8 grudnia 2024

loader

Z Polski, a jednak do domu

Urodził się piątego października, ale sam tej daty nie znał, swoje urodziny przez całe życie obchodził dziesięć dni później.

Co prawda rodzina Brzezińskich widnieje w księgach Parafii Rzymsko-Katolickiej w Krzywczy już w 1794 roku, ale ojciec Jerzego Florian Brzeziński przybył tam niedawno. Był ekonomem-zarządcą majątku Romanowskich w Ruszelczycach, który nabyli w 1912 roku. Najstarsi mieszkańcy przypominają sobie, że „chętnie jeździł konno po polach obrabianych przez chłopów, służbę, lubił też polować. Nie był zbytnio lubiany przez mieszkańców Ruszelczyc (w większości Rusinów) ponieważ był bardzo wymagający w pracy…był tu krótko, ponieważ jakiś inny zarządca majątku za Przemyślem, nie radził sobie w tamtym majątku i nastąpiła zamiana zarządców”. Powyższą opinię potwierdzają także wspomnienia pani Anny Janiny z Dołęga-Makowieckich herbu Bożawola Józefowej Romanowskiej.
Niedługo po urodzeniu Jerzego zmienił pracę, potem zmarła żona Marianna, a małego oddał pod opiekę ciotki w Warszawie, jeszcze później ponownie się ożenił. Jerzy powrócił w rodzinne strony, do Przemyśla, gdzie uczęszczał do szkoły podstawowej, a następnie do Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego.
Dalsze jego losy
w czasie hitlerowskiej okupacji nie są znane  w oficjalnych świadectwach przeczytać można, że w 1943 roku wywieziony został na roboty do Niemiec. Ale prawda jest inna  po latach opowiadał mi, że zgłosił się na ten wyjazd dobrowolnie uważając, iż „pod latarnią jest najciemniej”. Nie zdążyłem dopytać dlaczego, a on sam też nie chciał, albo zapomniał powiedzieć. Zapewne czegoś się obawiał, a niebezpieczeństwo musiało być na tyle poważne, że ten desperacki krok wydał się jedynym rozwiązaniem.
Szczęście mu sprzyjało, trafił do bauera na terenie Bawarii, a praca w gospodarstwie nie należała do najcięższych, nadto wyżywienie było znośne. Gdy zbliżała się wyzwoleńcza ofensywa z zachodu z innymi Polakami zatrudnionymi w tej okolicy postanowił  byle szybciej do upragnionej wolności  uciekać. Całą złapaną grupę późnym wieczorem wyprowadzono na skraj lasu i rozpoczęła się egzekucja. Huk pierwszych wystrzałów był sygnałem, żeby upaść, nim inni zastrzeleni zwalą się na niego i obok. Na szczęście nie dobijali. Nad ranem, we wstającej mgle ujrzał przed sobą konary rosnącego opodal wielkiego drzewa. Ten motyw: drzewo, konary, w różnych odcieniach, ale zawsze lekko zamglone powtarzał się później wielokrotnie na jego obrazach.
Potem był Paryż
i wyjazd do Włoch, gdzie trafił do jednostki szkolnej 2 Korpusu. Tu po raz pierwszy objawił się jego talent plastyczny, gdy w wolnych od zajęć chwilach rysował do żołnierskiej gazety sylwetki przyjaciół i rozliczne karykatury. Rozformowanie polskiego wojska po zakończonej wojnie zrodziło pytanie: co dalej ? Do Polski i do swojej ukochanej Inki postanowił powrócić jego przyjaciel Olgierd Terlecki, którego losy tak w swoim czasie wspominałem: „W swoim życiu, wraz z częścią współczesnego mu pokolenia Polaków, dla którego druga wojna światowa była największym nieszczęściem, przebył wiele dróg…Olgierda droga z Polski i do Polski trwała ponad siedem i pół roku. Prowadziła przez obozy w Kandałakszu nad Morzem Białym i u ujścia Peczory, przez Buzułuk i Tockoje, gdzie formowały się Polskie Siły Zbrojne, przez Bliski Wschód i Włochy, wreszcie by 27 listopada 1947 roku zakończyć się na gdańskim molo.”
V Komenda organizacji
Wolność i Niezawisłość, kryptonim „Muzeum”, znajdowała się pod kontrolą zorganizowaną przez Urzędu Bezpieczeństwa przy pomocy przewerbowanych oficerów WiN i Armii Krajowej – oraz w większości nieświadomych mistyfikacji – szeregowych członków. Podjęło grę z wywiadem amerykańskim i brytyjskim: przyjmowano przesyłanych z zachodu drogą lotniczą i morską agentów, dolary, tonę złota, nowoczesny sprzęt łączności, wysyłając w zamian fałszywe informacje oraz (nieświadomych na ogół rzeczywistego charakteru V komendy) emisariuszy i kurierów, a także ludzi na przeszkolenie wywiadowcze i dywersyjne. Utrzymywano m.in. łączność radiową za pomocą przerzuconych do Polski agentów. Wywiady zachodnie liczyły, że WiN, oprócz prowadzenia w Polsce wywiadu wojskowego, posłuży po ewentualnym wybuchu III wojny światowej, do dywersji na liniach komunikacyjnych i zniszczy najważniejsze zakłady przemysłowe – był to tzw. Plan „Wulkan”. Organizacji przekazano także plan „X” – wytyczne dla podziemia w Polsce na okres poprzedzający wojnę i na czas wojny. Wobec planów CIA przysłania do Polski oficerów amerykańskich na inspekcję WiN oraz przygotowywania masowych zrzutów ludzi i sprzętu, w grudniu 1952 roku MBP zdecydowało się na przerwanie gry. Spektakularna likwidacja organizacji wywołała tzw. aferę Bergu.
Jerzy nie miał
ani do kogo i ani po co wracać. Mamy już na świecie od dawna nie było, a stosunki z ojcem i jego nową żoną nie układały się dobrze. Wraz z tysiącami innych znalazł się w Wielkiej Brytanii korzystając z możliwości i warunków jakie stworzyło powołanie Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. Początkowo pracował przy odgruzowywaniu Londynu, potem w ramach organizowanych szkoleń uczył się remontować zniszczone mieszkania, naprawiać. odnawiać, malować. Pewnego dnia otrzymał dużo intratniejszą i ciekawszą propozycję, o której opowiadał, a ja tu przytaczam.
Wtedy nie związali mu rąk.
Nie założyli kajdanek, a może ich po prostu nie mieli? Złapali go już po godzinie od momentu gdy wylądował i zdążył zakopać spadochron, a słysząc liczne zbliżające się głosy, schował do szybko wygrzebanej dziury pod konarem nieopodal rosnącego drzewa ciężki, płócienny pas pełen złotych monet,
W izbie chłopskiej chaty, do której wprowadziło go dwóch czerwonoarmiejców, paliła się naftowa lampa. Za stołem siedział sowiecki oficer, a obok niego stał w cieniu jeszcze jeden wojskowy.
– Imię, nazwisko i co tu robicie? – to pytał ten z cienia.
Nazywam się Jan Kowalski, wszystko jest w moich dokumentach, które oni zabrali – tu wskazał na swoich wartowników. Szedłem od moich znajomych z Kościejowic do Racławic aby spotkać się ze znajomymi.
Wy nie szutitie Kowalski. My was zdieś żdali!– Rosjanin zwrócił się do wojskowego z cienia i zapytał: Kak jewo familia?
Brzeziński Jerzy towarzyszu – odpowiedział wojskowy Polak.
– A otczestwo?
– Florianowicz.
Po tym co usłyszał świat zakręcił mu się w głowie, miliony pytań rozsadzały mózg – znają moje prawdziwe nazwisko, czekali tu na mnie, skąd wiedzą? Przecież poprzednim razem wszystko poszło jak z płatka. Kto zdradził? Co dalej?
Rosjanin do Polaka: Uż pozdno. Pogawarim s etoj swołoczju zawtra. Paka wziąć jewo w podwał.
To może była ta jedyna okazja, w chłopskich domach nie było na ogół piwnic, a wyprowadzał go z izby tylko jeden wartownik. Szli przez podwórko kierując się ku wznoszącemu się na jego końcu sporemu ziemnemu pagórkowi, w którym mieściło się zapewne wspomniane pomieszczenie.
Jak zawsze broni nie miał ze sobą, w odróżnieniu od innych kurierów uważał, że tylko może przynieść nieszczęście podczas przypadkowej rewizji. Ale w cholewie wysokich butów, od wewnętrznej strony, miał wszytą pochwę na długi nóż komandosa. Kiedy go kupował, sprzedawca zachwalał produkt: długi i super ostry. Szukał go teraz udając, że się potknął, zwolnił, pochylając się lekko do przodu. To pozwoliło mu osiągnąć jednocześnie dwa cele – wartownik idący za nim prawie wpadł na niego, a jednocześnie w tym pochyle niepostrzeżenie wyrwał nóż z pochwy. Z półobrotu ciął tamtego w szyję, co dało ten spodziewany efekt, że wszystko odbyło się w absolutnej ciszy.
Na pewno już znaleźli wartownika i zarządzili pogoń. Mieli znikome szanse na sukces, takie same jak on. Ale wrześniowa noc dawała pewne nadzieje. Nie dlatego, że akurat była piękna pogoda, a rozjaśnione niebo stanowiło doskonały kompas. Noce o tej porze są na szczęście dużo dłuższe niż te z czerwca kiedy był w Polsce poprzednim razem.
Na pewno zarządzili obławę i będą próbowali zamknąć jakiś kocioł. Gdzie będą szukać?
A zresztą wszystko jedno – z dwóch wariantów punktów przerzutowych przez granicę na Zachód do Szczecina, z którego korzystał poprzednio, było przecież o niebo dalej niż z Dolnego Śląska. A więc musiał dostać się do Krakowa, a potem na ich tzw. Ziemie Odzyskane.
Do Miechowa było
jakieś 15 kilometrów, a dalej do Krakowa z 40. Do rana powinien być na miejscu. Szczęście, jak na razie mu sprzyjało – szedł drogą, która o tej porze była pusta. Raz, może dwa, przejechały tamtędy ciężarowe studebakery i jeden willis z wojskowymi ale nie stanowili dla niego żadnego zagrożenia ostrzegając zbliżającym się szumem silnika i włączonymi reflektorami. Miechów obszedł od południowego wschodu szerokim łukiem, podobnie jak i Słomniki. Wreszcie postanowił trochę odpocząć, zszedł z drogi i pod rosnącym sporym drzewem położył się aby rozprostować kości. Nie wiedział kiedy zasnął. Obudził go dziwny szum i rytmiczny stukot. Drogą coś dużego i bardzo długiego poruszało się wolno w stronę Krakowa. To był sznur wyładowanych chłopskich furmanek ze śpiącymi i kiwającymi się z przodu woźnicami. Przeczekał aż ostatnia fura zrównała się z drzewem pod którym spał, podbiegł od tyłu i wskoczył na wóz. Zanim ponownie zasnął, wyjął nóż i z rozprutej poszewki kaszkietu wydobył kolejne dokumenty – tym razem nazywał się Stanisław Nowak urodzony w Krakowie.
Był tu wiosną 1939 roku ze szkolną wycieczką, zwiedzali Wawel, Stare Miasto i byli w teatrze, ale w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć drogi na dworzec. Poszedł w stronę ulicy, którą właśnie przejechał dzwoniąc biało-niebieski tramwaj. Na murach mijanych domów widział białe jeszcze napisy „3 x tak”, ale także bledniejące już, poniemieckie, „V”.
Za dolary można było tu kupić wszystko z wyjątkiem biletu kolejowego. Słusznie spodziewając się, że na sprzedaży papierosów i gazet nie robi się interesu, wymienił u kioskarza siedzącego w betonowym okrąglaku pięćdziesiąt dolarów, co pozwoliło na sute śniadanie i kupno biletu. Resztę schował, swoim zwyczajem, w prawej kieszeni spodni.
Pociągiem do Wrocławia dotarł po iluś tam godzinach. Na przydworcowym placu kupił używaną torbę, do której po chwili wpakował zakupione butelki samogonu. Był to w tym czasie jeden z lepszych sposobów na załatwienie różnych spraw.
W jadącej do Lubawki szoferce ciężarówki znalazł gadatliwego rozmówcę. Za Kamienną Górą zatrzymał ich patrol uzbrojonych ludzi. Szofer z lekkim zaniepokojeniem zapytał: Ma Pan jakieś dokumenty? – i natychmiast dodał – nie trzeba. Nasz chłopak nimi dowodzi.
Zjeżdżali ku miasteczku – Wysadzę Pana przed rynkiem, mówią, że i domy mają oczy.
Dziękuję za podwiezienie – butelka samogonu zmieniała właściciela. Nawiązał kontakt umówionym hasłem, tej samej nocy z przewodnikiem poszli ku polsko-czeskiej granicy.
Z czerwonej,
tak charakterystycznej dla Londynu, telefonicznej budki wykręcił siedmiocyfrowy numer: najpierw trzy litery, a następnie cztery cyfry. Litery w tamtym czasie stanowiły skrót od nazwy dzielnicy. Dzwonił do kogoś z Southwark na południowym brzegu Tamizy. Podał umówione hasło i usłyszał gdzie i kiedy ma się stawić. Przesłuchania trwały, z przerwami, ponad dwa miesiące. Nikt nie chciał uwierzyć w opisany przez niego przebieg ostatniej misji w kraju. Zarzucono mu nawet, acz nie mieli na to żadnych dowodów, że przywłaszczył sobie złotą przesyłkę. Sprawa zakończyła się definitywnym rozstaniem, bez jakiejkolwiek odprawy. Znów, jak na początku swojego pobytu w Londynie, powrócił do prac remontowych – malowania i odnawiania
mieszkań.
Moja żona i córka
dawno już poszły spać. Siedzieliśmy dalej przy nakrytym na przyjęcie stole i wypili kolejną już, nie wiadomo którą, wódkę. Zdecydował się opowiedzieć mnie – wtedy redaktorowi naczelnemu partyjnej gazety, poznanemu przez Olgierda Terleckiego – tę historię z radzieckim wartownikiem. Chciał się upewnić u kogoś kto lepiej zna miejscowe stosunki, a jak nie, to może się kogoś zapyta. Dziś, gdy ma w kieszeni brytyjski paszport nic mu nie grozi, ale gdy  a ma taki zamiar  powróci tu na stałe, to diabli wiedzą. Po kilku dniach otrzymał uspokajającą odpowiedź.
Nie wiadomo
kiedy i dlaczego do swojego nazwiska dodał przydomek „Dunin”. Mogło to się zdarzyć bez jego wiedzy, gdy mieszkał u ciotki z Duninów-Brzezińskich w Warszawie, albo gdy świadomie go dopełnił przebywając w polskim środowisku, co oznaczało wzrost prestiżu, bowiem pochodził by ze starego i zasłużonego rodu. A może było jeszcze inaczej ? Natomiast Anglikom było wszystko jedno z wyjątkiem dodatkowego kłopotu z wymową i tak nie łatwego już nazwiska. Jakoś jednak sobie radzili z tym studentem na wydziale sztuki użytkowej w londyńskiej Borough Polytechnic, tym bardziej, że już na drugim roku wygrał międzynarodowy konkurs graficzny zorganizowany przez amerykański tygodnik „This Week” na plakat propagujący wolność narodów. Od 1953 roku rozpoczął samodzielną pracę grafika reklamowego, uzyskując w ciągu kilku lat znaczące sukcesy artystyczne. Wtedy, dla łatwiejszej rozpoznawalności zaczął używać artystycznego pseudonimu Karo. Został członkiem prestiżowego Society of Indrustrial Artist, w którym wchodził w skład władz i sprawował także funkcję egzaminatora, podobnie jak w Council of National Academic Awards. Od 1963 r. związał się z Leicester Polytechnic, gdzie dzięki swemu dorobkowi artystycznemu powołany został na stanowisko dziekana i profesora wydziału grafiki użytkowej, piastując je przez dwadzieścia dwa lata. Swoje artystyczne i pedagogiczne doświadczenia zawarł w 1975 r. w książce pt.: ”Grafik Design: Metods, Problems, Solutions”, wydanej w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, a w 1977 r. w Japonii. Pisał także wiersze, również po angielsku, co wzbudziło podziw wśród miejscowych znawców problemu, bowiem nie spotkali się wcześniej z tak perfekcyjnym opanowaniem miejscowego języka przez 
obcokrajowca.
W swym dorobku
miał ponad cztery i pół tysiąca prac graficznych: plakatów, ilustracji, druków reklamowych, projektów opakowań i brytyjskich znaczków pocztowych, Wśród klientów, dla których Jerzy Karo wykonywał zamówienia reklamowe lub którym służył jako konsultant do spraw reklamy, znalazły się znane zachodnioeuropejskie i amerykańskie firmy oraz koncerny. Wystawy jego grafiki i malarstwa eksponowano w wielu krajach Europy. Duża wystawa miała również miejsce w warszawskiej „Zachęcie”, a następnie w szeregu polskich miastach. Pisał także stale felietony „Z Albionu” do „Gazety Krakowskiej”, w których z olbrzymim dystansem odnosił się do tego wszystkiego co znał i zastał na Zachodzie.
W życiu prywatnym Jerzego bywało różnie  co prawda drugie z kolei małżeństwo na wiele lat ustabilizowało jego egzystencję, ale kiedy dzieci dorosły i poszły na swoje, stosunki między małżonkami nie najlepiej zaczęły się układać. Nadto zbliżała się nieunikniona starość, a wraz z nią kres akademickiej kariery, widmo emerytury, która tu oznaczać musiała zasadnicze ograniczenie wszystkich wydatków. W projektowaniu dominować zaczęły nowe komputerowe techniki, których nie znał, a nadto traktował je jak najazd Hunów na od wieków utrwalone wartości w sferze sztuk plastycznych.
Na te wszystkie bieżące rozważania
i wątpliwości nałożyły się zupełnie nowe doświadczenie i  to dopiero nieco później nastąpiło  zupełnie odmienne możliwości. W latach 80-tych zajmował się działalnością charytatywną organizując do Polski transporty z darami, a później bywał tu kilkukrotnie. Prowadził także na zaproszenie Ministerstwa Kultury i Sztuki pokazowe zajęcia ze studentami wydziałów grafiki użytkowej w Krakowie i Łodzi. Powrót do dawno opuszczonego kraju, konfrontacja jego współczesnego obrazu z tym, który zapamiętał z młodzieńczych lat, liczne kontakty w różnych środowiskach, a wśród nich z Krysią w Przemyślu  najważniejszy i ze wzajemnością  zaowocowały o kolejnej ucieczce, nie, o powrocie, jak zawsze mówił, do domu.
Jerzy wrócił do Polski
w 1985 roku, początkowo przebywał w Krakowie, potem powrócił do Przemyśla, gdzie zamieszkał z ukochaną Krysią, i wreszcie znalazł po wielu latach swój polski dom. Tutaj obok realizacji zleceń reklamowych, zajął się przede wszystkim malarstwem. Wydał także dwa tomiki poezji. Był organizatorem konkursów plastycznych dla uzdolnionej młodzieży oraz dla przemyskiego środowiska artystów profesjonalnych i amatorów. W 2004 roku profesor Jerzy Dunin-Brzeziński otrzymał Nagrodę Główną Zarządu Województwa Podkarpackiego za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury i sztuki.
Podczas retrospektywnej wystawy swoich prac w miejscowym BWA, w udzielonym wywiadzie, na pytanie Jakie jest Pańskie credo artystyczne: odpowiedział: Jak największy skrót. Streścić rozdział w paragraf, paragraf w zdanie, zdanie w jeden wyraz i nie zatracić przy tym sensu – to właśnie mój ideał. Innymi słowy: jeśli mogę jakąś myśl wyrazić jedną kreską, to nigdy nie 
użyję dwóch.
W prasowym wywiadzie
dla „Gazety Krakowskiej” mówił Jerzy o tym, co spotkało nas teraz – o wszystkich dobrodziejstwach reinkarnacji kapitalizmu na polskiej ziemi:
„W czasie gdy wielu Polaków zdecydowało się zostać na Zachodzie, gdy niektórzy jeszcze chętnie wyjechaliby tam na stałe – Pan wraca do kraju. Jest to jakiś paradoks. Kto wiec ma racje – oni czy Pan?
– Tak, zgadzam się, że jest to paradoks, ale dla kogo? Chyba nie dla mnie. Dla mnie jest paradoksem ta zupełnie niezrozumiała chęć wyjazdu na tzw. Zachód. Wiara, że tam jest zupełnie inaczej, że wszystko jest tam tak jak być powinno, a – jak z takiego rozumowania wynika – tu jeszcze nie jest. Mnie tam pytano dlaczego wyjeżdżam, uważano mnie za szaleńca, w każdym razie za niemądrego. Biorąc pod uwagę, iż miałem tam stosunkowo wysokie, dobrze płatne stanowisko, mówiono mi, że za długo żyłem na Zachodzie, abym potrafił móc i chcieć żyć w kraju. Odpowiedziałem na to, że taką ocenę może wydać tylko ten, kto nie był na Zachodzie tak długo jak ja, a najczęściej tam nie był w ogóle.
– Ale czy Pan nie rozumie pewnej sprzeczności – dziesiątki tysięcy ludzi młodych z rodzinami i z dziećmi wyjechały z Polski, chcąc gdzieś tam budować swoją przyszłość, a Pan jeden albo jeden z niewielu wraca. Przewaga jest po ich stronie, a nie po Pana,
– Przewaga?
– Przynajmniej ilościowa.
– Tak, zgadzam się z tym, bo to są fakty niezaprzeczalne, są także i inne, niezaprzeczalne, acz mało znane – w ubiegłym roku wróciły do kraju ponad 42 tysiące Polaków, którzy na Zachodzie żyli przez długi czas. Trudno wiec nazwać mnie jednym z niewielu, którzy przyjechali na stałe do Polski. A ponadto chciałbym podkreślić, że nie zawsze jest tak, iż to co robi większość jest sensowne, acz zawsze wydaje się normalne.
– Czy to wystarcza?
– Nie wiem w ogóle czy możliwe jest porównywanie tych, których pragnieniem był wyjazd na Zachód, z pragnieniem moim, abym znalazł się w domu.
– Czy Pan jest komunistą?
– Nie, nie jestem komunista w tym sensie; że nie byłem i nie jestem członkiem partii, nie brałem także udziału w żadnej akcji politycznej, ale czy proszę Pana trzeba być koniecznie komunista, aby widzieć i docenić to co w Polsce osiągnięto od 1945 roku, jak również być świadomym tego, co nam wspólnie, razem, pozostało do zrobienia?
– Był Pan, jak niektórzy opowiadali, bardziej angielski od Anglików – Polonia traktowała Pana jak kogoś, komu się powiodło i udało. A tu taka wolta. Dlaczego?
– Polak może jeśli chce. Ja chciałem”.
O profesorze Jerzym Dunin-Brzezińskim pisał, jako jednym z niewielu z polskiej emigracji, który zrobił w Wielkiej Brytanii licząca się karierę, Rafał Habielski – „Polski Londyn”, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, 2004 rok.
Kiedy ostatni raz
przyjechałem na Jego urodziny był już poważnie chory. Otwierając butelkę koniaku powiedział, że na żadne naświetlania i chemioterapię nie wyraził zgody. Przeżyłem w życiu wystarczająco dużo. Nie będę się męczył na starość. Wystarczy!
Na przemyskim wojskowym cmentarzu kapelan odprawiał smutną uroczystość, a ja żegnając mojego przyjaciela pomyślałem, że wrócił, jak marzył, do swojego, polskiego domu.

(Fragment z przygotowywanej książki „Wspomnienie z galaktyki Koziorożca”)

Zygmunt Tasjer

Poprzedni

Krótsze życie ze smogiem

Następny

Czy Święty Mikołaj przyjedzie pociągiem z Chin? Pociągi z prezentami

Zostaw komentarz