7 listopada 2024

loader

Ciocia Janina. Demagogia i nieuczciwość intelektualna

O „Ludowej historii Polski” Adama Leszczyńskiego.

Lewica nie znosi polemik. Ostatnio nawet Bolesław Jaszczuk (junior) zajmując stanowisko w sprawie Grudnia 70 rozpoczął swoją wypowiedz od znaczącej deklaracji: „Na ogół staram się unikać polemiki z innymi autorami publikującymi w „Trybunie”, ponieważ uważam, że każdy ma prawo do wyrażania własnego zdania”.

Co by nie powiedzieć o „prawie do wyrażania własnego zdania” ma ono to do siebie, że w praktyce musi mieć ono bardzo warunkowy charakter, ponieważ nie wszystkie zdania są ze sobą równoważne. Co więcej nie wszystkie powinny być wyrażane jako, że istnieją zdania niekompetentne i niepoważne, których wyrażanie jest wyrazem osobliwego samozadowolenia autorów a niekiedy stanowią cyniczną manipulację. Są one pozbawione obiektywnej wartości a czasem wręcz wołają o przysłowiową „pomstę do nieba”. Tak się jednak składa, że w takich sprawach niebiosa milczą i może to nawet lepiej, bo gdyby np. pana Leszczyńskiego za rzeczy, które wypisuje w swojej ”Ludowej historii Polski” dopadł „grom z jasnego nieba” to byłoby nieludzkie nawet jeżeli byłoby głęboko sprawiedliwe. Milczenie niebios składa na śmiertelników obowiązek poszukiwania prawdy nawet jeżeli to wywołuje znienawidzoną przez lewicę dyskusję, czy o zgrozo, polemikę.

Tak się złożyło, że ze względów merytorycznych w książkę pana Leszczyńskiego się zaopatrzyłem, zapoznałem z nią, a nawet pomyślałem aby w wolnej chwili coś o niej napisać. Niestety przyroda nie znosi próżni i oto w „Trybunie” z 25-26 stycznia na stronie 12 pan Krzysztof Lubczyński zachwycił się opracowaniem pana Leszczyńskiego. To co spisał pan Lubczyński spowodowało, że poczułem się wręcz „zgwałcony” do zabrania głosu. To co jestem w stanie napisać w biegu, oczywiście, jest dalekie od doskonałości ale mam nadzieję, że cokolwiek wyjaśni.

Chciałbym stwierdzić na wstępie, że pan Lubczyński ma prawo zachwycać się książką pana Leszczyńskiego. Książka ta uderza w czuły punkt współczesnych konfliktów społecznych. Leszczyński stara się w niej rozegrać po swojej myśli bezsilną wściekłość współczesnego prekariatu wobec wyzysku realizowanego pod auspicjami wielkich korporacji. Książka ma się podobać panu Lubczyńskiemu i się mu podoba.

Tak więc pan Lubczyński ma pełne prawo zachwycać się opracowaniem pana Leszczyńskiego, nie ma natomiast prawa określać, tego czegoś, jako uprawiania nauki ani tym bardziej jako jakiegoś osiągnięcia naukowego bo na nauce najwyraźniej się nie zna i nie ma pojęcia o czym mówi, co będzie przedmiotem dalszych rozważań.

Nieprawdziwa jest w odniesieniu do „zagadnień metodologicznych historiografii” już teza wyjściowa recenzji: „Koncentrowanie się na wielkiej polityce – sojuszach, przemarszach armii, paktach, sejmach i dyplomatycznych intrygach – usuwa w cień to, co jest fundamentalne w przeszłości: odsłonienie przed oczami czytelnika postaw społeczeństwa, zorganizowanych wokół systematycznej przemocy i ucisku oraz ekonomicznej gry związanej z podziałem władzy i zasobów”.

Po pierwsze istnieją od dawna takie obszary historii jak historia społeczna i historia gospodarcza zajmująca się tymi kwestiami i mające uznany dorobek. Po drugie co najmniej dyskusyjną jest teza, że „fundamentalne w przeszłości (jest): odsłonienie przed oczami czytelnika postaw społeczeństwa, zorganizowanych wokół systematycznej przemocy i ucisku oraz ekonomicznej gry związanej z podziałem władzy i zasobów”. Jeżeli coś jest tu fundamentalne to nie tylko „podział władzy i zasobów” ale również ich wytwarzanie.

Co byśmy nie powiedzieli o historii wyzysku i przemocy to jedno jest pewne, że mają one znaczenie również dla wytwarzania dóbr i co więcej właśnie jako czynnik sprzyjający ich wytwarzania znajdują swoje najbardziej oczywiste uzasadnienie. Nie trzeba sięgać do żadnych mitów, żeby się dowiedzieć, że to dzięki wyzyskowi stały się możliwe cywilizacja i kultura. Że, to wyzyskiwacze stworzyli świat, w którym osiągnęliśmy obecny poziom rozwoju społecznego, poziom wiedzy, techniki, kultury, itd. itp.

W sumie w dzisiejszym świecie o wiele łatwiej jest uzasadnić przemoc i wyzysk niż je zakwestionować. Znane z czasów rewolucji francuskiej powiedzenie „niech zginą sztuki piękne jeżeli stoją na drodze równości” (wolny przekład) jest raczej wyrazem bezsilności radykałów niż sensowną alternatywą dla istniejących stosunków. Żeby sensownie uzasadnić zniesienie stosunków wyzysku i przemocy, jak pokazuje wysiłek teoretyczny Karola Marksa i Fryderyka Engelsa, trzeba się było solidnie napracować. Stworzyć metodologię, analizować rożne wymiary życia społecznego itp. itd. Warto też zwrócić uwagę że uzasadnienia wyzysku i przemocy były i są tworzone nieustannie na gruncie tak filozofii jak i nauk społecznych. Kpiną w żywe oczy z wszelkich naukowych standardów jest udawane że tego wszystkiego nie ma i, że dyskusja ogranicza się do przypowieści ze Starego Testamentu o ukaraniu Chama i archaicznych mitologii podboju.

Gdy chodzi o przemoc i wyzysk to przedmiotem dyskusji jest z reguły nie samo ich istnienie ale zakres i sens (racjonalność). Tak się bowiem składa, że a Zachodzie Europy mamy do czynienia z walką klas (niekoniecznie uciskanych z uciskającymi ale również grup wyzyskiwaczy np. feudałów z burżuazją), która stymulowała rozwój gospodarczy i cywilizacyjny. W przeciwieństwie do tej sytuacji w Polsce mamy do czynienia z modelem, w którym eskalacja wyzysku i przemocy prowadziła do irracjonalnego wręcz marnotrawstwa i samounicestwienia struktur państwa mającego to panowanie gwarantować. Można powiedzieć, że marnotrawny wyzysk feudalny zastąpiły w Polsce wyzysk i przemoc ze strony kapitału „nie mającego ojczyzny”, który dużą część wyzyskanych środków wywoził z kraju i jeżeli inwestował to już gdzie indziej. Ten obszar historii w poważnej polskiej historiografii opisywany był i jest wielokrotnie poczynając od pierwszego tomu „Historii Polski w zarysie” Michała Bobrzyńskiego prezentującego feudalny wymiar tej historii, po najnowsze badania Tadeusza Klementewicza analizującego kwestie uzależnień kapitalistycznych.

Zasadniczy problem metodologiczny tzw. „Ludowej historii Polski” pana Leszczyńskiego polega na jej dziennikarskiej metodzie narracji. Autor opisuje setki konkretnych przykładów uznawanych przez siebie za istotne zjawisk przemycając jakieś uogólnienia w tle i komentarzach. Opis tego rodzaju umożliwia „bardzo swobodne” operowanie faktami i bardzo swobodne operowanie czasem historycznym. Autor konstruuje swoje „narracje” w sposób całkowicie dowolny uniemożliwiając przy tym jakąkolwiek ich obiektywizację. Rzekome „bogactwo” faktograficzne jest jedynie ostentacyjnym lekceważeniem jakiejkolwiek dyscypliny intelektualnej, rzetelności naukowej a nawet zwykłej przyzwoitości. Zajmowanie się szczegółami wymagałoby tomu, nie mniejszego rozmiarami, niż rzeczone „dzieło” pana Leszczyńskiego.

Warto jednak zwrócić uwagę, że apogeum tych operacji koncentruje się na PRL. Ponieważ PRL (1944-1989) jest okresem w „historii ludowej” Polski najbardziej niezwykłym i najbardziej dynamicznym pan Leszczyński wkłada najwięcej wysiłku, żeby wpisać go w swoją tezę że w ciągu ostatnich dwustu lat w sytuacji ludu niewiele się w Polsce zmieniło i był on ciągle był przez elity wykorzystywany, wyzyskiwany i traktowany paternalistycznie.
Mamy więc wstrząsający obraz przemysłu PRL jako machiny eksploatacji gorszej niż przed wojną! Płace były niższe, świadczenia symboliczne a opisywana przez Milovana biurokracja Dżilasa tarzała się w dobrobycie i przywilejach „za żółtymi firankami”.. Problem tego, że przed ową wojną robotnicy przemysłowi stanowili niezbyt liczną grupę społeczną będącą w sumie elitą robotników natomiast ogromna część robotników z PRL to ludzie, przed wojną, na wsi zbędni, którzy przed wojną stanowili ukrytą armię bezrobotnych, i z tej chociażby, perspektywy poziom życia przed wojną i po wojnie wygląda zupełnie inaczej panu Leszczyńskiemu umyka. Industrializacja i historyczne przekroczenia granicy między społeczeństwem rolniczo-przemysłowym a przemysłowo-rolniczym to też rzeczy niegodne poważnych rozważań z punktu widzenia „historii ludowej” skupionej na wyzysku i przemocy.

Kwestią zlekceważoną, jako tzw. „wojenna obsesja bloku socjalistycznego” (s.484) jest też to, że istnienie Polski w powojennej Europie kosztowało. I to bardzo dużo. I musiało kosztować. Hilary Minc ponoć lubił powtarzać nawiązując do 1939 roku „Dzisiaj nasze niebo nie jest puste”. W październiku 1956 roku o kierunku rozwoju wydarzeń w Polsce nie zadecydowała wola Sekretarza KPZR Chruszczowa, ale konfrontacja między polskimi wojskami pancernymi a polskim lotnictwem. To wszystko kosztowało bardzo dużo, ale czyniło PRL w stosunku do II RP, państwem zdolnym do życia i żyjącym. Nie był to ideał ludowego dobrobytu z grafomańskiego „Listu” panów Kuronia i Modzelewskiego ale państwo, które trwale zakorzeniło się w Europie. Do dzisiaj od tego „peerelowskiego wyzysku” odcinamy kupony. To nie zrobiło się samo. To że „elita” czy też „biurokracja”, czy też „komuniści” byli pierwszą grupą przywódczą od pięciuset lat, która popchnęła Polskę do przodu odwracając dziejowy trend niemożności i nieudacznictwa, też okazuje mało istotne w historii cierpiącego katusze polskiego ludu.

To co pan Leszczyński wypisuje o industrializacji to przysłowiowe „małe miki” w stosunku do rozdziału „reforma rolna i kolektywizacja”, który sugeruje, że nieudana kolektywizacja zakończyła historię wsi z PRL-u gdyż potem już wiele się nie zdarzyło. To że historia ludu wiejskiego w PRL kończy się na nieudanej kolektywizacji jest niczym wobec tego czym się zaczyna. A zaczyna się opowieścią o nieszczęsnej „Cioci Janinie” (s. 497) właścicielce ziemskiej majątku przejętego pod przymusowy zarząd przez Niemców, znoszącej swój los z chrześcijańską pokorą i arystokratycznym wdziękiem. Historia o „Cioci Janinie” budzi nieodparte skojarzenia z historią pudla Gagi w pałacu na Ukrainie, opowiedzianej w „Przedwiośniu” Stefana Żeromskiego, nie ma w niej jednak ironicznego komentarza Cezarego Baryki, a pełna grobowa powaga.

Zejście „Cioci Janiny” ze sceny historycznej było tylko częścią większej historycznej zmowy „totalitaryzmów”!: „ W ten sposób dokonywał się ostatni akt wielowiekowej historii polskiego ziemiaństwa: Na Kresach wywłaszczyli je ostatecznie po upadku II RP sowieci (oczywiście z małej litery – A.C.), na ziemiach wcielonych do Rzeszy – hitlerowcy, a reszty „likwidacji klasy wyzyskiwaczy” dokonała reforma rolna przeprowadzana od lata 1944 przez zwycięskich komunistów”(s. 498). No cóż biedni „wyzyskiwacze” (oczywiście w pazurkach). Nec Hercules contra plures. Z taka szatańską nawałą nie potrafiła sobie poradzić nawet arystokratyczna dobroć i godność „Cioci Janiny” a co dopiero jakieś obrzyny „żołnierzy wyklętych”.

Tego, co wyprawiali komuniści z reformą rolną nie sposób nawet streścić i masochistom pozostaje to przeczytać. Generalnie komuniści nad ludem wiejskim podobnie jak nad robotniczym znęcali się, mówiąc słowami pewnego PRL-owskiego pisarza jak „małpa nad sałatą”. Na szczęście z przysłowiowych czterech czarnych liter PRL lud roboczy wyzwoliła nowa idea. Jak pisze w ostatnich dwu zdaniach podstawowej narracji opracowania autor: „Komitet Obrony Robotników, założony przez grupę inteligenckich dysydentów po zamieszkach w Radomiu i Ursusie 1976 r., mówił o prawdziwym interesie robotników i opresji władzy. „Solidarność” zaadoptowała dużą część tych ideałów uczyniła z nich paliwo masowego, który zadał reżimowi śmiertelny cios” (s. 523).

Niestety w tym fascynującym miejscu narracja się urywa gdyż zdaniem autora zaczyna dotyczyć faktów zbyt świeżych i zbyt znanych, żeby o nich pisać. No cóż, być może jest to kwestia wrodzonej skromności autora a być może, nie umiejętności przestawienia się z obrazów niedoli i cierpień na obrazy radosnej szczęśliwości wynikającej z realizacji „prawdziwych interesów” nie tylko robotników, ale w ogóle „Ludu pracującego miast i wsi” wypływającej z nieśmiertelnego dorobku intelektualnego Komitetu Obrony Robotników. Czyż bowiem można sobie wyobrazić bardziej służący „prawdziwemu interesowi” robotników niż nieśmiertelny „plan Balcerowicza” i większe szczęście niż zapychanie „kuroniówki”?

To, ze autor nie potrafi oddać niepowtarzalności smaku kuroniówki wynika z kolejnego dość istotnego błędu metodologicznego, czy też ewidentnej niedoskonałości warsztatowej. Otóż pojęcie lud zrobiło karierę dzięki rewolucji francuskiej i ludowym powstaniom przeciwko armiom Napoleona. Tym co było wspólne obu tym zjawiskom była wyraźna podmiotowość warstw niższych, która rozbudziła różne nadzieje i obawy. Lud stał się przedmiotem intensywnych badań naukowych. W naukach społecznych, ekonomicznych, historycznych i politycznych bliższe przyjrzenie się „ludowi” doprowadziło do rozczarowania gdyż „lud” okazał się formacją o rozbieżnych, często sprzecznych interesach, nie zdolną do sensownych działań na dłuższą metę. W konsekwencji „lud” stracił znaczenie teoretyczne na rzecz znacznie efektywniejszych kategorii jak klasy i warstwy. (Stąd zresztą obecna moda na „lud” w naukach społecznych czy politycznych jest oczywistym regresem).

Inaczej jednak potoczyła się historia „ludu” w naukach o kulturze. Tutaj lud rozgościł się na trwałe i zajął uprzywilejowaną pozycję. Badania kultury ludowej, poezji ludowej, literatury ludowej, obyczajowości ludowej, muzyki ludowej, mentalności ludowej, wyobraźni ludowej, sprawiedliwości ludowej, religijności ludowej, antysemityzmu ludowego itd. itp. stało się obszarem niezwykle płodnych badań ukazujących, rzeczywiście pewne cechy wspólne charakterystyczne dla warstw niższych przynależących do danego społeczeństwa.

Jest rzeczą znamienną, że całe to wręcz niewyobrażalne bogactwo nie znajduje książce pana leszczyńskiego żadnego odbicia. Lud cierpi podlega wyzyskowi, przemocy, ale nie mówi, nie myśli, nie śpiewa, nie kładzie uszu po sobie, nawet nie warczy jak w „Ferdydurke” Gombrowicza. Za lud mówią najczęściej „Ciocie Janiny” albo dokumenty. Ta oczywista słabość ma nie tylko historyczny wymiar i dotyczy nie tylko pana Leszczyńskiego.
Kiedy na gruncie nauk społecznych czy politycznych mówimy dzisiaj o „populizmie” jakoś omawiając specyfikę tego zjawiska nie zwracamy uwagi na to że nazwa bezpośrednio odsyła nas do naszego drogiego „ludu”. Ten odsyłacz w przypadku rozumienia współczesnej polityki czyni ją bardzo bliską dorobkowi nawet niekoniecznie najnowszej etnografii i etnologii.
To w populizmie mamy odrodzony wściekły lud ujawniający swoje wszystkie niezbyt sympatyczne cechy sięgające od fascynującej Brzozowskiego ludowej reakcji 1799 po niedawny szturm na Kapitol.
Gdyby pan Leszczyński spojrzał na lud i ludowa historię polski oczami etnografa czy etnologa zobaczyłby taki właśnie wściekły lud, któremu akuratnie nie posmakowała kuroniowka i nie przekonały wzniosłe idee Adama Michnika. Zobaczyłby ludową „biopolitykę” pięćset plusa, zobaczyłby ludowe prawo i ludową sprawiedliwość. Ludową muzykę disco-polo. Ludowy nacjonalizm i ludową” plemienność”. Ludowy antysemityzm i ludową religijność. Januszów i Grażyny, Sebiksów i Dżesiki którzy wreszcie ruszyli po swoje.

Gdyby pan Leszczyński poważnie traktował swoje dzieło zauważył by coś jeszcze co niby klamra spina jego wizję dziejów. Rozpoczyna on historię ludu od przekleństwa spadającego na biblijnego Chama i jego potomków. Tym co dzieje się na naszych oczach jest zdjęcie tej historycznej klątwy. Mamy oto Prezydenta Maliniaka, Premier Szydło i Premiera Pinokio, Prezesa Obajtka, stare i młode chamstwo w dowolnych wyborach i konfiguracjach, chamstwo w mediach, chamstwo w kulturze. Brakuje nam tylko nowego Adama Ważyka, który do starego wiersza „Lud wejdzie do śródmieścia” dodałby wchodzącego tam Chama.

Nie wiem jak długo potrwa obecny karnawał Ludowości sprowokowany przez głupotę antysocjalistycznej opozycji, której się wydawało i wydaje, ze sprawowanie władzy to sama przyjemność i bebefity ale sadząc po ostatnich prośbach o powrót Donalda Tuska może to jeszcze potrwać.
Niezależnie od dalszego rozwoju wydarzeń książka pana Leszczyńskiego jest żałosną karykaturą przyzwoitego uprawiania nauki.

Natomiast, jak sądzę, warto pamiętać o jednej rzeczy. Nie każdy lubi publiczne wspominki o tym, jak to go silniejsi chłopcy bili na podwórku, jak to musiał się opłacać w szkole żeby mu dano spokój itd. itp. Być może polski lud nie lubi jak mu się wypomina dawną słabość i cierpienia i woli słuchać zupełnie innych bajek, jaki to był piękny i młody, jak to tłukł wszystkich w okolicy, iluż to bohaterskich czynów dokonał itd. itp. Może wyjść z założenia, ze klient nasz Pan i poszukać jakiejś nowej formuły politycznej pisaniny.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Socjalizm, a sprawa odsunięcia PiS-u od władzy.

Następny

Kryzys rządowy we Włoszech, czyli powtórka z rozrywki

Zostaw komentarz