CD 8 fot.Witold Rozbicki
9 stycznia mija 5 lat od śmierci Józefa Oleksego.
Józefa lubili, choć byli i tacy, którzy za plecami nie żałowali mu uszczypliwości. Często nie zdając sobie sprawy, że powtarzają za nim to, co sam z dystansem mówił o sobie. Na przykład o tym, że spieszy się, wyjeżdża, bo wszędzie jest potrzebny i wszyscy na niego czekają. Albo: że był – co prawda – pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego, ale – Biało Podlaskie – co to za województwo? Mawiał też przekornie, że nie męczyłby się dzisiaj z nami, miał szansę zrobienia prawdziwej kariery – byłby biskupem, gdyby mu komuna nie zamknęła katolickiej szkoły.
Zarzucali też, że czasami lawiruje i zmienia zdanie, zapominając , że Jego dywagacje były wyrazem wątpliwości i wyrazem dochodzenia do wniosków. Myślał- więc mówił. Wielu tylko mówiło.
Kiedy dziś politycy lewicy zastanawiają się, jak do tego doszło, że SLD poniosło sromotną klęskę w wyborach prezydenckich i parlamentarnych 2015 roku, dlaczego doświadczone środowisko polityczne podejmowało nieracjonalne decyzje, wielu puentuje to słowami: „Józek by na to nie pozwolił”. I jest w tym uznanie dla człowieka, który był autorytetem i często sumieniem tego środowiska. Potrafił sprzeciwiać się w ironiczny sposób, ale wiedział też, kiedy pozostaje już tylko trzasnąć pięścią w stół i awanturować się. Tak trochę po góralsku, bo nie wstydził się i nie wyzbył swoich nowosądeckich korzeni.
Poznałem Go późno, już po „okrągłym stole”, kiedy zdarzało mi się prowadzić „Monitor Rządowy” w TVP, zaś Józef był ministrem ds. kontaktów ze związkami zawodowymi. Byłem już oswojony ze studiem telewizyjnym i z ministrami, ale ten gość był jakby z innej gliny ulepiony. Celebrował swoją pozycję publiczną i telewizyjną sytuację, ale jednocześnie był też sympatyczny, skracał dystans. Mówił z przejęciem w imieniu rządu, ale dostojeństwo jego wypowiedzi nie było „partyjną liturgią”. Czułem, że przejmuje się tym co robi, że „umowa”, „kompromis”, ”porozumienie”, „współpraca” nie są dla niego pustymi słowami. Od razu zdobył moją sympatię i wzbudził zainteresowanie. Wtedy nie przypuszczałem nawet, że niebawem będziemy blisko współpracowali.
Pod koniec stycznia 1990 roku wystartowała Socjaldemokracja RP, jednym z jej założycieli był Józef. Parę dni później w zespole kierowanym przez Marka Siwca przyszło mi współtworzyć „Trybunę”. Trwał spór o Polskę, o to jakie zmiany i w jakim tempie trzeba przeprowadzić. Równocześnie toczył się spór o miejsce lewicy – jak to już wtedy zręcznie nam dodano – „postkomunistycznej”. Spieraliśmy się też o własną tożsamość, o to, co naprawdę znaczy „socjaldemokracja”, jak powinna wpisywać się w konieczne zmiany Polski, jak odnosić się do przeszłości, kiedy i dlaczego mówić rządzącym „tak”, a kiedy „nie”. My w „Trybunie”, staraliśmy się też tworzyć nowy standard relacji pomiędzy partią i jej gazetą.
Wspominając ówczesną geografię wewnątrzpartyjną, trudno jednoznacznie i w pełni zakwalifikować Józefa do jakiejś frakcji czy skrzydła SdRP. Nie pasował do grupy młodych sekretarzy i aktywistów partyjnych, utożsamianej z sekretarzem generalnym SdRP Leszkiem Millerem. Najbliżej Mu było do grupy skupionej wokół przewodniczącego SdRP Aleksandra Kwaśniewskiego, składającej się z działaczy ruchu studenckiego i naukowców. Dość szybko dało się jednak zauważyć, że Józef zdobywa pozycję tego trzeciego, tego pomiędzy Aleksandrem i Leszkiem, negocjatora, ale i inicjatora ważnych dyskusji.
Był wszechstronny. Potrafił ciekawie i nieszablonowo dyskutować o lewicowej tożsamości, wartościach, stylu działania. Umiejętnie korzystał ze swojej wiedzy ekonomicznej, co było doceniane w partyjnym, dosyć zideologizowanym środowisku. Wreszcie mówił pięknie, dostojnie, nieco barokowo, zdaniami współrzędnie złożonymi. I choć nie były to proste wystąpienia, słuchano Go.
Dla dziennikarza był wdzięcznym rozmówcą – barwnym, otwartym, intelektualnie ciekawym. Dla redaktora naczelnego „Trybuny”, jakim przyszło mi dość szybko zostać, był wsparciem. Rozumiał, że „Trybuna” powinna być gazetą lewicową, gazetą socjaldemokracji jako sposobu myślenia, ale nie gazetą partyjną, ograniczoną do prezentowania stanowiska jednej partii.
Wtedy poznałem też Józefa – kompana, niezwykle wymagającego, bo biesiadować lubił i potrafił. Szczegółów nie będę opisywał, ale – wierzcie mi to nie ilość wypitego alkoholu, lecz przyjazna atmosfera była najważniejsza. Dzięki Niemu poznałem wiele ciekawych postaci, ludzi różnych wyznań, z różnych środowisk politycznych. Dzięki dobrej ręce Józefa mam do dziś paru dobrych kolegów, a nawet przyjaciół.
Kiedy we wrześniu 1993 roku SdRP wygrała wybory parlamentarne i przyszło zdecydować, kto z poręczenia zwycięskiej partii może kandydować na Marszałka Sejmu, wybór był oczywisty: albo Aleksander albo Józef. Pierwszy nie rwał się do tego zaszczytu, obawiając się gorsetu, jaki nakłada na polityka ten ponadpartyjny urząd. Drugi jak ulał pasował do marszałkowskiego fotela. Pamiętam lunch w Restauracji Hetmańskiej dawnego Hotelu Victoria, w przyjacielskim, niezbyt dużym gronie, z udziałem szefa klubu SLD Kwaśniewskiego i Marszałka Oleksego. I stanowcze zalecenie Aleksandra: „Panowie, nie ma już Józka, jest Pan Marszałek, i pamiętajcie o tym nie tylko na Wiejskiej”. Myślę, że czas pierwszego „marszałkowania” ( 1993-1995) był w Jego wspomnieniach najlepszym czasem pracy na rzecz dobra wspólnego. Konieczność ułożenia się z niełatwymi partnerami, jakimi byli i Prezydent Lech Wałęsa i Premier Waldemar Pawlak, dosyć rozdrobniony a przez to rozkapryszony Sejm, przejście lewicy z opozycyjności do współodpowiedzialności to okoliczności, w których Józef mógł pokazać swoje polityczne talenty. Potrzebna była jego koncyliacyjność i stanowczość, wyobraźnia i doświadczenie, pracowitość i umiejętność folgowania sobie i innym.
19 grudnia 1995 roku, w restauracji przy ulicy Pańskiej, zorganizowałem swoje imieniny, na które Józef „wydelegował” żonę Marię, czegoś smutną i refleksyjną. Z czasem na tę imprezę zaczęły docierać informacje przerażające i po ludzku tragiczne. Literatura związana z tzw. aferą Olina jest już dość bogata, trzeba jednak powtórzyć kwestię podstawową: to było bezpodstawne uderzenie części służb specjalnych w premiera polskiego rządu, które w warunkach zmiany na urzędzie Prezydenta RP, wyglądało jak próba zamachu stanu. W tym czasie napisałem w „Trybunie” wiele tekstów. Wynikały nie tylko z wiary w człowieka, jego patriotyzm, dobrą wolę i uczciwość, ale też z troski o wiotką, młodą demokrację. Józef wypowiedział wtedy znamienne słowa : „rezygnuję z urzędu, bo jestem niewinny”. Winni mają się dobrze, tylko Lech Wałęsa wyraził ubolewanie, że nie miał czasu pojednać się z Józefem przed Jego śmiercią.
Wydawałoby się, że tak dramatyczny zwrot będzie końcem publicznej służby. Stało się jednak inaczej – lista stanowisk, jakie Józef obejmował po 1995 roku jest imponująca. I najważniejsze jest to, że mandat do tej aktywności dawały Mu wybory parlamentarne. Bo kiedy startował w wyborach – zdobywał mandat.
Przypomnę jedno szczególne zaangażowanie Oleksego: przygotowania do akcesji Polski do Unii Europejskiej. W Kancelarii Prezydenta RP pracowałem od 2002 roku i odpowiadałem, między innymi, za sprawy europejskie. Wtedy moje drogi z Józefem krzyżowały się nader często. Był przewodniczącym Komisji Europejskiej Sejmu, delegatem Polski do Konwentu w sprawie przyszłości Unii Europejskiej, pracował w prezydenckiej Grupie Refleksyjnej, aktywnie uczestniczył w kampanii przed referendum akcesyjnym. Razem z premierem Tadeuszem Mazowieckim i Różą Thun uczestniczył w inauguracji prezydenckiej kampanii referendalnej w Płocku, 25 kwietnia 2003 roku. 19 maja byliśmy razem w Siedlcach, dokąd Prezydent zaprosił ówczesnego Przewodniczącego Komisji Europejskiej Romana Prodiego. Wracaliśmy wspólnie śmigłowcem, na którego pokład Józef zabrał kosz darów od wyborców: kiełbasę suchą, ogórki kiszone i samogon, który zachwalał jako „polskie whisky”. Prodi nie odmówił Józefowi spróbowania tego, co poza walecznym duchem, wnosimy do zjednoczonej Europy.
Razem z Danutą Hubner i Edmundem Wittbrodtem proponował, by preambuła do konstytucji europejskiej wzorowała się na preambule do Konstytucji RP. Podkreślał, że Unia Europejska nie może opierać się tylko na ekonomii, lecz musi być budowana na „wartościach i zasadach, bo tylko one dają poczucie wspólnoty”. Mówił: „Wspólnota Europejska ma dawać bezpieczeństwo materialne, ale także wskazywać azymuty duchowe” – co w ustach polityka SLD brzmiało znacząco.
Wiele jest tych wspomnień, bo kiedy Józef już był, to wypełniał sobą przestrzeń, jak to dzisiaj opatrznie mówią – publiczną. Słuchając i obserwując ministra, posła, marszałka, premiera, przewodniczącego, wicepremiera, „barona” mazowieckiego, członka PZPR, SdRP, SLD, wreszcie przez jakiś czas polityka bezpartyjnego, trudno było oprzeć się wrażeniu, że jest kimś więcej niż ciekawym mówcą. Wielu żartowało ze stylu wystąpień Józefa mówiąc, że były takie „kościelne”, moralizatorskie i namaszczone. Tak, Józef miał poczucie obowiązku i misji publicznej, mówił z przejęciem i był w jakimś sensie kapłanem – jakby to słowo nie zabrzmiało. Był kapłanem odmiennego stylu politycznego. Czerpał z tradycji polskiej rodziny, ubogiej, pracowitej i katolickiej. Doceniał znaczenie wiedzy i nauki. Był za modnym już dziś zrównoważonym rozwojem, w którym wzrost ekonomiczny ma rozwiązywać problemy społeczne. Był przeciwko dominacji i monopolom. Rozumiejąc potrzebę współpracy między państwami, był wrażliwy na punkcie suwerenności. Promował patriotyzm gospodarczy, zanim to hasło znalazło się na ustach polityków. Doznał krzywdy, ale starał się nie krzywdzić innych. Nie był ideałem, ale któż z nas nie ma słabości?
Muszę przypomnieć pewną szczególną radość, jaką sprawił mi w… Chinach. Byliśmy tam w 2012 roku, w delegacji Instytutu Studiów Wschodnich. Józef, jako przewodniczący, przestawił mnie chińskim gospodarzom w taki oto sposób: „Dariusz Szymczycha – czynny intelektualnie były minister”. Dziękuję, Józefie.