– Obawiam się, że czeka nas to, co stało się w Berlinie, gdzie w trzy tygodnie po otwarciu szkół 37 placówek trzeba było zamknąć – mówi Krystyna Szumilas, była minister edukacji narodowej, w rozmowie z Justyną Koć (wiadomo.co)
JUSTYNA KOĆ: Jak ocenia pani przygotowanie szkół do rozpoczęcia roku szkolnego?
KRYSTYNA SZUMILAS: Uważam, że min. Piontkowski zmarnował okres wakacji i zlekceważył przygotowanie szkół do rozpoczęcia roku szkolnego w warunkach pandemii. To ogromne zaniedbanie i poważny błąd, który może skutkować zdrowiem i życiem uczniów i nauczycieli, a także ich rodzin.
Obserwowałam aktywność pana ministra podczas wakacji i widziałam jedynie zaangażowanie w kampanię wyborczą pana prezydenta. Uśmiechnięty pan minister Piontkowski w DudaBusie to nie był obrazek dobry dla przyszłości edukacji w czasach pandemii.
Poważnym błędem ministra był również brak jakichkolwiek konsultacji. Po powrocie do ministerstwa i odpoczynku po kampanii minister zrobił to, co ma w zwyczaju obecna władza: na kolanie w ciągu jednej nocy napisał 5 rozporządzeń, na konsultacje społeczne wyznaczył kilka godzin, a potem bez uwzględnienia uwag przesłanych do MEN rozporządzenia podpisał. Efekt jest taki, że dziś do nas, posłów opozycji z klubu KO, docierają informacje od rodziców, nauczycieli i dyrektorów przerażonych brakiem jasnych i klarownych wytycznych, pozostawionych samych sobie w tym ogromnie trudnym zadaniu przygotowania szkół do pracy w czasie pandemii. Dlatego postanowiliśmy zrobić to, co już dawno powinien zrobić minister – zorganizowaliśmy konsultacje społeczne w Sejmie.
Co wynikło z tych konsultacji?
Po pierwsze – że panuje chaos. Dyrektorzy, nauczyciele i samorządowcy mówili, że gubią się w gąszczu ciągle zmienianych wytycznych, brakuje im podstaw prawnych do podejmowania ważnych decyzji, i że mają poczucie, iż cała odpowiedzialność za to, co stanie się w szkołach od pierwszego września, została przerzucona na ich barki. Jednocześnie uczestnicy spotkania podkreślali, że zrobią wszystko, aby dobrze przygotować szkoły, i że jest jeszcze czas, aby minister im w tym pomógł. Mówili również o tym, że priorytetem dla ministra w tych ostatnich dniach przed pierwszym września powinna być współpraca z dyrektorami i samorządami.
Autentyczna współpraca, inspirowana przez ministra.
Padły też konkretne propozycje wprowadzenia rozwiązań ułatwiających dyrektorowi podejmowanie decyzji pozwalających na zwiększenie bezpieczeństwo ich uczniów. Przede wszystkim tych dotyczących organizacji pracy szkoły, np. przejścia na nauczanie hybrydowe dla części uczniów lub niektórych przedmiotów, blokowania zajęć czy też elastycznego tworzenia planu lekcji. Ale do tego potrzebna jest zmiana przepisów o ramowych planach nauczania, warto również odchudzić podstawy programowe.
Autonomia dyrektora, o której tak dużo mówi minister, to fikcja. Dziś dyrektor może jedynie podjąć decyzję o miejscu mierzenia temperatury, ustawienia dozowników z płynem do dezynfekcji rąk lub powieszenia plakatu informacyjnego. No, może jeszcze decyzję o wprowadzeniu obowiązku noszenia maseczek w częściach wspólnych. Bo jedyne wytyczne, które zostały wydane przez MEN, dotyczą warunków higienicznych, czyli mycia rąk i wietrzenia sal, a w istotnych sprawach, dotyczących bezpiecznego organizowania procesu nauczania, dyrektorzy dostali jedynie mgliste zalecenia.
Minister zastanawiał się nad wprowadzeniem obowiązkowego noszenia maseczek. Potem stwierdził, że jednak nie ma takiej potrzeby. Brzmi jak żart?
Tak, bo dawno już powinien o tym pomyśleć. Dyrektorzy podkreślali, że obowiązek noszenia maseczek powinien być wprowadzony decyzją ministra, a dyrektor mógłby mieć uprawnienia do jego złagodzenia, w zależności od warunków panujących w szkole. To, że dopiero dziś minister się nad tym zastanawia, potwierdza, że rozwiązania przygotowywane są chaotycznie, a zaniedbania ministra duże.
Maseczki, mierzenie temperatury to jedno, a jak wygląda przygotowanie do zdalnego nauczania?
Jest gorzej, niż było na początku – tak oceniam działania państwa w tym obszarze. Warto podkreślić, że dyrektorzy i nauczyciele zrobili wszystko, aby poprowadzić nauczanie zdalne jak najlepiej. Ale nie są cudotwórcami: bez dostępu do Internetu, sprzętu, kamer, komunikatorów, wspólnej platformy niewiele można zrobić. Podczas naszych konsultacji usłyszeliśmy od młodzieży, że ucząc się zdalnie musieli korzystać z czterech komunikatorów, kilku maili, bo do dziś nie działa wspólna edukacyjna platforma, którą MEN od dawna zapowiadało i obiecywało i na którą wydało już ogromne pieniądze. Miało być lepiej, a wyszło jak zwykle: narzędzi nie ma, nie ma też wskazówek MEN. Jak bez tych narzędzi szkoły mają pracować?
Wszyscy również słyszeliśmy ministra, który chwalił się sfinansowaniem zakupu laptopów dla szkół. A jak wyglądała rzeczywistość? Np. szkoła z 300 uczniami dostała jeden laptop, a dyrektor pyta retorycznie, czy ma przeprowadzić losowanie, któremu uczniowi ma dać ten sprzęt. Tak naprawdę tylko dzięki wsparciu samorządów, współpracy dyrektorów, którzy wymieniali sprzęt między szkołami, zdalne nauczanie w wielu miejscach udało się przeprowadzić w sensowny sposób.
Podsumowując: mamy dwa edukacyjne światy. W jednym z nich, w otoczce PR żyje minister opowiadający o świetnie przygotowanych szkołach, chwalący się superdziałającym ministerstwem, zakupionym sprzętem, maseczkami i termometrami. W drugim żyje dyrektor z jednym ministerialnym termometrem, tysiącem uczniów w szkole, kilkoma laptopami otrzymanymi w prezencie od MEN, który rwąc sobie włosy z głowy próbuje zorganizować jak najbezpieczniejszą edukację dla swoich uczniów. Prawda jest taka, że dopóki minister nie spróbuje realnie spojrzeć na problemy szkoły w czasach pandemii, te dwa światy pozostaną odrębne ze szkodą dla uczniów, ich zdrowia i przyszłości.
Czy mamy jasność, co zrobić, gdy okaże się, że jeden z uczniów jest zakażony koronawirusem?
Problem w tym, że tej jasności nie mamy. Brakuje jednoznacznych procedur, a dyrektor nie wie, czy ma zamknąć szkołę, czy przejść na zdalne nauczanie. O kwarantannie decyduje Sanepid i on też podejmuje decyzje w takich sytuacjach. Mamy sygnały, że do Sanepidu trudno się dodzwonić, a decyzje wydawane są z opóźnieniem.
Na decyzje w sprawie warszawskich przedszkoli, w których zostały potwierdzone przypadki zachorowań, samorząd czekał kilka dni. Nie ma również jasności co do postępowania w tzw. czerwonych i żółtych powiatach. Burmistrz jednego ze śląskich miast, leżącego w powiecie oznaczonym kolorem czerwonym, wystąpił do Sanepidu z zapytaniem, jak mają być prowadzone zajęcia w szkołach. Uzyskał odpowiedź, że stacjonarnie. Sanepid nie wyraził zgody na naukę zdalną czy hybrydową mimo wielu przypadków zachorowań, obowiązkowej kwarantanny nałożonej na wielu mieszkańców i przynależności do powiatu oznaczonego kolorem czerwonym i publicznych deklaracji ministra o specjalnych uprawnieniach dyrektorów szkół z zagrożonych powiatów.
Trudno nie mieć wrażenia, że wrzesień będzie katastrofą.
Przyznam, że bardzo się tego obawiam, obawiam się o zdrowie dzieci, nauczycieli, ich rodzin. Obawiam się, że czeka nas to, co stało się w Berlinie, gdzie w trzy tygodnie po otwarciu szkół 37 placówek trzeba było zamknąć. Martwi mnie polityczna walka ministra z samorządami dużych miast i brak zainteresowania tym, jak od 1 września poradzą sobie dyrektorzy dużych miejskich szkół, w których zagrożenie rozprzestrzenienia się koronawirusa jest największe. Niepokoi to, że zamiast troszczyć się o zdrowie i życie uczniów minister już dziś szuka winnych nadchodzącej katastrofy, próbując odsunąć winę od siebie.
Jest jeszcze jeden obszar zaniedbany przez ministra. To dzieci przewlekłe chore, po przeszczepach, lub dzieci, których rodzice są w grupie ryzyka. Dyrektor ma związane ręce, nie ma procedur, które pozwoliłyby na automatyczne podjęcie decyzji o przejściu na nauczanie zdalne. Zgodnie z wytycznymi ministra konieczne jest zaświadczenie lekarskie lub opinia poradni o nauczaniu indywidualnych. Już widzę te kolejki przy zamkniętych przychodniach… Z drugiej strony minister straszy karami – 10 tys. dla rodzica, który nie wyśle dziecka do szkoły bez zaświadczenia. Takie postawienie sprawy pokazuje kompletny brak wiedzy o panujących dziś realiach, a to może skończyć się tragicznie dla chorych dzieci lub ich chorych rodziców.
Może nie da się przygotować szkoły, gdzie jest kilkuset uczniów po prostu?
Warto popatrzeć na Włochy, jeden z najbardziej doświadczonych krajów. Włosi wiedzą, że szkoły trzeba otworzyć, ale trzeba zrobić wszystko, aby było to bezpieczne. Dlatego rząd włoski podjął decyzję o zakupie pojedynczych ławek, daje pieniądze na zatrudnienie 50 tys. nowych nauczycieli, kupuje 11 mln masek, ale na jeden dzień. Nasz minister chwali się 50 mln masek na 5 mln uczniów. To wystarczy na 2 tygodnie, a jeżeli uczeń jest w szkole dłużej niż 4 godziny i powinien mieć dwie maseczki, to ten czas skraca się o połowę. Zrobić można dużo, żeby powrót do szkoły był bezpieczniejszy, i obowiązkiem ministra jest podjąć takie działania. Niestety na razie nic tego nie zapowiada.