3 grudnia 2024

loader

Orzeł też kura

wikimedia.org.pl

Migawka z wczesnej jesieni. Jeszcze słońce, jeszcze poziom entuzjazmu wyższy niż obecnie. Nie jest, aż tak źle, żeby nie móc się pochichrać. Wędrujemy z kolegą po łódzkim Rynku Bałuckim i po jego okolicach. Dzień targowy. W plecakach kupione pomidory polne i cebula; cebula i pomidory polne. Jak pisałam nie jest źle: wczesna jesień, słońce, inflacja mniejsza niż obecnie, a w perspektywie wyżera. Drepczemy zgodnie wypatrując okazji. Ja i on. Ja pisarka, on- grafik (nie, nie komputerowy). Artyści, wiadomo głodomory. Patoelita, single, bezdzietni, kompletnie nierozwojowi. A może i „uśpiona „piąta kolumna”? Podaję szczegółowo nasze profesje, żebyście wiedzieli, że to co nas spotyka, to może być na przykład kara boska. I was ominie.

Przechodzimy obok cukiernio- piekarni bezglutenowej. Węszymy. Dobrze pachnie, nie? Wchodzimy nawet do środka, w myśl teorii, że „oczy jedzą”. Wychodzimy ubogaceni obrazkami ciasteczek. Proszę nam zapisać na plus, że nie byliśmy tak łakomi, aby lizać szyby. Kolega mówi: „Wiesz, ty masz lepiej: nie ma kobiet za chudych.” Odpowiadam mu: „A wiesz jak leciało dalej:… ani za bogatych”. No to kaplica, no to kanał.

Mijamy plac, po wyburzonej kamienicy. Zarośnięty. „No, to ci chciałem pokazać”, mówi artysta grafik: „Lebioda porosła”. „Można robić zupę z lebiody”. Acha, znaczy w szerszej perspektywie, mamy gdzieś na wiosnę, wpieprzanie zupy z lebiody pod polskim godłem. Obrazek, wzniosły, patriotyczny… Kontemplujemy go. Ślinka mi cieknie. Na orła. Gdyby tak pozbyć się tego całego pozłoconego żelastwa: korony, pazurów i czego on tam jeszcze ma, albo będzie miał, jak mu bizantyjskiego rynsztunku doda Gliński z Ziobro- do wiosny… Czy dałoby się go zjeść? Pióra są, pióra… Z piórami zawsze kłopot. Ale jeszcze jest gaz w kuchence, można opalić pióra… Rosołek? Lebioda na rosołku? „Ty, mówię do kumpla, a taki orzeł to też kura, nie?” „No, kura, kura”, potwierdza.

Orłów w godłach ostatnio u nas dostatek. Na wiosnę wyrośnie pokrzywa. Dobra jest, moczopędna i na bolące stawy. W wieku średnim na coś takiego już się zwraca uwagę- jak coś boli. W Internecie przepis na francuską zupę z pokrzyw. We Francji to danie luksusowe. Trzeba mieć do niej i dżem z moreli i białe wino. Pokusa. Trudno będzie zwalczyć pokusę, żeby wina nie walnąć z gwinta, tylko marnować procentówkę, odparowując ją w zupie. Można rzec: po co ci zupa, jak masz wino? Winę? Postna pokuta! „In vino veritas, in aqua sanitas”. Prawda i Zdrowie. PiZ. Wiadomo: artyści, pseudoelity, nierokujący…

Jest też bardziej „swojski” przepis; nie sfrancuziały, bez poronionego nagniotka Henryka Walezego, który pruł z Polski do Francji, po nocy, jak mu tylko starszy brat król odwalił kitę… Hmmm, co mają Francuzi w godle?

W swojskim przepisie zupę robi się z pokrzyw i dodaje kartofle. Kartoszki uber alles. Też źle? Podwójnie. Przecież te bulwy zaimplantowała nam ulubiona caryca Suskiego… Jakby na to nie patrzeć, samo żarcie robi się bardzo niepatriotyczne. Obcość napiera na nasze dusze i żołądki. Ale jedno mnie pociesza: że orzeł to jednak taka większa kura… No, kura… A o drobiu w garze chyba jeszcze można marzyć odrobinę?

Izabela Szolc

Poprzedni

Mefistofeles, ów demon

Następny

48 godzin sport