Przeżyłam już wiele reform w edukacji — to na mnie eksperymentowano wdrażanie 8-letniej szkoły podstawowej, potem na moim dziecku próbowano wprowadzać 10-latkę, później w te tryby wdepnęłam sama decydując się na zawód nauczyciela. Pewnie za mało miałam wtedy doświadczenia i wiedzy, bo nie czułam wówczas, że nie chodziło o edukację, a o politykę. Teraz widzę to jednak z coraz większym natężeniem.
Problemy w edukacji rządzący omijali zwykle szerokim łukiem — chyba, że temat ten miał dla nich oznaczać jednocześnie zyski polityczne. Wówczas, nabrawszy w usta mnóstwo sloganów, potrafili mamić dobrem narodu, równością i wyrównywaniem szans oraz koniecznie patriotyzmem – „takie będą Rzeczpospolite jakie ich dzieci chowanie”. A jak się już cel osiągnęło, to resort ten obsadzano politykiem, który jak najmniej będzie żądał i najlepiej żeby zmian nie było, by nie przysparzał kosztów i kłopotów.
Dlatego też ze zdziwieniem czytam i słucham argumentów padających po obu stronach sporu o planowaną kolejną zmianę w edukacji. Jedni mówią jakie to gimnazja są złe, drudzy przekonują, ile dobrego z organizacji nauki w gimnazjach wynika, a ile szkód przyniesie ich likwidacja. Tylko, że ta dyskusja jest funta kłaków warta, bo nie o te dzieci, nie o ich rodziców, czy też i nauczycieli tu chodzi, a o politykę.
Można by się zastanowić, po jakie licho rządzący brną w reorganizację cyklu nauczania? Czy do realizacji celów i priorytetów wychowawczych (ja nazwałabym je indoktrynacyjnymi) potrzeba aż takiej totalnej rozwalanki? Przecież to są dodatkowe koszty, które nie stanowią marginalnego problemu w budżecie państwa. Zmiany programowe, które im się marzą mogliby bez trudu przegłosować w ramach istniejącej struktury. Czy taki trud, to tylko zwykłe spełnienie obietnicy wyborczej?
Już sama obietnica wyborcza została najprawdopodobniej wkalkulowana w cele polityczne i teraz służy za paliwo, a także zasłonę dymną. Za zasłoną jest przejęcie władzy w całym kraju, to znaczy w samorządach. Edukacja stanowi tu jeden z elementów tej samorządowej układanki, ale element, który ma duże prawdopodobieństwo przyczynienia się do wygranej w terenie w 2018r.
Pracowałam w edukacji samorządowej, gdy władzę w Warszawie obejmował Lech Kaczyński. Mnie, wówczas naiwnej, marzył się w edukacji jak najszerszy udział czynnika społecznego i trudno mi będzie zapomnieć moje rychłe rozczarowanie – ta formacja nie znosi żadnych przejawów samorządności, władza ma być w jednych rękach, a jakiekolwiek samorządy są tylko zasłoną do firmowania tego, co władza uważa za słuszne. Samorządy będą więc dobre tylko wtedy, gdy za sznurki, tak jak w obecnym parlamencie, będzie pociągał jedyny władca Jarosław Kaczyński. Dlatego też celem nadrzędnym jest teraz rok 2018 i wybory samorządowe.
Niektórzy twierdzą, że na tych wyborach PiS się potknie. Oby! Ja jednak na razie więcej widzę podglebia dla ich wygranej niż dla przegranej, tym bardziej, że podglebie to cały czas jest skrzętnie przygotowywane. Ograniczę się do omówienia przygotowywania na gruncie edukacji, choć gleba jest uprawiana nie tylko na tym poletku.
Edukacja stanowi bardzo dobry grunt do rozbudzania stanu niezadowolenia – na tym opierały się strategie ostatnich obu kampanii – prezydenckiej i parlamentarnej. Nie znam właściwie nikogo, kto nie narzekałby na edukację, każdy się na niej zna i operowanie prostymi sloganami oraz obietnicami można tu rozwijać bez ograniczeń. Jeśli się do tego doda stan totalnego bałaganu organizacyjnego, za który odpowiedzialnością obarczy się samorządy, to mamy świetny zaczyn pod kampanię samorządową. Wszak jak mówi pani minister Zalewska – decyzja co do formy i czasu przekształcania będzie należała do kompetencji organów prowadzących. I nie pomoże tu żadne wskazywanie winnego tego bałaganu tam na górze, bo dla zwykłych odbiorców tych problemów, to burmistrz, dyrektor szkoły, urzędnik od edukacji będzie tym winnym. Wskaże go władza, a poza tym, to właśnie oni będą tymi, co sobie nie radzą. Tymi, co obiecają, że dadzą radę będą ci od DOZMu – DOZMem nazywam sposób emocjonalnego ogłupienia za pomocą sloganów udających racjonalne przesłanki DObrej ZMiany. Starsi zapewne pamiętają DORO z przełomu lat 60’ i 70’ – hasło wytrych do naprawy socjalistycznej gospodarki (DObra RObota). Wzorzec wprawdzie nie przyniósł niczego dobrego, ale można za Młynarskim powiedzieć – „nic, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny”.
O szczegółach tych zmian jak najmniej, napisze się ustawę (co to za problem przepisać starą i ją trochę upiększyć swoimi wstawkami), a o resztę niech się martwią samorządy. Pani minister Anna Zalewska na posiedzeniu sejmowej komisji edukacji, nauki i młodzieży 5 września mówi o tym wprost, bez ogródek – Nie będziemy mówić o szczegółach, bo istnieje niebezpieczeństwo dowolnego interpretowania każdego słowa. Innymi słowy, będziemy mamić obietnicami DOZMu.
Spójrzmy na kalendarz! Konsekwencje tego reformatorskiego bałaganu przypadają na termin samorządowej kampanii wyborczej. Minister Zalewska pytana o przesunięcie reformy chociaż o rok odpowiedziała, że nie może tego zrobić z troski o samorządy, które w 2018 roku będą miały wybory samorządowe!!! To właśnie tę datę ma minister Zalewska z tyłu głowy, troska jednak nie dotyczy obecnych samorządów, to troska o wynik w tych wyborach.
Teraz przyjrzyjmy się funduszom! Na rok 2017 w budżecie przewidziano nawet odrobinę mniej na subwencję oświatową niż na rok 2016, pomimo zapowiedzianych 1,3 proc. podwyżek dla nauczycieli od 1 stycznia 2017r. (w zależności od stopnia awansu – aż o 35–63 zł!). Większość subwencji oświatowej stanowią płace nauczycieli. Czy w takim razie będzie ich mniej? Czy stracą pracę? Ależ skąd – odpowiada min. Zalewska, pomimo, że z matematyki wynika, iż właśnie to przewiduje w budżecie. Czy samorządy nie będą potrzebować dodatkowych funduszy na odprawy? Pewnie będą, ale niech same się o to martwią, skoro źle zarządzają kadrami. DOZMici będą opowiadać, że oni by to potrafili i zrobiliby to lepiej. Od 1 września 2017r. VII–klasiści ze zmienioną podstawą programową pozostawieni w podstawówkach będą się uczyć przedmiotów przyrodniczych bez odpowiednich pracowni i pomocy dydaktycznych. Nikt zresztą nie wie, co to ma być, bo nikt nie zna programów i nie będzie na to pieniędzy.
Nad podstawami programowymi podobno dopiero pracują tajemnicze zespoły. Chyba jednak idzie to opornie skoro przedstawiono kierowników nie wszystkich przedmiotów, a zespoły w pośpiechu zajmują się pewnie tylko fragmentem, czyli VII klasą bez całościowej wizji cyklu nauczania, bo przecież trzeba jeszcze zamówić pod te reformatorskie dzieła odpowiednie podręczniki – można się domyślać, że wielu spośród tych twórczo pracujących w zespołach okaże się potem autorami podręczników lub ich recenzentami!
Bombardowanie rządzących argumentami nie ma jednak najmniejszego sensu, oni są na argumenty nieprzemakalni, bo nie od siły tych argumentów będzie zależała ich decyzja. Oni już nawet nie kryją się z tym, o co tak naprawdę w tej stawce chodzi. Już nie tylko min. Zalewska zdradza, że sprawa samorządów jest tu języczkiem u wagi. Poseł PiS Artur Soboń w niedzielnej audycji radiowej „Wybory w TOKu” stwierdził nie bez cienia triumfu w głosie – „Samorządy twierdzą, że ze wszystkim sobie radzą najlepiej, samorząd to najlepiej udana reforma i w ogóle wszystko w samorządzie kwitnie. I skoro tak jest, to zakładam, że samorządy sobie poradzą z realizacją tej reformy” – nikt nie skomentował, a rozmówcy przeszli gładko do następnego tematu, bo czy jest o czym tu rozmawiać, gdy w zanadrzu kryje się chytry plan wyedukowania nas wszystkich? Tylko pewnie po tej szkodzie znów powiemy, żeśmy byli i przed szkodą o po szkodzie głupi.