych pokoleń”.
Dla wielu Polaków Stanisław Skalski jest i pozostanie wzorem lotnika i patrioty i żadna podłość tego nie zmieni.