Chociaż w ogólnej konkluzji, autor klasycznej publicystycznej książki „Rzecz o psychice narodu polskiego” Aleksander Bocheński nie potwierdził jednoznacznie, że istnieje coś takiego jak psychika narodowa, ale nie trzeba być szczególnie wnikliwym obserwatorem by zauważyć, że w życiu narodów można zauważyć tendencje do pewnego typu zachowań, postaw, utrwalone nawyki w życiu społecznym, obyczajowym, rodzinnym, indywidualnym.
Ilekroć jestem we Francji, a jest to kraj który znam relatywnie najlepiej pośród innych w Europie, widzę i czuję, że w ich sposobie życia, w aspekcie ogólnym i szczególnym, jest coś głęboko odrębnego od modusu życia Polaków.
Dotyczy to zarówno przejawów dostępnych bezpośredniej obserwacji, jak i tych, które są bardziej ukryte i które czuje się bardziej „przez skórę”, aniżeli naocznie. Wydarzenia sierpnia 1980 roku, a następnie transformacja ustrojowa po Okrągłym Stole samoutwierdziły Polaków – generalnie rzecz ujmując, choć tak szeroki kwantyfikator zawsze należy traktować umownie i z dystansem – w przekonaniu, że są nie tylko wspaniałym narodem, konsekwentnie podążającym do niepodległości i wolności, kosztem doznawanych krzywd i cierpień, ale że potrafią osiągnąć swój cel w sposób pokojowy, bez rozlewu krwi.
Przez dziesięciolecia po przełomie ustrojowym pedagogia społeczna nakierowana była na utwierdzanie Polaków w tej samoidealizującej wizji, której wsparciu służyła także skrajnie wyidealizowana wizja historii Polski od jej zarania. Pisowska prawica widziała i widzi ten okres inaczej, jako czas tzw. „pedagogiki wstydu”, ale jeśli taka nawet istniała, to ograniczona była do tematu win Polaków w stosunku do Żydów, a nadto stanowiła sferę niszową i tonęła w lawinie idealizacji, samozadowolenia i samodurstwa narodowego. Co nie znaczy, że PiS-owi nie udało się wmówić tej narracji wielu Polakom, tym bardziej że miał i ma w tym silnego sojusznika w Kościele katolickim.
Do tego doszła, uprawiana przez środowiska neoliberalne, idealizacja sukcesu ekonomicznego będącego efektem reform balcerowiczowskich, ale to temat na odrębne rozważania. Tym razem skoncentruję się na wymiarze świadomościowym, ideowo-światopoglądowym, czyli nie na „bazie”, lecz „ na nadbudowie”.
Ktoś napisał kiedyś, gdzieś, nie pamiętam źródła, w którym znalazłem te słowa, że Polacy to najbardziej reakcyjny naród na świecie.
Owszem, mają w sobie, gen niepodległości narodowej i państwowej, ale już sposób w jaki tę niepodległość zwykli zagospodarowywać, daleki jest zazwyczaj od ideałów wolnościowych w wymiarze wolności jednostki, oparty na zakamieniałym tradycjonalizmie i przywiązaniu do religii, daleki od szanowania odmienności wewnątrz własnego narodu, tak naprawdę nie lubiący innych. Często daleki jest też od zwykłego racjonalizmu, tak cenionego przez pooświeceniową Europę. Nieprzypadkowo oświeceniowa elita zachodnioeuropejska (w tym spadkobiercy Woltera, przywódcy Wielkiej Rewolucji Francuskiej) bez nadmiaru grozy patrzyła u schyłku osiemnastego wieku na rozbiory Polski, bo widziała w szlachcie i magnaterii polskiej gwaranta najbardziej wstecznego i okrutnego, nawet w skali ówczesnych norm, ustrojowego systemu społecznego wyzysku.
Wymowna jest w tym względzie scena z filmu „Popioły” Andrzeja Wajdy, w której urzędnik austriackiej, zaborczej administracji pojawia się w roli obrońcy maltretowanego chłopa, traktowanego przez pełnego pychy i okrucieństwa szlachciurę jak własność. Szlachecka wolność służyła klasowemu egoizmowi.
To, o czym chcę wspomnieć na koniec, nazwę syndromem Zolla, choć można by to zjawisko opatrzyć, wariantowo, różnymi określeniami.
Chodzi wszak nie tylko o profesora Andrzeja Zolla. Obóz PiS, rozumiany w szerokim sensie, wraz z sojusznikami, ziobrystami i gowinistami, ma dar pchania ku centrum czy w lewo (taki żarcik) osoby o poglądach i światopoglądzie, który jest totalnie sprzeczny z moją (i nie tylko moją) lewicowością. Zoll był (i pozostaje) moim bardzo negatywnym bohaterem jako prezes Trybunału Konstytucyjnego, który w 1997 roku storpedował, powodowany konserwatywnymi przesłankami, liberalizację ustawy antyaborcyjnej dokonaną przez SLD i prezydenta Kwaśniewskiego.
W 2014 roku Zoll krytykował antyprzemocową konwencję stambulską. Ostatnio zadeklarował zmianę zdania. Mechanizm, o którym piszę polega na tym, że każdy, kto wyraża się lub postępuje nie po myśli PiS, staje się jego wrogiem, choćby miał wyraziste prawicowe poglądy a nawet był konserwatystą, krańcowym reakcjonistą i klerykałem. Jednak to niestety tacy ludzie, których logika zdarzeń po 2015 roku przesunęła na wolnościową, demokratyczną stronę barykady, kiedyś, swoimi poglądami i zachowaniami, jak wspomniany Zoll, wykarmili bestię, aż urosła tak, że i z nich zrobiła sobie wroga.
Bez trudu można dziś stworzyć bogaty katalog polityków, uczonych, dziennikarzy, którzy latami krzewili pochwałę poglądów prawicowych, lewicę odsądzali od czci i wiary, a dziś lamentują wniebogłosy, że reżym PiS niszczy demokrację i dławi wolność.
Kiedyś demonstracyjnie, z pogardą, atakowali i deprecjonowali lewicowe i wolnościowe nurty, a dziś leją krokodyle łzy. W tym licznym szeregu są już chyba dziesiątki postaci, dziś idoli liberalnych mediów – Adam Strzembosz, Andrzej Rzepliński, Stefan Niesiołowski, Radosław Sikorski, Paweł Zalewski, tacy dziennikarze jak Tomasz Wołek czy Bogusław Chrabota, ale także n.p., na swoją modłę, część środowiska „Gazety Wyborczej” – tę listę długo by można kontynuować.
Całe zastępy ludzi uczestniczących w życiu publicznym, którzy dziś krytykują PiS, sprzyjało przez lata szeroko rozumianej prawicowości i konserwatyzmowi.
Dziś wyrażają niepokój o to, co PiS ze swoimi akolitami robi z państwem, wymiarem sprawiedliwości, policją, edukacją, etc. Jeszcze kilka lat temu uważałem ich za obcą mi prawicę, klerykałów, nacjonalistów, czy heroldów krańcowo egoistycznego neoliberalizmu ekonomicznego, a dziś muszę znieść ich obecność w szerokim polu obozu wolnościowego, tam gdzie siłą procesów politycznych znalazła się także lewica. Sięgnijmy jednak do praprzyczyn tego zjawiska.
Po demontażu PRL, od roku 1990 zaczęła się pierwsza ideologiczna ofensywa prawicy klerykalno-nacjonalistycznej. Jej pierwszymi sukcesami było wprowadzenie religii do szkół, obowiązku respektowania „wartości chrześcijańskich” do ustawy o radiofonii i telewizji, a sankcji za „obrazę uczuć religijnych” do kodeksu karnego, ustawowe uprzywilejowanie instytucji Kościoła katolickiego.
To tylko niektóre z licznych sukcesów tego nurtu, któremu wtedy nie przewodził jeszcze PiS, lecz niesławnej pamięci ZChN. Tych sukcesów jednak by nie było, gdyby nie bierna, uległa postawa umiarkowanej inteligencji liberalno-demokratycznej, która sprawowała rządy do końca 1990 roku.
To środowisko polityczne, na czele z ich liderem, Tadeuszem Mazowieckim, a także całe otaczające ich, nieprzebrane zastępy akolitów ze środowisk dziennikarskich, naukowych, artystycznych, etc. pozostawiły radykalnej prawicy klerykalno-nacjonalistycznej nieskrępowane możliwości działania. To oni przyglądali biernie się jaju węża, a jak zadżumioną, nieomalże z obrzydzeniem, traktowali lewicę z SLD na czele i jej media (w tym „Trybunę” czy „Nie” ), a także wszelakie poglądy, odrobinę choćby progresywne.
Tym samym pozwolili rozwinąć się lokatorowi wężowego jaja. Dziś, uświadomiwszy sobie, że pozwolili wykluć się zagrażającemu ich interesom i wpływom wężowi klerykalno-nacjonalistycznego, autorytarnego populizmu, leją krokodyle łzy.
Nie zapomnijmy jednak, że PiS przyszło na gotowe i z całym dobrodziejstwem inwentarza przejęło owoce wieloletnich działań z jednej strony, a zaniechań z drugiej, elit liberalno-demokratycznych.
W rezultacie, mamy dziś w Polsce, wykarmione tymi owocami, najbardziej reakcyjne rządy w jej najnowszej historii. Przyszłość pokaże, czy Polacy potwierdzą opinię, że są najbardziej reakcyjnym narodem na świecie.