Narodowość czy też przynależność narodowa, podobnie jak nacjonalizm, są szczególnego rodzaju reliktem kulturowym. Tak mówi Benedict Anderson, amerykański historyk i politolog. Narody wyobrażane są jako wspólnoty ograniczone, ponieważ nawet największa wspólnota zamieszkująca choćby największe terytorium musi zawsze pozostać ograniczona ze względu na granice geograficzne i na przeświadczenie członków wspólnoty o swojej przynależności do danego miejsca. Nacjonalizm to z kolei pogląd ludzi ograniczonych – ograniczonych nie tylko w sensie horyzontu zawężonego do własnego narodu, ale też ograniczonych w postrzeganiu rzeczywistości.
W kulturze nowożytnej najważniejszymi elementami symboliki narodowej są groby nieznanych żołnierzy. Martwi bohaterowie są ważniejsi niż żywi, żywi zaś mają obowiązek w razie konieczności zostać martwymi bohaterami. Jak wyjaśnia Anderson, skoro wyobrażenia narodowe dotyczą takich właśnie kwestii, świadczy to o ich bliskim pokrewieństwie z wyobrażeniami religijnymi, a to z kolei wskazuje na zakorzenienie nacjonalizmu w śmierci, ostatecznym przeznaczeniu każdego człowieka niezależnie od jego wieku.
Może to tłumaczyć łatwość, z jaką nacjonalizmy łączą się z religiami, choć wszystkie religie twierdzą, że są ponadnarodowe. Nacjonaliści zyskują w ten sposób religijne (boskie) namaszczenie i pewność, że głoszą jedyną prawdę, a religie zyskują wyznawców, wpływy i pieniądze. Tak oto sojusz tronu i ołtarza zostaje zastąpiony sojuszem ołtarza z rózgami liktorskimi, mieczykami Chrobrego, strzałokrzyżami czy ostatecznie z jedną tylko literą: „Ω” bądź „Z”. Nie ma dobrych nacjonalizmów, tak jak nie ma dobrych nacjonalistów.
Moloch nacjonalizmu nieustannie domaga się ofiar, krwi swojej i obcej. Przelewanie krwi urasta do rangi symbolu stwarzającego naród i szczególną więź między członkiem rzeczywistym narodu a wyobrażoną idealną wspólnotą. Narodowi potrzebna jest przemoc i krew. Jest to odwołanie do pierwotnych wspólnot krwi, tak samo wyobrażonych jak naród i tak samo jak on nieistniejących. Naród potrzebuje ofiar, a ofiarami są zarówno ofiary przemocy uznane za wrogów narodu, jak i ci, którzy tę przemoc zadają, naznaczeni krwią i przemocą.
Nie pierwszą i nie ostatnią ofiarą opętanych nacjonalizmem był Gabriel Narutowicz. Mało kto zrobił tyle co on dla uzyskania niepodległości i powołania do życia państwa polskiego. Narutowicz ma większe prawo do tytułu ojca założyciela republiki niż Dmowski, a na pewno nie mniejsze niż Piłsudski. Sam był pragmatykiem, demokratą, inżynierem. Nieoczekiwanie dla siebie został pierwszym prezydentem Polski. Wybrany został jednak nie głosami „najprawdziwszych” Polaków, a zaledwie zwykłych demokratów, obywateli Polski, którym tego obywatelstwa ci najprawdziwsi z prawdziwych odmawiali. Bo socjaliści, bo Żydzi, Niemcy, Ukraińcy, chłopi czyli pospólstwo. Albo po prostu lud.
Dziś jesteśmy w nieco dziwnej sytuacji. Rządzący chcieli powrotu do przeszłości, udając, że nie było tych stu lat ani w Polsce, ani w Europie, ani w całym ONZ-ecie. Znów wrogami są socjaliści, Żydzi i Niemcy. Eligiusz Niewiadomski przeżyłby małe déjà vu. Do listy wrogów „ojczyzny” doszli jeszcze Francuzi, Holendrzy i wszyscy ci Europejczycy i liberałowie różnej maści. Zaprawdę prawdziwy Polak patriota musi mieć w sobie bardzo wiele nienawiści, żeby w końcu móc siebie odrobinę pokochać. On też zresztą jest ofiarą tych, którzy dla przyziemnych celów, własnych ambicji i pieniędzy tę nienawiść rozniecają, łącząc ją z polityką – po to, by grzać się w cieple swojego domowego ogniska i płonących stosów książek i ludzi.
Nie istnieje demokracja bez demokratów ani braterstwo bez sióstr i braci. Nie ma demokracji bez równości i sprawiedliwości. Nie ma wolności bez obowiązków. Jeśli jednak ludzi dobrej woli jest więcej, to nie mogą zachować bierności i milczenia. Demokracja nie potrzebuje ofiar, ale wymaga wspólnego działania.