Jarek Ważny
W Berlinie strach i popłoch; nowe porządki dotknęły nie tylko rządu i kanclerza, ale poszły o krok dalej. Niemiecka stołeczna opera wstrzymuje do odwołania „Dziadka do orzechów” Piotra Czajkowskiego, przez wzgląd na to, że obraz Chińczyków, którzy przewijają się w dziele rosyjskiego kompozytora, jest zbyt jednowymiarowy, co może być dla nich krzywdzące.
W arcydziele Czajkowskiego, Chińczyk drobi małymi kroczkami za białym; mówi jak zepsuta katarynka i wymalowany jest żółtą farbą; czarną pomadą ma podkreślone skośne oko, żeby nie było wątpliwości że Chińczyk jest Chińczykiem. Tzn. Azjatą. I ten obraz nie wszystkim Azjatom się podoba. Poza tym nie konweniuje ze stanem dzisiejszej wiedzy i świadomości społecznej. W związku z tym berlińska scena postanowiła przerobić postaci Chińczyków na bardziej „człowiecze”, tj. odpowiadające stanowi faktycznemu, a nie mitycznemu. Zawył ze złością Cejrowski; Cat-Mackiewicz przewrócił się w grobie, bo oto lewacka zaraza cenzuruje sztukę, w imię fałszywie pojętej politycznej poprawności. I rzeczywiście, trochę w tym racji jest. Ale tylko trochę.
Chińczyk potulnie potakuje małą chińska główką w słomianym kapeluszu, składając ręce jak do pacierza; zapewne każdy ma przed oczyma ten obrazek, jaki klisza z dawnych filmów o Oriencie wyświetliła mu za młodu, w domu czy w szkole. Podobnie rzecz się ma z murzynem, którego już nie wolno tak nazywać; Czarny człowiek tańczy w bambusowej spódniczce, w nosie ma kolczyk, wydęte wargi, a we włosach kość dzikiego zwierza. I tak przez dziesięciolecia owa bajka trwała w naszych głowach, od teleranka po dobranockę. Biały z kolei, kiedy przybył po raz pierwszy do Japonii, wydawał się miejscowym śmierdzącym knurem, i takie też wyobrażenie zakonotowali w swoich pismach. Na szczęście w porę zmienili zdanie. Czemu zatem my nie możemy pójść tą samą drogą, i wyprostować trochę ścieżki, którymi wiedzie nas Sienkiewicz, Maukszyński czy Brzechwa? Oczywiście, możemy. Zastanawiam się tylko, czy powinniśmy.
Z jednej strony, to dobrze, kiedy ktoś chce odkręcić kolonialną wizję świata z XIX w, i nie przeciągać jej na XXI w. bo tyle co było, już wystarczy. W balecie Czajkowskiego Chińczyk był egzotyczna zabawką. Dzisiejszy Chińczyk nie chce być tak postrzegany i warto to uszanować, zwłaszcza że i dzisiejsze Chiny są w trochę innym miejscu swego rozwoju i samoświadomości. Z drugiej zaś strony, jest wszak prawda historyczna która mówi: świat właśnie taki był, drogie dzieci. Tak kiedyś go urządzono i pokazujemy go Wam w oryginale. Do zrozumienia przekazu trzeba mieć w głowie kod kulturowy i nie obrażać się na statystów, tylko skupić się na całej wymowie dzieła. No niby w porządku, ale czy całości dzieła zaszkodzi, kiedy trochę zmodyfikujemy tło? Wywalimy halabardników, a w ich miejsce wstawimy strażników z shootgunami.
Istotą teatru, filmu czy baletu jest dziś to, że zastane teksty wystawiamy na nowo, w nawiązaniu do tu i teraz. Ciężko sobie wyobrazić inscenizacje Szekspira wyłącznie w strojach z epoki i w scenerii elżbietańskiego dworu. Czasami jednak w poprawianiu tego co było, można się zapędzić i zastąpić Annę Boleyn…no właśnie, wszyscy wiemy, jak to się skończyło. Można usuwać z rynków europejskich miast choinki albo Mikołaja, bo te rażą w oczy społeczności muzułmańskie. Niestety, takie przykłady są wynaturzeniem politycznej poprawności, która co do zasady, powinna korygować rasistowskie myślenie sprzed ćwierć wieku, którym biały człowiek usprawiedliwiał swój imperializm, a później, holokaust i dzielenie Europy na podludzi, wyciągając od Fryderyka Nietzsche co pikantniejsze fragmenty. Tak to już jest, że wspieranie dawnych zbrodni ułatwia popełnianie dzisiejszych, co widać jak na dłoni. Dlatego właśnie ta znienawidzona poprawność jest mimo wszystko potrzebna. Pytanie tylko, w którym miejscu stosowana, zaczyna być karykaturą samej siebie. Tam gdzie mówi, że to co było, należy zmienić, bo nie odpowiada dzisiejszym realiom, niezależnie od kontekstu i czasu w którym obraz wyszedł spod ręki mistrza, czy może tam, gdzie antycypuje, co się stanie, jeśli w porę nie zareagujemy i nie naciągniemy sobie na pysk kagańca autocenzury. Po wyborze Olafa Scholza na kanclerza Niemiec usłyszałem w stacji komercyjnych z T w nazwie, jak jeden z poproszonych o komentarz ekspertów stwierdził, że ostatnim, charyzmatycznym kanclerzem Niemiec był Hitler. Nie przypominam sobie, żeby ogłoszono z tego powodu bojkot kanału, w związku z faszyzującą linią programową. I dobrze, bo to nieprawda. I że Hitler i że linia, ale żeby to wiedzieć, trzeba mieć głowę i jej używać.
Mój kolega opowiadał mi, że jechał kiedyś taksówką do dawnego kina „Moskwa” na seans. Kierowca na dzień dobry powiedział mu, że był w tym kinie, kiedy je otwierali, na amerykańskim filmie. Kowboj strzelał z rewolweru do monety, i tak strzelał, że zrobił w niej dziurkę w środku. A to, Panie, nieprawda, mówił szofer koledze. Przecież wiadomo, że jak z takiego kalibru się strzeli, to się ten pieniążek w dybizgi rozleci. Na odchodne powiedział, że nigdy więcej już później nie poszedł do kina, bo tam tylko fałsz i ułuda. No i kilkadziesiąt lat światowej kinematografii przeszło mu koło nosa, ale czy to zbrodnia, że się woli prawdę od fikcji?