16 kwietnia 2024

loader

To były fantastyczne lata

Z MARKIEM GASZYŃSKIM, wieloletnim dziennikarzem muzycznym radiowej Trójki, autorem tekstów przebojów, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

 

Marek Gaszyński – ur. 14 czerwca 1939 w Warszawie – dziennikarz i radiowy prezenter muzyczny (jego charakterystyczny głos z wibrującym francuskim „r” pamięta kilka pokoleń słuchaczy), autor tekstów ponad 150 piosenek. Znawca historii polskiej muzyki rozrywkowej. Pracę dziennikarską rozpoczął w latach 1958-1962 w Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia. W 1962 roku został dziennikarzem muzycznym programu III Polskiego Radia. Tworzył audycje muzyczne, a także pisał artykuły w prasie codziennej i muzycznej. Autor tekstów m.in. takich przebojów jak „Sen o Warszawie”, „Klęcząc przed tobą” (wyk. Cz. Niemen), „Nie zadzieraj nosa” (wyk. Czerwone Gitary”), „Gdzie się podziały tamte prywatki” (wyk. W. Gąssowski). Jego teksty wykonywali też m.in. Niebiesko-Czarni, Polanie, Tadeusz Woźniak, Breakout, Helena Majdaniec, Halina Frąckowiak, Budka Suflera. Autor kilkunastu książek z dziedziny muzyki jazzowej i rozrywkowej, m.in. „Muzyka, którą lubię” (1980), „Czerwone Gitary. Nie spoczniemy” (2005), „Fruwa twoja marynara” (2006), „Mocne uderzenie. Czerwono-Czarni. Niebiesko-czarni” (2008), „Pan Tadeusz jazz czyli krajobraz po bitwie” (historia polskiego jazzu 1945-89 napisana wierszem – 2008), „Cudowne lata. Moja historia rock and rolla w Polsce” (2013). W 2011 r. opublikował powieść „Teoria zbrodni uprawnionej”. W kwietniu 2013 r. odznaczony Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

 

Właśnie minęło 55 lat od pierwszego Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. To ważna data w historii polskiej kultury, nie tylko rozrywkowej. Jest Pan związany od początku z tym festiwalem. Kiedy poczuł Pan fascynację i miłość do muzyki?

Po wojnie jednym cennym przedmiotem, jaki posiadał ojciec, było stare niemieckie radio z klapą. Miał też dużo płyt z muzyką klasyczną ale także polskich zespołów i orkiestr z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, także jazzujących. Słuchałem ich namiętnie. Słuchałem też w radiu dużo rozmaitej muzyki, polskiej i obcej, angielskiej, francuskiej. Chodziłem też na koncerty organizowane przez Leopolda Tyrmanda w salach budujących się w stolicy gmachów ministerstw na Żurawiej i na Wspólnej, m.in. w stołówce. Tyrmand opowiadał piękną polszczyzną o jazzie, bluesie, dixielandzie. W klubie „Hybrydy” słuchałem Dudusia Matuszkiewicza, Zbyszka Namysłowskiego, Michała Urbaniaka, Krzysztofa Komedy, Jana Ptaszyna Wróblewskiego. W tamtym czasie moje pokolenie, z braku telewizji i komputerów, miało czas zajmować się swoją twórczością, rozwijać się, zakładać kluby dyskusyjne.

 

A szkoła odegrała tu jakąś rolę?

W klasach przedmaturalnych X i XI miałem już renomę znawcy jazzu. Kontynuowałem to w Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Kochanowskiego na Mokotowie przy ulicy Jarosława Dąbrowskiego. Czytałem, wycinałem i wklejałem do zeszytów wszystko, co znalazłem na jego temat. Zaczęły się ukazywać książki o jazzie, potem ukazała się książka Tyrmanda „U brzegów jazzu”. Z jakiejś niemieckiej książki o jazzie uczyłem się życiorysów Louisa Armstronga, Duke’a Wellingtona, Benny Goodmana. Przynosiłem do szkoły gramofon ojca i tańczyliśmy przy muzyce jazzowej. Duży wpływ na moje wychowanie wywarła babcia ze szlacheckiej rodziny z Żytomierza na Ukrainie, która miała tam kiedyś klucz majątków. Stracili to wszystko w 1918 roku i przyjechali do Warszawy furmankami. Babcia była odważna. Kiedyś w szkole zabroniła mi uczenia się wiersza o Stalinie i poszła do szkoły powiadomić o tym nauczycielkę. Babcia nigdy nie pozwoliła mi zasnąć, jeśli nie powtórzyłem porcji gramatyki języka francuskiego, fragmentu „Pana Tadeusza” na pamięć i historii Rzymu. Duży wpływ miała na mnie także mama, która ukończyła konserwatorium muzyczne i to ona wpoiła mi jeszcze w dzieciństwie miłość do muzyki.

 

Jak został Pan dziennikarzem?

W 1958 roku, tuż po studiach przyjęto mnie do Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia. W 1962 zostałem dziennikarzem świeżo powstałego Programu Trzeciego Polskiego Radia, któremu powierzono zadania z dziedziny kultury. Wśród nich była walka z amerykanizacją kultury młodzieżowej. A były to lata rock and rolla, dla nas muzyki jeszcze obcej, nieznanej. Ci którzy ją jednak wykonywali, śpiewali po angielsku. W rodzącym się powoli polskim rock and rollu nie było jeszcze języka polskiego. Mój szef, kierownik Redakcji Muzycznej Polskiego Radia Mateusz Święcicki wspólnie z szefem Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia, Jerzym Grygolunasem wymyślili festiwal polskiej piosenki, na który postanowili zaprosić reprezentantów każdego pokolenia i gatunku polskiej muzyki. Nie było wtedy wielu stylów. Był rodzący się rock and roll, klasyczna muzyka rozrywkowa, którą śpiewali Irena Santor, Jerzy Połomski czy Janusz Gniatkowski i inni. Był też kabaret „Wagabunda”, a także krakowska „Piwnica pod Baranami”, której występ na pierwszym opolskim festiwalu w 1963 roku był tam chyba największym objawieniem. Trzeba pamiętać, że w tamtych latach jedno miasto nie wiedziało, co się dzieje w innym mieście, środki przepływu informacji były jeszcze wtedy bardzo ubogie. Ale działo się wiele.

 

Dlaczego na miejsce festiwalu wybrano właśnie Opole?

Chodziło o krzewienie polskiej kultury, polskiej piosenki na ziemiach leżących długo w granicach Niemiec, związanych z kulturą niemiecką. Ten pomysł trafił więc na bardzo podatny grunt. Święcicki i Grygolunas pojechali do Opola i dogadali się z władzami miasta, z przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej Karolem Musiołem. Kiedy więc festiwal powstał, pojechaliśmy do Opola z moim przyjacielem z Trójki, Witoldem Pogranicznym. Obaj mieliśmy po dwadzieścia kilka lat i był to dla nas chrzest, przepustka do zawodu dziennikarza muzycznego. Fakt, że po raz pierwszy w jednym miejscu, w opolskim amfiteatrze mogliśmy spotkać się z taką pokaźną grupą polskich wykonawców, był dla nas na wejściu kapitalnym bonusem. Dodam, że zaangażowano nas, bo nie było wtedy – co dziś może się wydać niewiarygodne – wielu ludzi chętnych do pracy przy festiwalu. Poza tym wtedy jeszcze mało kto wiedział, co to jest festiwal piosenki. Był co prawda od 1961 roku festiwal w Sopocie zainicjowany przez Władysława Szpilmana, a rok wcześniej, w 1962 roku odbył się Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie, ale nic ponad to.

 

Początki zawsze są trudne, więc pewnie w Opolu było mnóstwo organizacyjnej improwizacji…

Cały ten festiwal był jedną wielką improwizacją, począwszy od tego, że sam amfiteatr ledwo wykończono na otwarcie. Nikt prawie nie miał doświadczenia organizacyjnego administracyjnego i finansowego. Ta niekontrolowana improwizacja okazała się jednak zaskakująco sprawna i wszystko wychodziło. Panowała atmosfera radości i szczęśliwej improwizacji. Towarzyszyła kolosalna trema artystów i zdarzały się nawet ich rejterady przed wejściem na scenę.

 

Pogoda w Polsce jest kapryśna, a amfiteatr był bez dachu…

Tak, ale nawet tęga ulewa, która przydarzyła się w amfiteatrze bez dachu stała się elementem fantastycznego show, kiedy Jacek Fedorowicz czy Piotr Skrzynecki zaczęli żartować z tego deszczu i ludzie to podchwycili. Te potoki wody spadające na artystów i publiczność, gejzery tryskające spod nóg pianisty, las parasoli, zarejestrowała Polska Kronika Filmowa. Była atmosfera wielkiej radości z bycia razem w jednym miejscu. Najwspanialsze były trzy pierwsze festiwale: 1963, 1964 i 1965 roku, kiedy jeszcze publiczność nie znała większości wykonawców, a i oni nie znali się między sobą. Dzięki m.in. Opolu poznałem wszystkich ludzi polskiego show biznesu, oprócz tych najmłodszych z ostatnich lat.

 

Biorąc pod uwagę takie ogromne zbiorowisko młodych ludzi, na pewno Opole nie zamierało po koncertach…

Oczywiście, że nie. Na rynku opolskim był lokal o nazwie „Pająk” czy „Pod pająkiem”, dwupiętrowy, jedyny chyba wtedy w mieście poza restauracją dworcową. Można było tam pójść i się wyszaleć. Wszyscy tam chodzili, więc było tłok, który podkręcał atmosferę. Gadało się o występach, piło się dużo wódki, zawiązywały się przyjaźnie, miłości. Jako młody dziennikarz miałem poczucie bycia w środku czegoś, co tworzyło się i było ważne. Trudno powiedzieć, że w Opolu zaczęła się polska piosenka, ale na pewno pierwsze festiwale bardzo pomogły w jej rozwoju. Nie było wtedy zajadłej konkurencji. Wykonawcy nie występowali przeciwko sobie, bo nie było ani takiego pomysłu, ani takiej potrzeby. Wszyscy się lubili, byli razem. Paradoksalnie pomagał wtedy brak telewizji na pierwszych festiwalach, drobiazgowej reżyserii i dyktatu jej ciężkiej machiny. Nie było też formalnego ubierania się, specjalnie szytych strojów, choć oczywiście każdy chciał wyglądać jak najlepiej, podobać się. Nie było też wielogodzinnych prób, grało się i śpiewało z marszu. Nie było też szczegółowych zmian image’u, strojów, aranżacji. Natomiast były transmisje w Trójce radiowej, a nagrania były potem wielokrotnie puszczane i rozpowszechniane masowo na płytach, w tym popularnych „pocztówkach”. Wzbogacającym składnikiem koncertów byli konferansjerzy, tacy jak improwizujący na scenie Jacek Fedorowicz czy Piotr Skrzynecki, także tacy, jak Lucjan Kydryński, zawsze idealnie do wszystkiego przygotowany i świetnie ubrany, który potem stał się ozdobą festiwalu w Sopocie. Osobiście nie słyszałem, żeby ktoś mi się poskarżył, że mu coś odrzucili w cenzurze, tym bardziej, że na pierwszych festiwalach nie było tekstów o tematyce społecznej czy politycznej. Zapoczątkował je kilka lat później Wojtek Młynarski, tekściarz-felietonista. Robił to jednak tak inteligentnie, obchodząc aluzyjnie temat, że rzadko nie można się było do nich przyczepić. Dość długo organizatorzy czepiali się kwestii mody, sposobu ubierania się i długości włosów. Zawsze duże problemy miał z tym Tadeusz Nalepa, który był traktowany przez decydentów jako „czarna postać”. W jego utworach, w muzyce i w tekstach Bogdana Loebla nie było radości, były mroczne, dołujące. Cenzor się czepiał: „Mamy taką wspaniałą ojczyznę, kroczymy taką piękną drogą, a pan śpiewa takie pesymistycznie piosenki” – mówił. Pesymistycznie zaczynał też Czesław Niemen w utworze „Dziwny jest ten świat”, ale optymistycznie kończył słowami, że „ludzi dobrej woli jest więcej i że ten świat nie zginie nigdy dzięki nim”. Nalepa był mocnym człowiekiem, z charakterem. Kiedy po raz pierwszy czepiono się jego długich włosów, upiął je, ale potem się zbuntował, odmówił i został ukarany brakiem zaproszeń na festiwal. Pozostały mu tylko koncerty i radio.

 

Przez pół wieku istnienia opolskiego festiwalu wytworzyła się wokół niego pewna kultura. Nie był jedynie miejscem wykonywania piosenek, ale matecznikiem wielokierunkowej twórczości, krzyżowania się wpływów, tworzenia impulsów i trendów, także dorocznym wydarzeniem towarzyskim…

Spełniał dwie główne funkcje, role. Po pierwsze był podsumowaniem tego, co już było. Po drugie był nurt tworzenia specjalnie na festiwal. Dominowały piosenki bezpretensjonalne, bez orkiestracji, melodyjne, proste, dla młodych ludzi. Ja też pisałem teksty dla moich rówieśników i często o moich uczuciach, o znajomych, o szkole. Wzorem dla tekściarzy tego pokolenia był Chuck Berry, który jako pierwszy poruszał w tekstach problematykę życia codziennego nastolatka, szkolnych kłopotów, wagarowania, strachu przed złą oceną, konfliktów między pokoleniami rodziców i dzieci. Potem te tematy podejmowali Krzysztof Dzikowski, Janusz Kondratowicz i inni. Poza tym w Stanach Zjednoczonych czy Europie Zachodniej piosenka była tylko piosenką, natomiast w Polsce ruch rock and rollowy w pewnym momencie stał się głosem sprzeciwu przeciw pewnemu modelowi kultury nieco przesłodzonej, bo taka wcześniej piosenka dominowała. Janusz Gniatkowski, Jerzy Połomski, Irena Santor i podobni stylowo wykonawcy wychodzili na estradę elegancko, tradycyjnie ubrani, z towarzyszeniem orkiestry, śpiewali pięknie, acz słodko. Tymczasem młodzi z pokolenia rock and rolla chcieli śpiewać coś innego i słuchać czegoś innego, bardziej chropowatego, spontanicznego, wyluzowanego. Dlatego rock and roll stal się wyrazem pewnej postawy, nawet filozofii, choć może to za duże słowo. O ile Zachodzie rock and rollowcy, Cliff Richard, czy Jerry Lee Louis, to byli ładni, grzeczni, wylizani, dobrze ułożeni młodzieńcy, o tyle w Polsce rock and roll nie był tak dobrze ułożony.

 

Jak to się stało, że sam zaczął Pan pisać teksty piosenek?

W młodości, jak wielu młodych ludzi, pisałem wiersze. Kiedyś dałem jakiś tekst Mateuszowi Święcickiemu, który napisał do niego muzykę. Tak powstała moja pierwsza piosenka: „Gitara i ja”. Gitara była wtedy symbolem muzyki młodzieżowej i dlatego obrałem ją sobie jako temat piosenki, choć z rock and rollem nie miało to nic wspólnego.

 

Czy identyfikuje się Pan z jakimś pokoleniem, środowiskiem?

Należę do legendarnego już dziś pokolenia „Hybryd”, które tworzyli m.in. Jonasz Kofta, Adam Kreczmar, Jan Pietrzak, Stefan Friedman, Janusz Głowacki, Wojciech Młynarski, Marek Karewicz, muzycy jazzowi. Tworzono tam piękne rzeczy. Pojawiałem się w tym klubie najpierw jako kibic w czasach przedmaturalnych, potem jako student Uniwersytetu Warszawskiego. Przyjaźniłem się z tymi ludźmi i chłonąłem od nich wiedzę oraz zamiłowanie do sztuki. Mogę powiedzieć, że „Hybrydy” mnie wychowały i wykształciły, nieformalnie oczywiście. Także ta edukacja u ludzi bardziej doświadczonych ode mnie, mądrzejszych, bardziej twórczych dała mi impuls do twórczości tekściarskiej, bo uważam się za tekściarza a nie poetę. Wiele przyjaźni z ludźmi ze świata muzycznego zawarłem też Sopocie, w tamtejszych non-stopach i na festiwalach. Poznałem Niemena, Klenczona, Krajewskiego, Kordę i innych. Nasi muzycy byli świetni, ale nie było wśród nich talentów tekściarskich. Pierwszy profesjonalny tekst napisałem w 1964 roku dla Czesława Niemen i nosił on tytuł „Czy wiesz o tym, że”. Niemen na początku wykonania te słowa wykrzykiwał i dziennikarz „Życia Warszawy” Andrzej Ibis-Wróblewski, który wtedy Niemena nie lubił, pytał: „Na kogo pan tak krzyczy, panie Niemen”, na co ten odpowiedział: „Na pana krzyczę, panie Wróblewski, na pana”. Potem Wróblewski zakochał się w muzyce Niemena, podobnie jak całe młode pokolenie Polaków, którym Niemen pokazał, jak się tworzy, śpiewa, aranżuje i jak się przekracza pewne granice. To były dla mnie były fantastyczne lata. Pisałem teksty i pracowałem z kompozytorami, pracowałem w radiu, żyłem kulturową atmosferą tamtych czasów.

 

Czym się Pan teraz zajmuje?

Pracuję nad kolejną książką i działam na rzecz stworzenia w Warszawie muzeum jazzu. Chciałbym zamknąć w ten sposób moje życie muzyczne.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Rok 1968 w lustrze polskiej Melpomeny

Następny

Ostatni sygnał ostrzegawczy

Zostaw komentarz