2 grudnia 2024

loader

Dziadersa uwagi i refleksje o PRL – ciąg dalszy

wikimedia.com

Do kontynuacji uwag o PRL skłoniła mnie jedna ważna rocznica, o której będzie mowa w drugiej części tej publikacji, oraz pozytywne opinie moich zawodowych przyjaciół o poprzednio publikowanych uwagach, przypominających ogromny – owocny w konsekwencji – wysiłek włożony przez pracujących w PRL w rozwój krajowego systemu kształcenia.

Oczywiście wysiłek pracujących w PRL ludzi skierowany był w kilku bardzo ważnych kierunkach. Popatrzmy najpierw na krajobraz.

Krajobraz po wojnie

Po straszliwej w swych skutkach II wojnie światowej zwycięzcy przyznali nam, Polakom, kawałek Europy nad Wisłą, między Bugiem a Odrą. W 1914 roku, 31 lat wcześniej, ta część Europy podzielona była między 3 cesarstwa: niemieckie, rosyjskie i austro-węgierskie. Na straży podziału ponapoleońskiej Europy stały wtedy 3 z 4 potęg Europy kontynentalnej. Nasze powstania XIX wieku zderzały się z murem nie do obalenia. W ciągu zaledwie 31 lat XX wieku Niemcy wywołały dwie straszliwe w swych skutkach – dla nich i dla połowy świata – wojny. W 1945 roku wojsko rosyjskie stało nad Łabą, w Berlinie i Wiedniu. To był początek nowej rzeczywistości.

O pojałtańskim podziale Europy napisano setki tomów, napisano chyba wszystko. Dodam tylko kilka zdań. Jak spojrzymy na mapę naszej współczesnej Polski, to widzimy 16 województw. Z pewnym przybliżeniem ich granice odtwarzają granice podziału roku 1914. Otóż z Królestwa Kongresowego pozostało nam 5 województw: lubelskie, łódzkie, mazowieckie, podlaskie i świętokrzyskie. Ich łączna powierzchnia stanowi teraz 35% naszego terytorium. Z zaboru austro-węgierskiego pozostały nam 2 województwa: małopolskie i podkarpackie; ich łączna powierzchnia to 11% naszego obecnego terytorium. Pozostałych 9 województw: dolnośląskie, kujawsko-pomorskie, lubuskie, opolskie, pomorskie, śląskie, warmińsko-mazurskie, wielkopolskie i zachodniopomorskie, położone są w znacznej części na terytorium dawnego cesarstwa niemieckiego. Ich łączny obszar to 54% naszego terytorium (prawie 169 tys. kilometrów kwadratowych). Utrata tego terytorium, jak się okazało trwała, była składnikiem ceny, jaką Niemcy zapłaciły za wywołanie 2 wojen światowych. Tereny te my Polacy traktujemy nie jako zdobycz wojenną, ale jako nasze macierzyste ziemie, zasiedlane przez nas od wieków.

W latach 1945/46 na obszarze Europy Środkowej zmuszono kilka milionów ludzi do zmiany miejsca zamieszkania. Niemców przesiedlano na zachód. Pociągi pełne polskich rodzin wiozły je na tak zwane Ziemie Odzyskane, tysiące rodzin Żydów, polskich obywateli, wracało ze wschodu nad Wisłę, inne pociągi przewiozły rodziny ukraińskie na wschód. Uznano wtedy, że po doświadczeniach wojny, wydarzeniach w Generalnym Gubernatorstwie i na Wołyniu konieczna jest separacja narodów na tym obszarze. Na terytorium Polski zebrało się nas 23 miliony, poobijanych przez wojnę, niepewnych przyszłości. Połowa z nas pamiętała czasy przed 1914 rokiem, potęgę cesarskich Niemiec, wyzwiska od „bękartów Traktatu Wersalskiego”. Mimo tego większość z nas przyjęła ten wyrok historii. Postanowiliśmy pokazać, że mimo wszystko jesteśmy zdolni stworzyć prężne, żywotne państwo, z kulturalnym, wykształconym społeczeństwem, z rozwiniętym przemysłem, z bogatym piśmiennictwem i teatrami, z rozwiniętą nauką. Na pierwszych po wojnie Igrzyskach Olimpijskich w 1948 roku w Londynie zdobyliśmy brązowy medal, o ile pamiętam zdobył go bokser Antkowiak. To była ogromna radość nad Wisłą. W 1949 roku w świeżo odbudowanej Filharmonii w Warszawie odbył się kolejny, pierwszy po wojnie konkurs Chopinowski. Zwyciężyły w nim Halina Czerny-Stefańska i Bella Dawidowicz (ZSRR). To był kolejny wybuch radości. Odbudowa Starego Miasta w Warszawie w 1953 roku i Festiwal Młodzieży w Warszawie z Placem Konstytucji w roku 1955 po oddaniu Pałacu Kultury to kolejne fakty potwierdzające, że istniejemy, że pracujemy, że mamy własne państwo, że potrafimy.

Kierunki rozwoju, wyznaczone w pierwszych latach PRL były oczekiwane i akceptowalne przez większość społeczeństwa. Poza likwidacją analfabetyzmu i rozwojem systemu kształcenia (przypominamy sobie program „tysiąc szkół na tysiąclecie” uruchomiony, aby uczcić tysiąclecie chrztu Polski) zasadnicze cele rozwoju ulokowano w przemyśle. Uznano węgiel za naturalne bogactwo kraju i postanowiono rozwinąć górnictwo węgla kamiennego. W pierwszych latach powojennych węgiel kamienny był najważniejszym towarem eksportowym. Bardzo szybko uzupełniono program o rozwój górnictwa odkrywkowego węgla brunatnego. Rozwój technologii górniczych umożliwił rozwój górnictwa siarki, aż do wyczerpania złóż pod Tarnobrzegiem. Poza wydobywaniem węgla rozwinięto sieć kopalni miedzi. Koncern KGHM funkcjonuje z powodzeniem nadal, dając pracę tysiącom ludzi i znaczne dochody krajowi. Pokazaliśmy, że umiemy być górnikami! Energetyka powojenna wymagała rozwoju prawie od zera, transport morski, kolejowy, drogowy były w opłakanym stanie. Postanowiliśmy stworzyć system energetyczny kraju, poza tym produkować statki, wagony, lokomotywy i autobusy. Plany rozwoju obejmowały wiele obszarów, także hutnictwo, produkcję materiałów budowlanych i budownictwo, (trzeba było odbudować Warszawę, Gdańsk, Wrocław) a także kilka innych.

Oceniając teraz postawione cele i plany oraz stopień ich realizacji miejmy na uwadze warunki, w jakich wtedy startowaliśmy do odbudowy i rozwoju kraju. Zdawaliśmy sobie sprawę, że możemy liczyć tylko na siebie (szansa na Plan Marshalla szybko się rozmyła). Bardzo nieliczna kadra przedwojennych specjalistów, nieuzupełniana w czasie wojny, gdyż uniwersytety były zamknięte, w połowie zginęła na frontach walk, w obozach jenieckich (Katyń!) i koncentracyjnych, rozproszyła się po świecie. W latach wojny rozwinięto w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech, ZSRR i Japonii wiele gałęzi techniki i technologii. Ogromny postęp poczyniono w obszarze radioelektroniki (radar!), nadzwyczajnie rozwinął się przemysł budowy samolotów i samochodów, statków i łodzi podwodnych, wielki postęp odnotowano w hutnictwie i przemyśle chemicznym. Niestety, obywatele PRL nie brali udziału w tym wyścigu nowych technologii, wystartowaliśmy do niego spóźnieni 6 lat, z niewielkimi siłami. Od pierwszych lat postawiono w PRL na rozwój kierunków inżynierskich na uczelniach technicznych, o czym pisałem w poprzednich uwagach. Jednak po powołaniu nowego wydziału i kierunku studiów trzeba czekać wiele lat, by poziom wykładów, podręczników, laboratoriów i wiedzy absolwentów osiągnął odpowiedni wymiar. Podsumowując: w roku 1945 podjęliśmy pogoń za uciekającym nam postępowym światem w warunkach ogromnego niedostatku wykształconych specjalistów, z zacofanym technologicznie i zniszczonym przez wojnę, niewielkim w wymiarze produkcyjnym przemysłem.

Jeszcze jedną uwagę należy dodać. Już 5 marca 1946 roku Winston Churchill, w słynnym potem przemówieniu w Fulton, użył terminu „żelazna kurtyna”. Wkrótce weszliśmy w okres zwany „zimną wojną”. Kraj między Odrą i Bugiem położony jest na wschód od Łaby, która była granicą między obozami politycznymi. W rezultacie byliśmy jako kraj zmuszeni do udziału w wyniszczającym siły wyścigu zbrojeń. Musieliśmy utrzymywać i uzbrajać liczną armię, co pochłaniało znaczną część naszych wypracowanych z trudem zasobów.

Model zarządzania gospodarką, który musieliśmy zastosować nie był efektywny, był rodzajem włączonego hamulca, który – jak się okazało – tworzył warunki powstawania okresowych, bolesnych dla społeczeństwa kryzysów. Wszyscy pamiętamy Poznań, Radom, Gdańsk, Gdynię.

Ale co najważniejsze, „żelazna kurtyna” szczelnie i skutecznie oddzieliła nas od nowoczesnej technologii, od najlepszych ośrodków naukowych i uniwersytetów. Byliśmy skazani na siebie, na nasze własne umiejętności. Musieliśmy sami zaprojektować, wykonać i uruchomić: huty, elektrownie, fabryki parowozów, autobusów i stocznie budujące statki. Otrzymywaliśmy pomoc i sporo maszyn z ZSRR, ale nasi inżynierowie musieli najczęściej poradzić sobie sami. Nie można mieć do nas pretensji, że nie dogoniliśmy światowej czołówki, ale potrafiliśmy projektować i budować elektrownie i statki oceaniczne, kopalnie węgla i rud miedzi, parowozy i cukrownie. To prawda, że nasz Polonez nie dorównał Mercedesowi, że ratowaliśmy się technologią Fiata i licencjami na tranzystory i obwody scalone. Jednakże w tych trudnych warunkach generacja naszych rodziców i my wykazaliśmy, że potrafimy uczyć się, organizować i owocnie pracować. Własnym wysiłkiem i ciężką pracą wpisaliśmy nasze państwo między Odrą i Bugiem na trwale w mapę Europy.

Budujemy elektrownie

W XIX wieku odkryto ogromne możliwości, jakie stwarza energia elektryczna w wytwarzaniu światła, w napędzie mechanicznym, w możliwości prostej transmisji na duże odległości. Pierwszą elektrownię wodną, hydroelektrownię, uruchomiono w Wielkiej Brytanii już w 1878 roku. W 1882 roku także w Londynie uruchomiono elektrownię cieplną „Edison Electric Light Station”. Rozpoczął się wiek elektryczności. W XX wieku już wszyscy zrozumieli, że w państwie rozwiniętym produkcja energii elektrycznej jest koniecznością.

W Tabeli zestawiłem kilka danych z Roczników Statystycznych, aby stworzyć perspektywę historyczną ostatnich 100 lat. Dwudziestolecie II Rzeczpospolitej było czasem bardzo trudnym dla społeczeństwa. Udało nam się scalić kawałki 3 zaborów w jedno państwo, ale globalne swym zasięgiem kryzysy ekonomiczne dotknęły bardzo naszą gospodarkę. Dlatego nie uzyskaliśmy znaczącego przyrostu mocy naszych elektrowni. Wyprodukowaliśmy w 1938 roku prawie 4 TWh, co odpowiadało produkcji elektrowni o mocy prawie 500 MW przez 1 rok. To niewiele.

Nie ma miejsca w tej publikacji na przedstawienie najkrótszej choćby historii rozwoju systemu energetycznego w Polsce. Taki system to nie tylko elektrownie produkujące energię, to także złożona sieć przesyłania energii i doprowadzenia jej do kilkudziesięciu milionów odbiorców. Pierwsze lata PRL to elektryfikacja wsi, doprowadzenie energii do każdego domu. Ale później sieć energetyczna była nieustannie, ogromnym nakładem pracy i środków, rozbudowywana i doskonalona.

Największym i dlatego najważniejszym dla Polski źródłem energii jest węgiel kamienny. Obfite i poznane złoża Górnego Śląska były w powojennych dekadach naturalnym obszarem eksploatacji. Kopalnie i elektrownie Górnego Śląska stały się źródłem energii dla prawie całej Polski. Pierwsze elektrownie uruchamiane w PRL wykorzystywały węgiel kamienny. Wielkim nakładem pracy budowaliśmy i uruchamialiśmy kolejne elektrownie i bloki energetyczne. Produkcja energii elektrycznej osiągnęła w roku 1979 poziom 117 TWH, co oznacza, że w stosunku do roku 1939 moc bloków energetycznych wzrosła trzydziestokrotnie.

Jednak w kolejnych latach zauważyliśmy, że w RFN zbudowano wielkie elektrownie w sąsiedztwie kopalni odkrywkowych węgla brunatnego. Poszliśmy także w tą stronę. Popatrzmy na kolejne etapy.

Elektrownia w Turowie, początek budowy w 1962 roku, obecna moc 1500 MW, czyli 1,5 GW. Mówimy o niej teraz, gdyż Czesi, nasi sąsiedzi mają kłopoty z wodą. Powinniśmy po sąsiedzku i przyjacielsku znaleźć satysfakcjonujące rozwiązanie, bez angażowania sądów.
Zespół Elektrowni „Pątnów-Adamów-Konin”, budowany wieloetapowo, pierwsze bloki oddano w latach 1964-67. Obecnie łączna moc zainstalowanych bloków to 2,5 GW.

Elektrownia w Bełchatowie, początek budowy 1975, 11 bloków energetycznych o mocy 370 – 390 MW każdy, oddanych zostało do użytku w latach 1981–1988. Obecna moc 5,1 GW.

Wymienieni wyżej 3 producenci są dominującymi producentami energii elektrycznej w naszym kraju. Łączna moc tych elektrowni to ponad 9 GW. Gdyby pracowały pełną mocą cały rok, to ich produkcja wyniesie prawie 80 TWh, czyli około 45% rocznej produkcji energii w Polsce, w roku 2017.

Po upadku muru berlińskiego zniknęła „żelazna kurtyna”. Weszliśmy do otwartej, przyjaznej strefy ekonomicznej, gdzie specjalistyczne, o światowym poziomie firmy gotowe są zrealizować prawie każde zamówienie na blok energetyczny lub całą elektrownię. Trzeba tylko mieć pieniądze. W dekadach PRL takie firmy pracowały także, ale po drugiej stronie „żelaznej kurtyny”. Byliśmy zdani na siebie i sprostaliśmy wymaganiom. Zbudowaliśmy prawie od zera sprawny system produkcji i dystrybucji energii elektrycznej, na średnim, światowym poziomie. Kilku milionom pracowników należy się uznanie i podziękowanie za ich pracę.
W XXI wieku klimatolodzy donieśli nam, że rosnący zbyt szybko poziom CO2 w atmosferze uruchamia procesy zmian klimatu, co zagraża katastrofami o skali globalnej. Patrzymy teraz na elektrownie węglowe innym okiem. Ostatnio rozpatrujemy możliwość budowy kilku elektrowni atomowych przez firmy z USA. Czekają nas kolejne, kosztowne inwestycje. Ale to już jest inna historia.

70. rocznica utworzenia Wydziału Łączności Politechniki Warszawskiej
Podtytuł tego punktu mówi sam za siebie. Rocznica, o której wspomniałem na początku to właśnie siedemdziesięciolecie Wydziału Łączności, na którym w 1955 roku rozpocząłem studia.

Termin radiotechnika pojawił się w latach 30. poprzedniego wieku w związku z rozwojem techniki nadawania i odbioru radiowego. Obejmował także badania nad telewizją, radarem i technikami zapisu i rejestracji dźwięku. Odrębnym obszarem była telefonia. W roku 1939 liczba specjalistów w obszarze radiotechniki była w Polsce niewielka, najwyżej dwucyfrowa, przemysł radiowy nie istniał, o kierunku kształcenia nawet nie wspomnę. Dobrze pracował Wydział Elektryczny, to na nim powstawały pierwsze prace o propagacji fal i działaniu triody. Z różnych powodów – front naszych badań pozostawał daleko w tyle za Wk. Brytanią, Niemcami i USA. W latach II Wojny Światowej tempo badań i rozwoju radiotechniki przybrało niewyobrażalne rozmiary wyścigu technologii po śmierć i życie. W wyścigu tym – o czym wspomniano wcześniej – nie braliśmy udziału.
W roku 1945 nad morzem gruzów Warszawy wystawał budynek, który obecnie nazywamy Gmachem Głównym Politechniki. To tam zaczęli przybywać nieliczni wykładowcy, którzy przeżyli wojnę i powstanie. Przybyli pędzeni potrzebą by uruchamiać za wszelką cenę i jak najszybciej studia inżynierskie. Wszak bez inżynierów można odgruzowywać, ale nie można budować. Jeszcze jedną myśl mieli ci ludzie: w pościgu za światem mogli liczyć tylko na siebie.

Przed wojną silnym wydziałem Politechniki był Wydział Elektryczny. To przy nim wyrastała gałąź radiotechniki. Tak też zaczynano w roku 1945. Startuje rekrutacja na Wydziale Elektrycznym, a przy nim pojawia się specjalność: „prądy słabe”. To radiotechnika. Jednak tych kilku specjalistów, którzy tam skupili się wiedzieli, że to nie jest powtórka roku 1939, to już rok 1946, to już inna era. Trzeba – obok Wydziału Elektrycznego – utworzyć osobny wydział z własnym programem, odrębnymi laboratoriami, odrębnymi programami badawczymi. Tych kilku staje przed zadaniami – zdaje się – nie do wykonania. Po pierwsze nie ma kadry. Wydział Elektryczny pomaga. Zapraszają do pracy matematyków i fizyków, jakże wtedy nielicznych. Najzdolniejsi studenci 3 roku zostają asystentami, potem zostaną profesorami, niektórzy nie zdążą zrobić doktoratu, a zostaną członkami PAN.

Po drugie trzeba samemu pokonać dystans do czołówki, sięgnąć po literaturę naukową, kupić i sprowadzić z zagranicy, a potem napisać własne książki, podręczniki, skrypty. Na szczęście uniwersytety w USA i Wk. Brytanii publikują całe serie książek. Zasłynęła na całym świecie seria wspaniałych monografii wydanych w USA na przełomie lat 40. i 50. przez MIT (Massachusetts Institute of Technology, uniwersytet techniczny w USA, według wielu opinii najlepszy na świecie). W ZSRR pojawiają się całe serie bardzo dobrych tłumaczeń, często bez wiedzy autorów. Sięgamy po książki, gdzie się da i jak się da, a czas to ubogi zarówno w środki, jak i w kontakty.
Trzeci problem, to laboratoria, niezwykle istotny składnik procesu dydaktycznego. Coś przekazało wojsko, pomogły zakupy w ZSRR i w NRD. Są laboratoria, skromne, ale są.

Czas podsumować podjętą przez tych kilku pracę. Jest ich już kilkudziesięciu. Wnioskują o powołanie nowego w Politechnice Wydziału Łączności w roku 1951, w 6. roku po zakończeniu wojny. Jak wygląda ich dzieło? Mogę o tym sam opowiedzieć. Trafiam na ten Wydział w roku 1955. Jest nas 180 studentów, wybranych z 630 kandydatów po bardzo trudnych egzaminach. Studia magisterskie zaplanowano na 11 semestrów, w praktyce trwają 6 lat. Tygodniowa liczba zajęć przekracza 40 godzin. Pierwsze 2 lata, wzorem modelu francuskiego przygotowującego do Grand Ecole, to gruntowne studia wiedzy podstawowej z przewagą matematyki i fizyki. Dobrzy wykładowcy, dużo podręczników i skryptów, dobrze przygotowane laboratoria. Dobry zestaw specjalności dyplomowania, poza radiotechniką i telefonią można było wybrać elektronikę medyczną (aparatura Roentgena), elektroakustykę z akustyką sal koncertowych i automatykę. Studia są bardzo trudne i wymagają od studentów ogromnego wysiłku. Do dyplomu dociera dwóch na trzech. Mimo tego co roku liczba kandydatów kilkakrotnie przekracza liczbę miejsc.

Wydział Łączności po kilkunastu latach zmienił nazwę na Wydział Elektroniki. W 1965 roku otrzymał nowy gmach, w którym pracuje do dzisiaj. Liczba studentów powoli rosła i obecnie sięga 3,5 tysiąca. Jest to największy Wydział Politechniki Warszawskiej i jeden z największych w uczelniach technicznych. Obecnie kształci na 5 kierunkach, prowadzi studia doktoranckie, w języku angielskim i przez Internet. Zatrudnia kilkudziesięciu profesorów i doktorów habilitowanych, wkrótce będzie to liczba trzycyfrowa.

Wracając do czasów początku, lat 50-tych i 60-tych. Absolwenci Wydziału Łączności stworzyli w Warszawie całą serię instytutów naukowych i centrów badawczych, wśród nich wymienię PIE – Przemysłowy Instytut Elektroniki, PIT – Przemysłowy Instytut Telekomunikacji, ITE – Instytut Technologii Elektronowej, IŁ – Instytut Łączności, ITME – Instytut Technologii Materiałów Elektronowych, i kilka innych. Powstał od zera warszawski przemysł elektroniczny, który produkował lampy elektronowe, tranzystory i układy scalone, odbiorniki i nadajniki radiowe, radary i magnetrony, kineskopy i telewizory, systemy automatyki i aparaturę pomiarową. Absolwenci tego Wydziału dawali sobie doskonale radę tam, gdzie rzucił ich los. Większość pracowała i pracuje dla kraju. Wielu los rozrzucił po całym świecie. Na uniwersytetach od Alaski po Patagonię i Nową Zelandię można spotkać profesorów – absolwentów tego Wydziału, bo jego dyplom otwiera każde drzwi.

Chcę oddać ukłon tym kilku, którzy 70 lat temu, w powojennej pełnej gruzów Warszawie, w kraju pełnym ran i blizn, postanowili gonić świat, który nam uciekł. Uznali, że kraj skorzysta, gdy wykształci się specjalistów w obszarze niezwykle ważnej techniki. Nie wiem, czy rozważali możliwość czekania na III Wojnę Światową, pewnie nie. Postanowili gonić w sposób, który uznali za najskuteczniejszy i który był najskuteczniejszy. Takie dziania są zgodne z czymś, co nazywamy realpolityk. Nie przypominam ich nazwisk, aby kogoś nie pominąć, podam tylko jedno: profesor Janusz Groszkowski, nasz praojciec.

A jak wyglądały stosunki z władzą tamtych lat? Czy działali na zlecenie władz? Z pewnością nie pracowali „przeciw władzy”, to oni przekonali władzę i ustalili programy rozwoju uczelni, instytutów badawczych, zakładów produkcyjnych.

Zamiast konkluzji

Przypominam czasy i działania naszych ojców i nasze, aby przypomnieć ogrom pracy włożonej przez te dwie generacje w odbudowę i urządzanie kraju. Jeden z wielu domagam się sprawiedliwego osądu włożonego wysiłku i wykonanej pracy przez miliony ludzi, którzy w miastach naszego kraju zbudowali mieszkania – prawda, że skromne – dla 16 milionów ludzi, dla połowy mieszkańców. Kraj, który wtedy był PRL-em, teraz jest Rzeczpospolitą Polską. Rzeczpospolita nie powstała na gruzach PRL, ale jest jego kontynuacją w przestrzeni między Odrą i Bugiem. Owszem, na miejscu Stadionu Dziesięciolecia zbudowaliśmy Stadion Narodowy, ale w tej samej Warszawie. Ostatnie dekady to czas, gdy nagradzamy za strajki, nielegalne stowarzyszenia, starcia z policją, a nie za wybudowane mosty, elektrownie i szkoły. Podyktowany przez prawicę i IPN dominujący obecnie model myślenia ogłupia nas, niestety. Już teraz nie pozwala nam postawić właściwej diagnozy, dlaczego dystans między nami a czołówką krajów rozwiniętych nie maleje, jakie działania trzeba podjąć, aby go zmniejszyć. Jesteśmy blisko konkluzji, że to ONI powinni nas gonić, że na nas, przedmurzu, spoczywa obowiązek ochrony cywilizacji.

Dalej potrzebne nam są oceny oparte o realpolitik, aby właściwie diagnozować stan, w jakim jesteśmy i kierunki rozwoju, jakie powinniśmy wybrać na przyszłość. Wrócimy do tego tematu.

Małgorzata Kulbaczewska-Figat

Poprzedni

Bigos tygodniowy

Następny

Sadurski na dzień dobry

Zostaw komentarz