9 grudnia 2024

loader

Stworzyłam taki pomost

Anglia zamroziła moją sztukę na ładnych parę lat. Absurd: ojczyzna tylu pisarzy wykastrowała mnie na wiele lat z pisania. Mnie – jako emigrantkę, czyli osobę drugiej albo nawet trzeciej kategorii – z poetką, pisarką i fotografką Izą Smolarek rozmawia Piotr Jastrzębski.

Mieszkasz w Londynie, już dosyć długo, bo od 13 lat. Jak się tam odnajdujesz. Jak się odnajdujesz jako pisarka, poetka?
Podróżowanie, a właściwie brak domu jest (stety lub nie – ) częścią mojego życia. Bardzo często zmieniałam języki, lektury, kuchnię, stroje, krajobrazy za swoim oknem. Czasami nawet myślę, że działo się to zbyt często. I zbyt chaotycznie. Ale kiedy tylko zaczyna mi się tak wydawać, kiedy zaczynam przeklinać życie w wiecznej podróży – przypominam sobie stany unieruchomienia, stagnacji, inercji, udupienia. Siedziałam wtedy, nastolatka, na parapecie drugiego piętra w mieszkaniu moich rodziców i patrzyłam na sznur aut sunących po dalekiej szosie. Bardzo wtedy chciałam być w ruchu. Bardzo chciałam fruwać, przemieszczać się, poznawać nowe obszary, ale przede wszystkim – ludzi. Po raz pierwszy, na długo i poważnie, wyjechałam do Holandii. To było w 2005 roku. Ciągnęłam wtedy za sobą walizkę wierszy, artykułów oraz pomysł na prozę. Holandia przywitała mnie niespodziewanie miło, podrażniła moje pisarskie ego. Zaskoczyła tym, że pisarza, poetę – darzy się tam wielką estymą. Tak, jak u nas, w Polsce, prawnika lub lekarza. W Holandii artystę szanuje się i podziwia za jego pracę. Właśnie: pracę! Niderlandczycy uważają, że pisarz pracuje na pełnym etacie i należy mu za to odpowiednio zapłacić. Moja twórczość została bardzo ciepło przyjęta przez Holendrów, tamtejszą Polonię oraz placówki dyplomatyczne. W Holandii stworzyłam dwie książki z wierszami oraz powieść kryminalną.
Anglia oraz charakterystyczna dla niej mgła – przywitały mnie dość chłodno. Kiedy wysiadałam z samolotu na lotnisku w Luton, pod koniec października 2007, miałam głowę pełną planów i pomysłów. Szybko okazało się, że jestem tylko marzycielem. Polonia w Anglii dzieli się na Solidarnościową oraz ekonomiczną. Jedni pogardzają drugimi, topiąc siebie w łyżkach brudnej wody. Jeśli potraficie wyobrazić sobie skłóconą rodzinę z małego miasteczka, która walczy o spadek po prababce, używając do tego narzędzi Cosa Nostry, to wiedzcie – Polonia w Anglii wygląda jeszcze gorzej. To był dla mnie szok. Pośród Polonii nie promuje się tego, co jest dobre, tylko tego, który jest częścią klanu.
Teraz staram się uchwycić to w swoich wierszach. Cieszę się przy tym, że zaczynam wracać do pisania, ponieważ Anglia zamroziła moją sztukę na ładnych parę lat. Absurd: ojczyzna tylu pisarzy wykastrowała mnie na wiele lat z pisania. Mnie – jako emigrantkę, czyli osobę drugiej albo nawet trzeciej kategorii.
Robisz zdjęcia, widziałem Twoje prace, bardziej mnie fascynuje jak się do tego przygotowujesz, bo same obrazy czytelnicy mają okazję zobaczyć. Ale zwróciłem uwagę jak podchodzisz, jak się skradasz, chodzi o to, żeby coś uchwycić, nie stracić wizji?
Zdaję sobie sprawę, że nigdy (lub prawie nigdy) nie osiągnę tej biegłości językowej, którą mają tuziemcy w Anglii. Język jest bardzo żywy, plastyczny, kontekstowy. Odnosi się do kultury, przeszłości, sięga do filmów, powiedzonek, wydarzeń. Staram się być na bieżąco, ale i tak widzę, że nie odrobię lekcji z przeszłości, ponieważ w niej nie uczestniczyłam. Dlatego spróbowałam innej formy komunikacji z Anglikami. Stały się nią robione przeze mnie fotografie. Zauważyłam, że dzięki nim jestem czasami w stanie opowiedzieć więcej niż słowami. Zaczęłam wykorzystywać to jako formę komunikacji. Stworzyłam taki pomost. I widzę, że to działa. Mam dobry feedback. Poza tym widzę świat w skali makro, a tego już nic nie zmieni. Stąd moje zdjęcia. Od zawsze, od dzieciaka, bawiłam się kamerą i obiektywem. To był mój filter – przedstawiałam świat takim, jakim go widzę. Nawet z punktu gwoździa, nogi mrówki czy gąbeczki do mikrofonu. Nie podchodzę, nie skradam się, nie układam. Kocham ludzi, kocham zadawać się z ludźmi – jakkolwiek to zabrzmi. Kocham zadawać się ze sprzętami.
Jesteś też graficzką, stypendystką Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czy wiąże się to z promocją kraju, czy zamierzasz jak Joseph Conrad (Jerzy Korzeniowski) przejść całkiem na angielski i w języku Szekspira realizować się literacko?
Język polski jest dla mnie najważniejszym z języków. Czuję w nim i nie wyobrażam sobie, żebym mogła – emocjonalnie – przestawić się na inny. To język bajek czytanych mi na dobranoc i bajek czytanych mi na dzień dobry. Próbuję pisać w języku angielskim – wiem, że to pozwoliłoby mi dotrzeć do wielu odbiorców – ale wciąż jest mi bardzo trudno zmienić swój sposób frazowania. Mam wrażenie, że kiedy tworzę w innym języku niż polski, wychodzi ze mnie zupełnie inna osobowość. Nie jest mi z tym swojsko. Czy planuję jakąś karierę na Wyspach? Przekornie powiem: nie i nie. Tu, literacko, nie jest w stanie spotkać mnie nic więcej. Być może kiedyś zmienię zdanie oraz kurs, po którym się poruszam, być może dojrzeję do tego, żeby biegać po anglojęzycznych wydawnictwach w poszukiwaniu najkorzystniejszej oferty. Na razie, od czasu do czasu, publikuję w amerykańskim magazynie FM. W tym roku wybór moich wierszy ma ukazać się również we Włoszech. Ale to już ciężka praca tłumaczy, żeby jak najwierniej oddać Czytelnikom moje teksty. Tłumacz właściwie pisze wiersz na nowo, wkłada w to część swojej osobowości. Stypendium Ministra Kultury pozwoliło mi stworzyć kolejną książkę z wierszami; w ramach tego projektu prowadziłam też warsztaty literackie; skupiłam się wtedy na mniejszych miasteczkach, do których kultura nie docierała tak szerokim strumieniem jak do aglomeracji. Wszystko to działo się w Polsce, jeszcze przed moimi przenosinami na Wyspy. Wtedy utrzymywałam się wyłącznie z literatury – sprzedanych książek, zrealizowanych projektów, nagród w konkursach literackich, spotkań autorskich… To był stresujący, ale bardzo zwariowany czas. Trochę mi tego obecnie brakuje.
Pamiętam jak się poznaliśmy, byłem wtedy w Anglii i opisywałem życie imigranta zarobkowego. Gdy straciłem pracę, napisałaś do mnie, czy redakcja mnie jakoś asekuruje. Przejrzałem Twój profil i prawdę mówiąc zaimponowało mi to co przeczytałem. Poza wszystkim co już wymieniłem, napisałaś kryminał, często występujesz na scenie recytując poezję – w jaki sposób znajdujesz na wszystko czas?
Tak, to prawda, ciągnę wiele srok za wszystkie ogony. Zawsze tak robiłam. Niestety, kiedy przyjechałam do Anglii, bardziej skupiłam się na pracy, nauce języka, przyziemnych rzeczach. Również mentalna ściana, tworzona przez tutejszą Polonię, a o którą obiłam się bardzo mocno i boleśnie, spowodowała, że na dłuższy czas wycofałam się z życia twórczego. Zniechęciłam się i zamknęłam w sobie. Być może nawet próbowałam zignorować tę artystyczną część mnie samej. Moje życie stało się uboższe, ale też spokojniejsze, bardziej uporządkowane. Chyba nawet trochę nudne… Na szczęście artyzmu nie da się wyrzucić z duszy. Nawet zapomniany, zagrzebany – wraca i to z podwójną siłą. Do mnie powrócił dzięki pomocy, zachętom moich przyjaciół – Alexa Sławińskiego (dziennikarza, pisarza, malarza), Tomka Kościkiewicza (poety i radiowca), Darka Zellera (także pisarza, który współszefuje tygodnikowi „Cooltura” na Wyspach). Wspólnie zaczęliśmy się motywować, obmyślać nowe projekty. Część z nich jest na ostatniej prostej do ojrzenia światła dziennego, część ciągle buja w chmurach. Natomiast dzięki radiu i Studiu Londyn, którego szefem jest właśnie Alex, zaczęłam poznawać kolejnych fantastycznych, bardzo kreatywnych ludzi, którzy – jak ja – mają ogień w sobie i ten ogień nie pozwala im spać spokojnie. W tej chwili skupiam się między innymi nad projektem z fantastycznym zespołem Revival, którego poznałam właśnie dzięki radiu. Kasia Baszczyńska, wokalistka Revival, razem z basistą Konradem Wójtowiczem, zdecydowali się stworzyć muzykę do moich wierszy. W najbliższych dniach wchodzimy na próby do ich studia, stworzonego na tyłach angielskiego ogrodu. Być może nawet będzie można usłyszeć mnie w chórkach…
Wszystko to robię na ostatnią chwilę, deadliny gonią mnie niemiłosiernie i stresują. No, ale to część mojej osobowości. Mogę z tym polemizować, przeklinać to, ale niestety – muszę nauczyć się z ym żyć. Piękne jst to, że jeden projekt goni drugi, wynika z niego, a dziedziny, którymi się zajmuję, zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nie potrafiłabym skupić się na jednej tylko rzeczy; na przykład zająć się wyłącznie poezją albo fotografią. Być może osiągnęłabym wtedy o wiele więcej, gdybym włożyła w to konsekwencję i systematyczność, ale o ile moje życie byłoby nudniejsze!
O ile tematem Twoich wierszy są głównie namiętne, chciałem powiedzieć miłosne, ale odrzucasz uczucie. To jakiś rodzaj masochizmu. Z jednej strony tęsknota, pustka, brak bliskości, czasami wyczuwalne osobiste „no future”. A mimo to negujesz uczucie, które mogłoby być lekarstwem.
Rzeczywiście, większość moich tekstów dotyczy uczuć – mam nadzieję, że to nie jest zbyt monotonne dla Czytelnika. Czy neguję uczucie? Dałeś mi, Piotrze, tym pytaniem do myślenia. Sądzę, że moje teksty są pewnym wycinkiem życia, obrazem, fragmentem. Nie stanowią poukładanej historii, biografii, tylko jej wyimek. Być może łatwiej mi się pisze, kiedy negatywne emocje buzują we mnie, a ja próbuję nadać im pewien kształt, żeby mieć tego wroga przed sobą, a nie za plecami. Być może też masz rację, że odrzucam uczucie, walczę z nim, nie pozwalam siebie dotknąć. Pewnie jeszcze przez dług czas będę myślała na Twoim pytaniem. Na razie nie jestem jeszcze gotowa na taką wiwiseksję. Możemy wrócić do tej kwestii w prfzyszłości, przy okazji kolejnego wywiadu
Jesteś dla siebie surowa. Piszesz w wierszach o swoim akcencie, obnażasz to, co zwykle ludzie skrywają. Czy to sposób na kompleksy? Czy w ogóle znasz, poznałaś empirycznie to uczucie – mam na myśli kompleksy? A jeśli tak, to czy to samobiczowanie jest lekarstwem?
Być może po prostu mam do siebie dystans, którego nabieram z wiekiem. Wiem, że mój akcent jest rozpoznawalny; od wielu lat mieszkam w społeczności angielskiej, konserwatywnej, która niejednokrotnie wytykała mi moje pochodzenie. Nie przyczyniła się do tego także atmosfera przedbrexitowa. Inaczej mają się sprawy w multikulturowym Londynie, gdzie akcenty mieszają się podobnie jak style muzyki czy ubioru. Na prowincji wszystko, co inne, staje się od razu zauważalne, charakterystyczne, obce. Były miesiące, że jak mantrę powtarzano mi, abym pakowała się i wracała do kraju, do siebie. Anglicy nie potrafili zrozumieć, że to moje „siebie” jest właśnie tutaj, w tym kraju, w którym spędziłam już niemal trzynaście lat. Słyszałam, że jestem inna, gorsza, nigdy nie osiągnę tego, co oni, chociażbym nie wiem jak się starała. Na początku płakałam, buntowałam się, walczyłam z takimi opiniami. W końcu nauczyłam się z tego żartować. Teraz już widzę, że dla Anglika z moich terenów nawet Walijczyk, Szkot, czy Irlandczyk są obcy, wrodzy. A z mojego akcentu staram się zrobić atut.
Twój kryminał został zauważony i doceniony. Dostałaś za niego nagrodę. Prawdę mówiąc dosyć intrygującą: Just to be calm and down. Powiedz coś o tym więcej.
To był absolutnie szalony pomysł. Mieszkałam wtedy w Holandii i próbowałam oswoić tamtejszą rzeczywistość, ale też przerobić w sobie obrazy, które przywiozłam z Polski. Często perspektywa pomaga ułożyć nam pewne sprawy, zrozumieć je, nazwać. Znalazłam wtedy ogłoszenie o konkursie na współczesną polską powieść kryminalną. A ponieważ mentalnie miałam ochotę zamordować kilka osób, które wypełniały moją przeszłość, naturalną sprawą stało się dla mnie umieszczenie ich w mojej powieści. Kryminał pisałam wspólnie z Tomkiem Klareckim, z którym tez wówczas mieszkałam, a ponieważ oboje mamy dość wybuchowe charaktery – zbrodnia stała się częścią naszego życia. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na stworzenie tej książki, ponieważ goniły nas terminy; wszystko robiliśmy właściwie na ostatnią chwilę (jak zwykle, jak zwykle!). Dwa tygodnie przed dedlajnem pisaliśmy właściwie na okrągło, z niewielkimi przerwami na sen. Kiedy jedno z nas wędrowało do łóżka,drugie zasiadało przed laptopem. Dzień zlewał się nam z nocą, byliśmy jak w gorączce. Pracę wysyłaliśmy też dosłownie na ostatnią chwilę, dziesięć minut przed zamknięciem – jedynego w okolicy – urzędu pocztowego. Nie dawaliśmy sobie wiele szans na wygraną, ponieważ widzieliśmy, o ile więcej moglibyśmy zrobić, gdybyśmy mieli więcej czasu. Wysłaliśmy więc naszą książkę kryminalną, a potem zapomnieliśmy o sprawie. O nagrodzie dowiedziałam się zupełnie przypadkowo, od mojego znajomego z Polski, który po prostu pewnego dnia pogratulował mi sukcesu. Publikacja tego kryminału otworzyła mi zupełnie nowe drzwi, nowe perspektywy. Natomiast konieczność promocji książki – zmusiła do powrotu do Polski.
Planujesz wydanie kolejnej książki?
Planuję dwa i poł tysiąca spraw, jak wiesz! Zobaczymy co z tego wszystkiego wyniknie. W tej chwili szykuję do druku kolejny tomik wierszy – część z nich będzie wyśpiewana przez zespół Revival. Razem z Alexem pracujemy też nad audiobookiem – antologią poezji emigracyjnej. Moje teksty wejdą również do książki przygotowywanej przez Darka Zellera, natomiast zdjęcia mojego autorstwa znalazły się w książce oraz na okładce anglojęzycznego tomu poezji Bożeny Heleny Nowak-Mazur, który ukazał się w tym roku w Stanach. Chciałabym przysiąść trochę nad prozą, ale – zdaje się – na razie nie mam do tego cierpliwości, za bardzo wszystko we mnie gna. Sporo energi poświęcam radiu i Studiu Londyn, ale też dzięki temu otwierają mi się oczy (i uszy) na coraz to nowe projekty. Nie potrafię i nie lubię stać w miejscu.

NAJDŁUŻSZA NOC
nie ma miłości, linorytu, słonecznej pogody, góry
z dołem, podpatrywanej od dołu. nie ma serca,
miejsca i jasnej po nim dziury. wiem, jesteś
w stanie kupić mi farby i zamalować wartość
kiedy oglądam twoje rodzinne zdjęcia
w kotach, ptakach, złotkach i chlebkach
z numerem domu na czole, z dumą
gratuluję sobie
że nie ma takich farb

DROMADERY

z ust mi to wyjmij i ustaw się na straży
mojego akcentu, kiedy będę mówiła o nas miękko
z twardym es zet, z otwartym ogrodem na zimę
schowam się bez psa, który skamle i dziecka
z ziemią między zębami, kiedy mnie przedstawisz –
nawet nie jestem stąd, ani z Walii, ani z Liverpool
mam obce biodra
i sama nie wiem, gdzie mogę przyłożyć swój język
żeby nie zamarzł albo nie zakwitł nagle ostrokrzewem
w którym boksie mam zasnąć i co przeżuć przed snem
a następnie: jakie obrazy mogę wziąć między palce
rozmazać je na szybie, między złotymi reliefami
ze śliny, z ognia

SKLEP ZE SZNURKAMI
jak mam na imię, jaki mam obrazek z drewna, ze złota
z dyni, utrzymany w klasycznym kwadracie:
on, ona, literatura i ja. dzień dobry państwu,
tu stacja finalna, a ja wciąż trzymam ciebie w ustach
rozplątuję, krztuszę się, kołyszę i milknę
na imię mi przypadek, z drewna, ze złota, skruszony
marmur, zdziczała oliwka, kuzynka ze zgierza
albo innej opolszczyzny. matka ze stali, co cię wyprawia
za morza, za skały, taksówką, do żony. biegnę wtedy
jak pies za szybkim kołem i szczekam, ujadam, nisko, nisko
drżę albo umieram, kiedy pytasz, co dzieje się u mnie.
nic się nie dzieje, ponieważ nie może. nie mam imienia,
nie mam ust, niewiele się klei, nic nie wyraża. spaliśmy wczoraj?
przeciwko piątkom, sobotom, kładę swoje czoło podziwiam

podczas gdy twoja pani kupuje sznurki do rozplątania

Ü
rozdarłeś mnie na papier na kredę i kamień
otwartą dłonią która spadła z lustra wprost
w moje oczy w kilka chwil od niczego
może mój akord był fałszem być może
zgubiłam ścieżkę i cień może przerosły mnie
gamy pasaże pełne usterek być może zabolała
myśl o kobietach które mogłyby zostać
moją biologiczną żoną a szły przeklinając
historię silną jak biodra
być może twoja mama gdzie była wtedy
w pobliżu kiedy kopałeś to zwierzę
dobrze ułożone
w znak zapytania w liść rododendronu
w paprotkę i umlaut

Piotr Jastrzębski

Poprzedni

Idee, ideologie i ludzie żywi

Następny

48 godzin sport

Zostaw komentarz