Izabela szolc 16×9
Sezon na martwe blondynki uważam za otwarty. Są słodsze i zimniejsze od zimnych i czekoladowych lodów bambino. To ja jednak pozwolę sobie zostać przy słonym śledziu i naparstku wódki.
Jak to było kilka miesięcy temu? Prezes Kaczyński ogłosił, że młode Polki dają sobie w szyję. I wrzask się rozległ straszliwy! Wrzask się rozległ, ale społeczeństwo najwyraźniej przyswoiło sobie prezesową lekcję, bo oto „dziewczyna z Kos” jest sama sobie winna – piła. Poszła na drinka, w dodatku z Banglijczykiem. Było iść z jakimś bladym Szwedem, w żadnym wypadku z Niemcem – przykład krakowskiej Wandy samobójczyni powinien być wyssany z mlekiem matki. Chlanie z Banglijczykiem obraża nieomal wszystkich polskich mężczyzn! A wyborców Konfy to już na pewno. Jak to się mówiło na polskiej wsi: „Jakby suczka nie dała, to by piesek nie wziął”. W zasadzie można zostać niezhejtowaną ofiarą zbrodni – będąc jednocześnie posiadaczką cipki – tylko w dwóch przypadkach, kiedy jest się dziewczynką przed okresem pokwitania, albo odwala się kitę na porodówce, w słusznym trudzie zostania matką.
Spróbujmy być sprawiedliwi – w USA, w sprawach o gwałt, prokuratorzy lawirują tak, aby na ławie przysięgłych zasiadało jak najmniej kobiet. Statystyczna ławniczka kieruje się przekonaniem, że jej nic takiego jak gwałt nigdy by się nie zdarzyło. Można by przyjąć, że jest to ludzka reakcja na poczucie zagrożenia. Boję się, że mogę zostać zgwałcona, więc to wypieram. Ale nie – pani przysięgła ma głębokie przekonanie, że od ofiary gwałtu jest rozsądniejsza. Blisko stąd już do przeświadczenia, że jest się nie tylko rozsądniejszą, ale i przyzwoitszą. A w ogóle, kroczek do przodu i… – to ofiara gwałtu była sama sobie winna. A skoro „jesteśmy” na sali sądowej… W latach sześćdziesiątych XX w. socjolodzy niemieccy przeprowadzili badania, z których wynikało, że atrakcyjne seksualnie, młode kobiet są oceniane ostrzej, tak, jako ofiary, jak i sprawcy przestępstw. Opowieść o sądzonej Fryne, która „była taka piękna, że nie mogła być zła”, bo piękno nie może być złe z zasady – możecie sobie włożyć między bajki. No, chyba że coś się zmieniło od czasów starożytnych Greków… Wychodzi na to, że atrakcyjność seksualna kobiet jest „dobrem wspólnym”, niezawinioną zasługą, której się jednak uporczywie – albo pożąda albo zazdrości… Panowie by chcieli używać, panie karcić „za”.
Za sprawą popularności książek Stiega Larssona złapaliśmy się gremialnie hasła, że „mężczyźni nienawidzą kobiet”. Nic z tego – nienawiść nie jest kwestią płci. Nienawiść jest wykładnią osobistej frustracji. Staram się już nie zżymać na hejt – czy to ten obecny w wypowiedziach, czy anonimowy, w internecie. Analizując go, możemy się zorientować kim jesteśmy i jaki jest stan społeczeństwa. Pragmatycznie rzecz biorąc, jest to istotniejsze niż przykrość, którą hejt wyrządza hejtowanym osobom. Hejt jest wyrazem niczym nieograniczonej wolności słowa, a co za tym idzie – szumem ulicy, szczepionką przeciwko propagandzie, diabelskim lustrem, ale jednak lustrem, w którym przegląda się nasza cywilizacja. To nie hejt zabija i to nie hejt niszczy. To my zabijamy i niszczymy. Mały hejter siedzi w każdym z nas. Nie ma się czego bać… Już – nie.