3 maja 2024

loader

Niechciana rocznica

Sala spora, ale daleko jej do hal, w których w chmurze konfetti organizują swe kongresy współcześni politycy.

Ci tu, gdy byli w sile wieku i u szczytu swych karier, obradowali najczęściej za długim stołem obciągniętym zielonym suknem, z ustawionym u stóp rzędem paprotek, na tle czerwieni lub biało-czerwieni, naprzeciwko podłużnych stołów zastawionych butelkami z wodą mineralną… Ale nagłośnienie było lepsze wtedy, niż teraz, tu.
Salkę spowijała sentymentalna poświata siwych włosów i rzadki już błysk pobladłych na co dzień oczu. Poza paniami, które nie poddają się do końca, wszyscy ubrani skromnie – w swetry, buty adidaso-podobne, tekstylne, na kolorowych podeszwach, szerokie w podbiciu, wygodne… Co z tego, że ni w pięć ni w dziewięć w stosunku do całej reszty. Ktoś, kto jest za młody by wiedzieć, co to jest ból haluksów, jak dokucza płaskostopie, nie ma pojęcia, jaką ulgę dają szerokie, miękkie, wygodne buty. Choćby i pstrokate. Owszem byli panowie w marynarkach, a nawet w garniturach – bardzo wielosezonowych, ale ciągle porządnych.
Oto obok siedzi pan wsparty na lasce – bez jego zrozumienia, sympatii dla artystów i miłości do sztuki, kto wie, czy w ogóle „Człowiek z marmuru” by powstał. Przynajmniej wtedy, w 1976 roku. To on podejmował decyzje, przecierał ścieżki, odblokowywał zablokowane. Mistrz wielokrotnie dziękował mu publicznie.

foto na balkon na 1

Trochę dalej, wciąż trzymający się świetnie niegdysiejszy guru ekonomii, człowiek, który będąc naukowym młodzieńcem kierował całą gospodarką, usiłując z gospodarki scentralizowanej i planowej zbudować gospodarkę konkurencyjną dla wolnorynkowej. Zapomniane już dziś, jakże teraz śmieszne otwarcie na zachodnie ketchupy, które kiedyś zawróciły nam w głowie, to jego sprawka. Wyszło jak wyszło, ale polityczni zwycięzcy, którzy tak chętnie dziś rechoczą z tamtych wysiłków i starań, do dziś jeszcze nie sprzedali całego państwowego majątku wówczas powstałego. A przecież starali się bardzo.
Ci starsi państwo, którzy witają się z uśmiechem radości i poniekąd z uśmiechem ulgi, że jeszcze są pośród tylu znajomych, to była kiedyś elita Polski Ludowej. Do dziś oprócz słabującego zdrowia zachowali trzeźwość umysłu, umiejętność dyskusji, piszą książki, dyskutują, ale poza własnym gronem stronią od życia publicznego. To nie jest już ich świat. Tu, w tej sali zjawili się z intelektualnej potrzeby porozmawiania o czasie, który był dla Polski i dla nich osobiście ważny, który na każdym z nich odcisnął jakieś piętno, i którzy też na owym czasie swoje w jakiś sposób odcisnęli.
Okazja była poważna – 60-lecie polskiego Października. To ważna kartka w polskim kalendarzu. Prof. Andrzej Walicki, uznany w świecie filozof i historyk idei, powiedział kiedyś, że jeśli w ogóle mówić o komunizmie w Polsce (profesor twierdzi, że próba sowietyzacji Polski, z którą mieliśmy do czynienia, miała bardzo niewiele wspólnego z komunizmem), to on na pewno skończył się w roku 1956, w okresie polskiego Października właśnie. Dodajmy – w każdej dziedzinie, na wszystkich płaszczyznach życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Od października ’56 Polska była innym krajem – choć ciągle była w obozie państw socjalistycznych, to jak się wówczas mówiło – polski barak był najweselszy – z autonomicznym kościołem katolickim, z chłopskim rolnictwem, z kulturą błyszczącą wybitnymi książkami, filmami, spektaklami teatralnymi, kabaretami i twórcami. Jak pokazała historia zapoczątkowanej w Październiku podróży ku pełnej wolności nie można już było powstrzymać.
Z okazji 60-lecia tamtych wydarzeń Tygodnik „Przegląd” i Fundacja im. Róży Luksemburg zorganizowały konferencję „Przełom Października ‘56”.
O geopolitycznym tle polskiego Października mówił prof. Andrzej Werblan jeden z najwybitniejszych badaczy i znawców współczesnej historii Polski. Inny wybitny uczony, prof. Andrzej Friszke opisał popaździernikowe relacje między kościołem a władzami PRL.
Referaty wygłosili też m.in. prof. prof. Andrzej Skrzypek i Longin Pastusiak oraz dr. dr. Agnieszka Mrozik i Łukasz Jastrząb.
Padło wiele mądrych słów, ciekawych refleksji i zdań, które aż prosiły się, by je zapisać w podręcznikach historii. Z tym jednak zdaje się nie będzie tak łatwo, bo właśnie weszliśmy w okres wymazywania mądrych myśli nie tylko z podręczników, ale i ze świadomości społecznej.
Profesor Andrzej Werblan był jedynym na sali uczestnikiem słynnego VIII Plenum KC PZPR, które w październiku 1956 roku obradowało „na raty” z powodu nagłej wizyty delegacji radzieckiej z Nikitą Chruszczowem na czele. Sekretarz generalny nie był jeszcze wówczas na sto procent pewien swego przywództwa, śmierć Stalina otworzyła bowiem walkę o sukcesję między różnymi frakcjami na Kremlu i sprawa polska mogła być okazją do zademonstrowania determinacji i zdecydowania w obronie zdobyczy socjalizmu w całym obozie socjalistycznym. Już na Okęciu Chruszczow demonstrował, kto tu rządzi – pominął witających go członków polskich władz i od razu podszedł do Konstantego Rokossowskiego, swojego człowieka, choć nominalnie Marszałka Polski. – Ten numer wam nie przejdzie, rzucił tylko w stronę Polaków, mając na myśli, że żadne reformy, które nie uzyskałyby radzieckiej aprobaty, nie tylko nie będą możliwe, ale nie będą tolerowane. Rosjanie nie mieli wątpliwości, że z Polsce rozpoczął się proces demontażu socjalizmu, do czego ZSRR zdecydowany był nie dopuścić…
Tak rozpoczął się kilkunastogodzinny maraton polityczny, który rozgrywał się co prawda w Belwederze, ale przy coraz bliższym chrzęście gąsienic radzieckich czołgów.
Jak napisał po latach historyk przegranej węgierskiej rewolucji 1956 roku Charles Gati Węgry spłynęły krwią, bo Węgrzy nie mieli tego, co Polacy: ich przywódca Imre Nagy nie był Władysławem Gomułką, kardynał József Mindszenty nie był kardynałem Stefanem Wyszyńskim, a kierownictwo węgierskiej redakcji Radia Wolna Europa nie było Janem Nowakiem Jeziorańskim.
Imre Nagy był długoletnim agentem NKWD i nigdy się do końca spod tego wpływu nie wyzwolił. Reszta zaś ślepo słuchała szczucia płynącego via Monachium, którego autorzy nie mieli bladego pojęcia o Węgrzech. Amerykanie mieli wtedy bardzo słabe, wręcz żadne atuty w Budapeszcie, nie mieli właściwego rozeznania, kontaktów, ich personel odpowiedzialny za monitorowanie sytuacji na Węgrzech nie znał węgierskiego. To w połączeniu z zapalczywością i chęcią zemsty za krzywdy, musiało się źle skończyć. Węgrzy stawiali warunki, które w owym czasie były dla ZSRR absolutnie nie do spełnienia.
Co innego Gomułka – patriota wolny od jakichkolwiek tajemnych związków z radzieckimi partnerami, polityk przebiegły, potrafiący dostrzec korzyści dla kraju wynikające z korzystania z doświadczeń, wiedzy i przenikliwości ludzi, którzy dotąd byli… symbolami stalinizmu w Polsce. Jego budowniczymi, można powiedzieć.
W bardzo ostrym wówczas sporze między „natolińczykami” – frakcją pro-moskiewską, tzw. twardogłowych a frakcją „puławian” – owych właśnie do nie dawna czcicieli Stalina, a teraz jego zdeklarowanych wrogów, dążących do rewizji zasad funkcjonowania partii i rewizji stawianych przed nią celów, Gumułka stanął ramię w ramię z tymi drugimi. Potrafił przeprowadzić partię i kraj wąską ścieżyną między moskiewskim socrealizmem, a polskim soft-rewizjonizmem. Polska nie zamierzała opuszczać obozu socjalistycznego, nie protestowała przeciwko stacjonowaniu na naszym terytorium wojsk radzieckich, chciała tylko zabrania do Moskwy „doradców” wojskowych, czyli przywrócenia polskiej komendy nad polskim wojskiem i uznania – jakbyśmy dziś powiedzieli – „polskiej drogi do socjalizmu”. Siła przekonywania Gomułki, jego determinacja połączona – bagatela – z groźbą Chin, które ostrzegły ZSRR, że nie będą tolerowały jakiejkolwiek interwencji wojskowej w Polsce sprawiły, że radzickie czołgi zatrzymały się pod Łowiczem…
Różnie potem bywało z tzw. „zdobyczami Października”, ale nie ulega wątpliwości, że Polska nigdy już nie była taka sama jak w latach 48-56. Władze przez następna lata a to przykręcały śrubę, a to ją poluzowywały – na ogół w rytm protestów społecznych – ale nigdy jej na powrót nie zacisnęły.
Zwrócił na to uwagę prof. Andrzej Friszke, który pochylił się nad stosunkami państwo-kościół. Prymas Wyszyński poniósł w tamtym, gorącym okresie wielkie zasługi dla kraju wykazując powściągliwość w oczekiwaniach i nakazując powściągliwość kościołowi. Władze też poszły na liczne, niespotykane nigdzie indziej w obozie socjalistycznym koncesje, zwłaszcza w zakresie kultury, wydawnictw kościelnych i kościelnej prasy. Sielanka nie trwała długo – zdaniem profesora góra pół roku. Potem bywało różnie, czasem bardzo źle. Kościół był po wielokroć atakowany z różnych kierunków, ale i sam dłużny w dążeniu do osiągania własnych celów nie pozostawał. Nigdy jednak nie wróciły już czasy, że państwo wyznaczało mu kandydatów na biskupów. Państwo mogło ograniczać dostawy cementu i na inne sposoby reglamentować rozwój kościoła, ale nigdy nie wkraczało już w jego dziedzinę. Uznało na trwale jego odrębność i podmiotowość. Rzecz niespotykana w tzw. „demoludach”…
Spotkanie zorganizowane przez Tygodnik „Przegląd” było naprawdę bardzo ciekawe i śmiem twierdzić rzadkie dziś, nie często spotykane. Bo przecież dziś referat nienapadający na Polskę Ludową jest nie do pomyślenia na żadnej liczącej się sesji „naukowej”.
Wieczorem „Polski Październik” przewinął się też na krótko w trakcie wywiadu, jakiego dziennikarce TVN 24 udzielił prezydent Aleksander Kwaśniewski. Pan prezydent próbował zwrócić na tę rocznicę uwagę pani prowadzącej, mówiąc, że to ważna polska data. Przykład na to, że w dziejach Polski Ludowej gremialnie dziś potępianych, były jednak okresy wartościowe, które zmieniały bieg historii kraju w dobrym kierunku. Pani prowadząca grzecznie, ale stanowczo odpędziła pana prezydenta Kwaśniewskiego z tego tropu mówiąc, że ona w Polsce Ludowej nie widzi żadnych pozytywów.
Pomyślałem sobie, że rzeczywiście. Weźmy taką telewizję. Był jeden program, czarno-biały zresztą, nadawany w godzinach od do… O takim wyborze jak dziś, o tej ferii barw, programów, o takiej paradzie ślicznych pań i przystojnych panów mowy nie było. Co prawda były zaczątki takich fantastycznych dzieł telewizyjnych jak „Mam talent”, ale przaśne to było, czerstwe i na dodatek prowadzone przez starszego pana – Aleksandra Bardiniego. Kudy mu do współczesnych państwa celebrytów… A jednak jedną zaletę tamte czasy miały na pewno – na centymetr kwadratowy ekranu przypadało nieporównanie mniej idiotek i idiotów niż dziś.

trybuna.info

Poprzedni

Dla Nawałki za słaby

Następny

Trzynasta kolejka pełna hitów