17 maja 2024

loader

Czego PiS nie widzi?

WYWIAD. – Sprawdzi się powiedzenie lorda Actona: „Każda władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie” – diagnozuje prof. Mirosław Karwat w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim.

Krzysztof Lubczyński: „O perfidii”, „O karykaturze polityki”, „O złośliwej dyskredytacji”, „O demagogii”, „Sztuka manipulacji politycznej”, to tytuły Pana książek, studiów powstałych na przestrzeni kilkunastu ostatnich lat, które brzmią jednak jak gotowe definicje rządów i propagandy PiS. Jak Pan, jako autor tych prac i jako obserwator polskiej sceny politycznej definiuje to, co się w Polsce dzieje od półtora roku?

Mirosław Karwat: Jedyne, co mnie pociesza, świadomość, że nie pod wpływem tych książek obecni manipulatorzy czynią zło, sieją nienawiść. Sztuka manipulacji jest stara jak świat, ale nie wszyscy są aż makiawelistami – strategami. Większość manipulatorów, to cwaniacy, krętacze, a także ludzie, którzy jedynie okazjonalnie dokonują manipulacji. Przykre jest to, że książki (nie tylko moje) napisane wcześniej niejako abstrakcyjnie, odwołujące się do wątków literackich i historycznych, stały się kluczem do zrozumienia aktualnej gry politycznej. Przytoczę motto, którym Heinrich Bőll opatrzył swoje głośne opowiadanie „Utracona cześć Katarzyny Blum”. Brzmi ono tak: „Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśli natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety „Bild”, nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione”. Sztuka manipulacji nie bierze się przede wszystkim z książek. To jest wiedza życiowa, choć także to, co jest w książkach stanowi efekt wyrafinowanego, wysublimowanego przetworzenia owej życiowych praktyki. Ja sam bardzo często, czasem podświadomie, nawykowo, gdy obserwuję aktualne rozgrywki polityczne, to rutynowo i od razu kwalifikuję je przy użyciu własnego katalogu metod manipulacji i prowokacji. Ale są i takie wydarzenia lub działania, w których dopiero po jakimś czasie dostrzegam nowy rodzaj manipulacji. Mogę powiedzieć, że jako obywatel jestem pesymistą, ale jako autor – optymistą, bo będę miał z czego żyć, będę miał o czym pisać. Repertuar manipulacji wciąż poszerza się, wzbogaca, czasem może zaimponować i zaskoczyć nawet kogoś, kto jak ja zajmuje się tymi zagadnieniami zawodowo.

Co można by tu wskazać?

W klimacie szaleństwa „dobrej zmiany” widzę osobliwe połączenie myślowego prymitywizmu, szczytów chamstwa i cwaniactwa z niezwykle wyrafinowanymi technikami manipulacji. Pomysłowość niektórych polityków w niszczeniu, zastraszaniu, piętnowaniu ludzi osiąga szczyty. Cała ta epopeja „dobrej zmiany”, ale zwłaszcza koronkowa robota w pacyfikacji Trybunału Konstytucyjnego budzi tyleż oburzenia, co i – punktu widzenia socjotechniki – podziwu. PiS osiągnął w tej dziedzinie mistrzostwo nie tylko w skali kraju, ale chyba i w lidze międzynarodowej, a już na pewno jest czempionem w konkursie na manipulatorstwo 27-lecia III RP. Rzecz jasna, nigdy nie było i nie ma takiej siły politycznej, która by manipulacji nie stosowała. To jest nieodłącznie związane z zawodem polityka, podobnie jak osobiste frustracje, obsesje i animozje, które mogą w konfliktach politycznych odgrywać większą rolę niż nam się wydaje. Ale manipulacja może być w miarę elegancka, nawet humanitarna, a może być też niesmaczna, ohydna, nienawistna, perwersyjna, nastawiona na upokorzenie, na oczernianie, także ludzi z własnego pnia (przykład: „grillowanie Lecha Wałęsy. Właśnie taka jest manipulacja PiS. Od manipulacji stosowanej przez inne formacje różni się może nie tylko bogatszym repertuarem, choć tym także, ale czymś, czego nie było wcześniej, to jest połączeniem manipulacji z duchem wspólnoty. Obóz PiS cechuje taka zwartość, identyfikacja i grupowa solidarność jakiej nie znajdziemy w żadnej innej formacji politycznej. Taka identyfikacja nie byłaby możliwa na dłuższą metę, gdyby PiS-owcy w swojej masie nie wierzyli w przekaz partii. Powody tej wiary są rozmaite: albo siła przekonań, albo siła autorytetu, albo myślenie życzeniowe, albo grupowy konformizm, a nawet jednostkowe karierowiczostwo oparte na samozakłamaniu. Obok cynicznych graczy i oszołomów działają ręka w rękę mściciele, kombinatorzy, jak i zaślepieni ideowcy. Ideowość – paradoksalnie – może pociągać za sobą wiarę we własne kłamstwa. W sposobie działania Kaczyńskiego widoczne są elementy hipokryzji, cynizmu. Nie jest to jednak czysty cynizm, lecz cynizm z domieszką wiary w słuszność, we własną misję i wielkość oraz wielkich namiętności polegających na chęci postawienia na swoim i zbudowania świata zgodnie ze swoim wyobrażeniem. Stąd nietolerowanie wszelkiego oporu, nienawiść i pogarda dla myślących inaczej. Z taką determinacją i wysokim morale (nie mylmy z moralnością) PiS o dwie długości przewyższa Platformę, a Kaczyński Tuska. Tusk ze swą teorią ciepłej wody w kranie, z lekceważeniem dla wizji i strategii, z technokratycznym myśleniem doraźnym, upodobaniem do wyłączania z gry własnych stronników ciężko zapracował na bankructwo przesłonięte ewakuacją do Brukseli. I pozostawił swoich na lodzie, w opałach. Kaczyński kieruje i rządzi arbitralnie, apodyktycznie, ale przy tym daje swym zwolennikom poczucie, że są włączeni do wielkiej wspólnoty, że są udziałowcami wielkich dokonań. Już bałamutne komentarze Tuska w sprawie spawaczy i politologów zdradziły jego mentalność: oligarchiczny model władzy dla której wygodny jest polityczny dyletantyzm obywateli i zniechęcanie ich do zainteresowania polityką. Ale taka polityka – polegająca na samowystarczalności członków elity rządzącej, podejmowaniu decyzji tylko z zaskoczenia metodą faktów dokonanych i przerzucania konsekwencji, kosztów na „podwykonawców”, osłaniana przychylnością dominujących mediów, nie wystarczyła do utrzymania władzy. Skala ignorancji społecznej w kwestiach konstytucji, kultury prawnej – ujawnionej w przyzwoleniu dla autorytarnych zapędów PiS – potwierdziła poniewczasie, jak bardzo politolodzy są potrzebni w szkołach w szkołach różnych szczebli; politolodzy, a nie katechetów. Niestety, w Polsce bardzo długie tradycje ma pogarda dla pracy umysłowej. W PRL uczyniono bardzo wiele dla upowszechnienia wiedzy i kultury, ale tu intelektualiści, myśliciele i specjaliści bywali niewygodni dla władzy. W III RP prestiżem i mamoną cieszy się władza i biznes, a nie praca, mądrość i wyrafinowania kultura intelektualna i artystyczna. Przekonali się o tym choćby ludzie z Unii Wolności i „Gazety Wyborczej” – intelektualiści, moraliści, pięknoduchy, którzy musieli się rozstać ze złudzeniem, że Polska ukształtuje się według ich wyobrażeń. Politycy i technokraci użyli ich jako listka figowego i zepchnęli do niszy. A rozminięcie się wyobrażeń tego „Olimpu” ze światem prostych ludzi było jedną z przyczyn upadku Unii Wolności i siły bliskich jej środowisk.

Kaczyńskiego uważa Pan za intelektualistę?

Nazwanie go tak byłoby żartem, porównywalnym z mianowaniem go Człowiekiem Wolności, aczkolwiek swego czasu otaczał się on intelektualistami o wyrazistej prawicowej tożsamości. I nadal – choć selektywnie, wedle własnego uznania – korzysta on z rad, z konsultacji, choć woli uczonych lub publicystów z ambicjami intelektualnymi w roli propagandystów i agitatorów. Poza akcjami zbiorowymi, mobilizowaniem plebejskich emocji, PiS potrafi także zadbać o zaplecze intelektualno-programowe. Liczne gazety, czasopisma, fundacje i kluby nie są dla nich ornamentem, kwiatkiem do kożucha, lecz efektywnym „pasem transmisyjnym” i kuźnią kadr zarazem. PiS ma swój własny Kościół (toruński), ma nawet własną religię (smoleńską), czego nie można powiedzieć o Platformie i szczątkach Unii Wolności. Co prawda, widać w empikach, że wszechobecne prawicowe wydawnictwa zalegają na półkach, a więc gadanie o ich masowym zasięgu to duża przesada. Jednak w porównaniu z lilipucim zasięgiem mediów lewicowych jest to wpływ znaczący. Stanowiska w instytucjach kulturalnych, mediach, muzeach, ale i w zarządach, radach nadzorczych, dyrekcjach, kuratoriach obsadzane są prawicowo nastawionymi absolwentami KUL, szkoły Rydzyka czy UKSW. Zatem PiS, choć traktuje intelektualistów i artystów instrumentalnie, to jednocześnie poważnie. Tymczasem środowiska liberalne czy lewicowe, jak choćby SLD, nie miały pomysłu na zagospodarowanie środowisk inteligenckich, zwłaszcza akademickich i artystycznych, ani n obronę zawodowych interesów tych środowisk. Dziś widać jak krótkowzroczne było postępowanie Platformy i samego Tuska, którzy jeśli potrafili stworzyć wspólnotę, to tylko na poziomie sitwiarskim, koteryjnym. Jakie szanse miała taka partia w starciu z potencjałem mobilizacyjnym Radia Maryja, Klubów „Gazety Polskiej”, z religijnym wręcz natchnieniem Kaczyńskiego i z religią smoleńską, z jej kapłanami, szamanami? Wbrew obiegowym żartom, najstarszym zawodem świata, zaraz po myśliwym, jest właśnie szaman-kapłan. I w tej grupie zawodowej skumulowała się wielowiekowa kompetencja manipulacyjna. Pokazał to przenikliwie i obrazowo Bolesław Prus w „Faraonie”, gdzie kapłan jest mistrzem manipulacji, wielomowy, przewrotności, intrygi, hipokryzji. To odwieczna cecha ugrupowań konfesyjnych i samych kapłanów łączących „nawiedzenie” w motywacji, cynizm w praktyce i wiedzę o psychologii mas. PiS-owi potęgę dała mieszanka autorytaryzmu, populizmu i klerykalizmu. Zresztą sama w sobie manipulacja, stosowanie metody kija i marchewki o wszystkim tu nie decyduje, istotna jest także podatność społeczna. Dlaczego ludzie łudzą się i wierzą w kłamstwa? Bo chcą w wierzyć. Tu kłania się niepopularny dziś Marks z tezą sformułowaną w komentarzu do Hegla, skądinąd od zawsze przekręcaną, o religii jako opium ludu i o tym, że złudzenia ludzkie są wytworem sytuacji, która bez złudzeń obejść się nie może.
Zwłaszcza w opresji i w niedostatku ludzie mogą łaknąć, tak jak łaknie się narkotyku czy alkoholu, rytuałów i anachronicznych symboli. W reakcji na to co nowe, a co nas przerasta, przebieramy się, tu znów kłania się Karol Marks, w kostiumy historyczne. Ciekawe, co by pomyślał, widząc przebieranki w infantylnych zabawach grup rekonstrukcyjnych, które zwyciężają w przegranym powstaniu. Mania przebierania się w mundury przybierała formy groteskowe i rozmiary epidemii. Może nieładnie o tym mówić, bo ten wybitny aktor nie żyje, ale to szaleństwo nie jako antycypował i uosabiał Janusz Zakrzeński, który w różnych rekonstrukcyjnych inscenizacjach nie tylko przebierał się za Piłsudskiego, ale czuł się Piłsudski. Teraz, jak Polska długa i szeroka, obok miesięcznic smoleńskich mamy „tygodnice” upamiętniające rozmaite wydarzenia historyczne w duchu hurrapatriotycznym, głównie odnoszące się do powstań. Swoją wymowę ma też popularność pochodów w święto Trzech Króli, które nie są tylko formą bachtinowskiego karnawału, ale wyrazem tęsknoty za tym, aby rzeczywistość współczesną za którą nie nadążamy, której nie rozumiemy, wtłoczyć w ramy jakichś jasełek, jakiejś bajki. Nic więc dziwnego, że niektóre komentarze w „telewizji narodowej” przypominają gawędy na dobranoc. Dziś mamy multum takich „zakrzeńskich” grających powstańców warszawskich, żołnierzy z wojny 1920 roku czy księdza Skorupkę. Prędzej czy później dojdzie do głosu niespójność tego bloku, ale na razie przeżywa on apogeum, kulminację jedności i potęgi.

Czy jednak nie jest tak, że formacje liberalno-lewicowe są w pułapce własnej postawy? One z definicji są tolerancyjne, oparte na umiarze, wyważeniu, na racjonalności myślenia, na szacunku dla ludzi i praw, więc siłą rzeczy nie mogą przeciwstawić PiS-owi analogicznego świętego ognia. Jak wyjść z tej pułapki?

To rzeczywiście jest pułapka, o czym świadczy choćby przykład SLD. Po rozstaniu się z początkowym żarem rewolucyjnym, a potem z pragmatycznym autorytaryzmem swojej protoplastki, PZPR, przyjęła jako zasady umiarkowanie i pragmatyzm, a otwarcie na zmiany i na otoczenie, zerwanie z dogmatyzmem utożsamiła z eklektyzmem. Establishmentowa lewica wyzbyła się wizjonerstwa, ambicji zmiany świata i człowieka, nonkonformizmu, pokutnicze kompleksy sprawiły, że zamiast wyrażać oczekiwania mas rozpaczliwie zabiegała o wybaczenie nowych elit i dopuszczeni do salonów. Pragmatyzm uchronił SLD przed anachronizmami, jak i awanturnictwem, ale też spowodował alienację. PiS po pewnym czasie zgubi poczucie własnej nieomylności i brak zahamowań wynikający z demoralizującego poczucia wszechmocy. Ale na razie płynie na fali swego impetu. Prze naprzód jak batalion czołgów, których nikt nie zatrzyma, lecz zatrzyma brak paliwa. Natomiast typowa dla formacji lewicowo-liberalnej postawa inteligenta, który nie uważa, że posiadł całą mądrość świata, który ma wątpliwości, wahania, ciągle samego siebie koryguje, skazuje dziś na życie w niszy. Krytycznej próbie poddawana jest marksistowska formuła, że byt społeczny ludzi określa ich świadomość, czyli, że materialne warunki egzystencji, źródła utrzymania, charakter pracy, stosunki wytwarzania, zarządzania i podziału determinują nasze horyzonty, wyobrażenia, przyzwyczajenia, obyczaje, wzorce, nawyki, nasz światopogląd. Per saldo to wciąż jest prawdą, ale z tą poprawką, że jesteśmy podani na siłę ideologii, propagandy, rytuałów, więzi symbolicznych, że możliwa jest fałszywa świadomość (wyobrażenia i dążenia niezgodne z rzeczywistym statusem społecznym i interesem). To diagnostyczny sens tej formuły. Ale nie potwierdziła się jej prognostyczna interpretacja. Poprawa warunków życia, upowszechnienie wiedzy, czytelnictwa, nawyków higienicznych, wolny czas, który pozwala na rozwój własny i samorealizację miała podnieść miliony ludzi do rangi podmiotu, zbliżyć do poziomu elit intelektualnych i władczych, zsypać przepaść między „prostym człowiekiem”, który przestaje być „prosty”) a wybrańcami. I oto okazało się, że mamy kolosalny postęp cywilizacyjny, dostęp do źródeł wiedzy i informacji, można by rzec nieładnie, że „każda małpa ma laptopa i telefon komórkowy”, ale pozostaje „małpą”, nawet z tytułem profesorskim. Cud nie nastąpił. Rozziew między kulturą wysoką, a trywialną, między disco polo a wysokim gustem, między nauką i pseudonauką nie maleje. Neoliberalizm spowodował spustoszenie w nauce i kulturze. Oryginalność, kreatywność i nonkonformizm poznawczy zastąpiła taśmowa produkcja banału, reprodukcja oczywistości i fetyszyzacja geograficznego (nie – merytorycznego) kryterium „umiędzynarodowienia nauki”, co oznacza, że nie liczy się to, co sam pomyślisz, tylko to, czy na czas przeczytasz Amerykanina i go skomentujesz. Te czynniki działają na niekorzyść obozu racjonalistyczno-sceptycznego, świeckiego czy jak go tam inaczej nazwiemy. Do tego dochodzą nienawiści i czynniki dezintegracyjne w ramach tego obozu, gdy ateista z „Gazety Wyborczej” czuje się lepszy od ateisty komunisty czy postkomunisty, ale mniej mu przeszkadza, że w szkole uczy się zabobonów, a komisarzem politycznym jest katecheta. Ta formacja sama ukręciła sobie bicz na własne plecy. Uporczywie widziała wroga w komuchach i PRL, a instytucje takie jak szkoła, jak kultura oddała prawicy, dając jej przy tym paliwo za pomocą własnej retoryki i własnych decyzji. Przecież to PO razem z PiS powołały IPN (jako „młot na komunę”), a w wojnie spadek po legendzie „Solidarności”. Michnik i Kaczyński do dziś wzajemnie obrzucają się epitetami „komuna”, „PRL”. Za to w jednym są zgodni – w przekonaniu, że Rusek-bolszewik o niczym innym nie marzy, jak o podboju Polski i wojnie światowej; i że polską racją stanu jest działać na złość Rosji.

Jest jakiś sposób na przezwyciężenie tego stanu rzeczy?

Liczę na realizację teorii wahadła. Do tej pory inteligencja o nastawieniu postępowym widziała to tak, że mimo regresów i blokad następuje generalny postęp społeczny i moralny. Coś w tym jest – przykładem jest w rozwiniętych krajach (ale tylko tam) wzrost humanitaryzmu w stosunku do zwierząt, rozwój świadomości ekologicznej – ale to nie jest zmiana w świadomości powszechnej, lecz co najwyżej zmiana w układzie sił, i to nie zawsze trwała. O cym świadczy dzisiejsza rzeź drzew Polsce. Per saldo zmiany na korzyść nastąpiły. Jednak fale irracjonalizmu i barbarzyństwa (aż po faszyzm) pojawiały się już nie raz. Teraz mamy kolejną. Powracały też fale o charakterze lewicowym, wiara w człowieka, w bardziej sprawiedliwie urządzony świat. Byłem sceptyczny wobec koncepcji cyklicznych zmian i nawrotów w historii, ale ten sceptycyzm muszę trochę zrewidować. Oczywiście „te same” zjawiska za każdym razem dokonują się w innych koleinach, w innym korycie, bo w korelacji z nowymi warunkami technologicznymi i pokoleniowymi. Teraz jest koniunktura dla prawicowości, ale za jakiś czas może być inaczej. Jednak w Polsce wyjątkowo trwała jest tradycja i wpływ nurtu religianckiego, konserwatywnego, kołtuńskiego, sarmackiego, postmocarstwowej megalomanii, parweniuszowskiego kompleksu pańskości u plebejuszy. Świetnie zdiagnozował to Bronisław Łagowski w swoich felietonach, zauważając, że społeczeństwo w swojej masie pochodzenia plebejskiego, świeżo wydobyte z gnoju i stanu chamstwa bardzo wstydzi się swoich korzeni i sięga po symbole pańskości, podlane Jędrusiem Kmicicem, który wciąż pozostaje wzorcem Polaka patrioty. To ktoś niezbyt mądry, bardzo emocjonalny, jak się zapomni to poturbuje, nawet zgwałci, a potem pożałuje, wyspowiada się, odkupi grzechy; jak najpierw zetnie dwie głowy niesłusznie, to potem w ramach ekspiacji pięć zetnie słusznie, dozna przebaczenia i wyniesienia na piedestał. Jak nagrzeszy, to się wyspowiada, jak nabroi za bardzo, to ufunduje kościółek. A cały jego rozumek ulokowany jest w tym, co powie Oleńka Billewiczówna. Bo gdyby się w niej chłopisko nie zakochało, to nie miałby żadnego drogowskazu. No i oczywiście ma za drogowskaz księdza proboszcza. Pisał o tym Stanisław Brzozowski – żadnej samodzielności myślowej, żadnych stałych, racjonalnie umocowanych zasad, raz tak, raz inaczej, ale za to zawsze w oparciu o bycie Polakiem-katolikiem. Ten wzorzec sprzężony z anachronicznym modelem religijności ma w Polsce wyjątkową trwałość, ciągłość. Nawet 45 lat Polski Ludowej tego nie przekreśliło, ba może nawet dając ludziom niemal za darmo mieszkania, mydło i książki PRL wyhodowała ludzi także patrzących ku górze ku warstwom wyższym. Awans społeczny stworzył mentalność „ludzi z awansu”.

Lekcja Brzozowskiego nie została przerobiona, jego testament niezrealizowany nawet w małej cząstce…

Tak, jego krytyka polskiego rytualizmu i infantylizmu to jak rzucanie grochem o ścianę. Nie ma w Polsce na przykład kultu pracy, który był tak bliski Brzozowskiemu, jest za to podszyty zawiścią kult formalnej kariery, kult wodzów, rytuałów i figurek. Nie ma też kultu samodzielności i indywidualizmu, wbrew fałszywej, megalomańskiej legendzie Polaka-indywidualisty i miłośnika wolności. Przecież cały przebieg historii pierwszej, otoczonej dziś nabożnym kultem „Solidarności” pokazuje, że była on nie wspólnotą milionów bohaterów, lecz – pod przywództwem kolejnej awangardy – ruchem zbiorowego konformizmu ubranego w szatę wolnościową. W skali masowej była ruchem ludzi, u których staniała odwaga. Bo nie sztuką być odważnym, gdy jest nas mitycznych 10 milionów. Ilu było odważnych przed wybuchem Sierpnia, a ilu po, potem ilu w stanie wojennym? To prosty sprawdzian. A co do wolnościowego charakteru ruchu opozycyjnego, to wystarczy zobaczyć, gdzie zawędrował członek KOR Antoni Macierewicz i jaki był program KPN Leszka Moczulskiego. To był program restytucji zamordystycznego systemu sanacji. Obóz liberalny niczego się nie nauczył, nie wyciąga wniosków i nadal trwa w złudzeniu wolnościowej natury Polaków, podczas gdy wybory, a potem przyzwolenie dla „dobrej zmiany” pokazały, że miliony ludzi mają wolność gdzieś, podobnie jak kij dla opornych, byle dla ich był marchewka. Opozycja liberalna nie rozumie też związku między pracą a wolnością, bo wolność odnosi się już nie do przedsiębiorcy i do abstrakcyjnego obywatela, lecz już nie do pracownika i związkowca. Wolność nie sprzężona z poszanowaniem pracy i z kultem pracy (nie mylmy tego z apologią „zaradności” i „przedsiębiorczości” musiała zwiędnąć. Liberałowie nie zrozumieli, że wolność co innego znaczy dla dziennikarza, naukowca, inteligenta, a co innego dla kogoś, kto nie jest ani intelektualistą, ani nawet przedsiębiorcą. A skoro inteligenci i intelektualiści nie wydają się współobywatelom tak bardzo potrzebni ze swoją potrzebą wolności, to można im tę wolność przykrócić, nawet z pomocą „ludu panującego Ale żeby to zrozumieć, trzeba być choć trochę marksistą, co w Polsce jest zabronione.

Wspomniał Pan o prawicowym kartelu medialnym. Po dokonaniu „dobrej zmiany” jego centrum stały się media publiczne, telewizja i radio, gdzie dokonano czystek personalnych wyrzucając dziesiątki dziennikarzy i które przetworzono na tubę propagandową władzy PiS, z epicentrum w postaci kuriozalnych „Wiadomości” w Jedynce o 19.30.

Zostały przetworzone w medium dla kretynów lub obłudników. To Himalaje manipulacji propagandowej i jednocześnie wyraz pogardy dla inteligencji odbiorców. Gotowe formuły, szczucie na jednych, laurki dla swoich. To nie są żadne wiadomości, powinny się nazywać „oceny i donosy”.

Pisowskie media chętnie zapraszają niektórych ludzi SLD, jak Leszka Millera, by pochwalił rząd, Genowefę Grabowską, która dostarcza argumentów niszczycielom Trybunału Konstytucyjnego, Kazimierza Kika, który wręcz jest piewcą polityki PiS, bo nie tylko chwali socjalne świadczenia ale wprost neguje fakt łamania demokracji i wolności.

A nawet przyłączył się do tezy o puczu 16 grudnia…

Skąd bierze się ta sekwencja postaw?

Wyjaśnienia musimy szukać w psychologii motywacji i psychologii społecznej, w mechanizmach konformizmu społecznego. Nie posuwam się aż do tezy, że ludzie mają takie poglądy jaki interes, choć i to się zdarza. W ostatniej instancji, że użyję sformułowania engelsowskiego, baza społeczna określa nadbudowę. Ale często, nawet nie uświadamiając sobie tego, ulegamy wpływowi atmosfery społecznej, koniunktury ideologicznej, własnym emocjom, uprzedzeniom – kierując się „wartościami” w oderwaniu od własnej tożsamości i sytuacji społecznej. Na tej zasadzie wielu byłych członków, nawet aktywistów PZPR przystąpiło do PiS. A prominentni PZPR-owcy, chcąc zachować swą prominentność w nowym ustroju, niekoniecznie umieli zachować równowagę między przewartościowaniami a przepoczwarzaniem. Im bardziej chcieli być dzisiejsi, tym bardziej nie chcieli być wczorajsi. Ale często, nawet nie uświadamiając tego sobie, ulegamy wpływowi atmosfery społecznej. Rezultatem były umizgi do postsolidarnościowych „sędziów sumień” i „arbitrów przyzwoitości”, neoficka nadgorliwość w kwestiach sojuszu z USA, wyzwań (ni tylko propagandowych) rzucanych Rosji, ale i taki akty ekspiacji, jak bursztynowe przysługi dla prałata Jankowskigo, kurtuazyjna rozmowa Kuklińskim. I groteskowe wcielenia w „alter ego” – takie jak profesora Kika teksty o postkomunistach. Warto przeczytać dawno zapomniane studium Witolda Kuli „Gusła”, gdzie mowa jest o syndromie neofityzmu. I przypomnieć sobie znaczenie tego czynnika w działalność inkwizycji czy paradoksach rewolucji rosyjskiej, gdzie najgorliwszymi pogromcami starych bolszewików byli eks-mieńszewicy Wyszyński i Beria. Neofici niekoniecznie muszą być byłymi zbrodniarzami. Wystarczy, że mają poczucie winy i lęk przed marginalizacją. To poczucie winy i błędu, bo postawiło się na niewłaściwego konia, łączy się z obawą przed rozliczeniami, karą. Trzeba się więc zabezpieczyć przez zrównoważenie (w bilansie) i zatarcie swojego dawnego zachowania. Mało tego, trzeba wykazać się gorliwością, pokazać jak nam zależy, co jest trochę infantylnym odruchem. Do tego dochodzi czynnik czasu: im dłużej trwaliśmy w błędzie i im mniej nam czasu zostało, tym częściej i tym intensywniej chcemy się uwiarygodnić w nowym wcieleniu. Dlatego neofita przebija gorliwością normalnego członka formacji, jest bardziej katolicki niż papież. Z drugiej strony mamy tu przypadki prokuratora Piotrowicza czy sędziego Kryże. Nie tyle może odpokutowali przeszłość, ile przebili innych nadgorliwością. Najgorliwszy dekomunizator to były komunista, bo najlepiej wie, w kogo uderzyć. Jednak w nie mniejszym stopniu licytują się w gorliwości ludzie bez obciążeń historycznych, ale mający znikomy kapitał początkowy. To casus Andrzeja Dudy i Beaty Szydło. Kaczyński, któremu nie grozi formalna odpowiedzialność, wepchnął ich w sytuację bez wyjścia, bo są z jednej strony pod jego presją, a z drugiej obrywają od przeciwników. Po tym, co już zgodzili się zrobić, muszą w to dalej brnąć, są w pułapce bez drogi ucieczki. Na końcu czeka ich odpowiedzialność karna i przed Trybunałem Stanu, jaka z formalnych względów nie grozi prezesowi.

Zarysował Pan obraz potęgi PiS. Rzeczywiście, nadal, cokolwiek zrobi, ma 35-37 procent stałego poparcia. Czy nie widać żadnych zalążków przyszłej klęski, dekompozycji, schyłku prosperity?

Takie sygnały erozji, pęknięć już się pojawiają. Reforma szkolnictwa upychana na siłę kolanem, naruszająca bardzo żywotne interesy społeczności lokalnych, samorządów, rodziców i nawet niepokojąca zwolenników PiS. Projekt wielkiej Warszawy, i śmieszny i straszny, wzbudził konsternację i sprzeciw wśród lokalnych kadr PiS, a powtórnie zmobilizował przeciwników. Do tego skandaliczna ustawa tzw. dezubekizacyjna, bo powtórne naruszenie praw nabytych i zasady niedziałania prawa wstecz powróci rykoszetem w postaci spraw sądowych i przed zagranicznymi trybunałami. Poza tym ona godzi nie tylko w byłych esbeków, ale także w zwykłych policjantów kryminalnych i techników laboratoryjnych i ich rodziny. Razem to pokaźna społeczność. Za tym z pewnością pójdą zamachy na sytuację materialna i godność kilku innych grup zawodowych, więc PiS zmobilizuje kolejne zastępy przeciwników. W którymś momencie zbierze się masa krytyczna oporu. Nie spodziewam się, że powstanie „Solidarność bis”, bo dominuje dziś społeczny egoizm i partykularyzm, ale rozmnożone fronty walki będą już nie do opanowania. Do tego dojdzie kryzys zarządzania przez chaos i rak korupcji we własnych szeregach. Sprawdzi się powiedzenie lorda Actona: „Każda władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie”. Na tym się PiS przejedzie, na tysiącach Misiewiczów we własnych szeregach i na tysiącach wyrzuconych z pracy i ich bliskich po drugiej stronie. Zarządzanie przez chaos i permanentny konflikt jest więc krótkowzroczne. Rodzi anarchię biurokratyczną i postępujący bałagan w zarządzaniu gospodarką, środowiskiem naturalnym, obronnością, bezpieczeństwem. Nic z niczym nie będzie się zgadzać choć wszechwładni są przekonani, że wszystko mają pod kontrolą. Pod brzemieniem centralizacji i woluntaryzmu upadła Polska Ludowa. Historia się powtórzy, skoro PiS przekreśla pluralizm i mechanizmy kontroli społecznej, prawnej. I jeszcze jeden czynnik. Do tej pory ludzie mieli poczucie, że choć nie mogą wiele zyskać, to jednak nie stracą tego, co mają, że im się tego nie odbierze. PiS już odebrał im to poczucie bezpieczeństwa. Przestanie działać zawistna satysfakcja z powodu cudzych kłopotów, degradacji, gdy każdy zależy od widzimisię rządzących.

Co PiS-owi nie pozwala dostrzec tych zagrożeń dla ich władzy?

Ślepota, upojenie sukcesem sprzed roku i niczym nieposkromiona a bezkarną władzą. Tu kłania się syndrom grupowego myślenia, powszechne poczucie sukcesu, euforia, pogarda dla przegranych, poczucie nieomylności, wzajemne wzmacnianie się w tym triumfalizmie Wtedy niebezpieczeństw się nie zauważa. Ale postępująca demoralizacja ich rozsadzi.

Ale Kaczyński podobno jest wybitnym strategiem. On też tego nie widzi?

Pewnie widzi, ale nie jest w stanie sam tego wszystkiego ogarnąć; nie ma też dystansu do własnych emocji i własnej próżności. Nawet on ulega mechanizmom izolacji, które obśmiewają twórcy „Ucha prezesa”. Podobny błąd popełniali przywódcy PZPR, gdy wierzyli w „Dziennik Telewizyjny”, którym sami zarządzali. Do klęski doprowadzi PiS korelacja trzech czynników: demoralizacji wewnętrznej, oporu zewnętrznego i samoparaliżu władzy zdolnej do przeforsowania wszystkiego, lecz niezdolnej do samokrytycyzmu, do korekty błędów i do kompromisów.

Dziękuję za rozmowę.

trybuna.info

Poprzedni

Koniec Kijowskiego

Następny

Paul Pogba w Mekkce