Zaprzyjaźniony psycholog opowiedział mi ostatnio historię.
W pewnym mazurskim gospodarstwie, które miał okazję zwiedzać podczas wielu rodzinnych wakacji, wśród ogólnie panującego nieładu i zaniedbania domu i gumna zdumiewała starannie wmontowana przed drzwiami do pustej, sypiącej się ze starości stodoły potężna i na oko niezniszczalna stalowa płyta. Drzwi prawie nie było, ledwo co zamykały się na skobel. Drzwi do domu też naruszył ząb czasu. A płyta wyglądała na wieczną, niezniszczalną i trwalszą niż cokolwiek wokół.
Wreszcie mój znajomy nie wytrzymał i postanowił się dowiedzieć, skąd to imponujące stalowe zabezpieczenie. W odpowiedzi usłyszał historię, którą zapamiętał i przekazuje dalej. Podczas wojny toczyły się tam walki pancernych armii, które pozostawiły na polach i łąkach wraki czołgów. Po ustaniu walk zwycięskie wojsko rozbroiło wraki, wymontowało z nich wszystko, co jeszcze mogło służyć wojennym potrzebom i poszło dalej – a tony stali zostały. Wszak taki czołg to potężna i trudna do rozłożenia maszyna.
A jednak! Minęło lat niewiele i stalowe skorupy zniknęły. Jeden sąsiad wziął lufę, inny wieżyczkę. Jak oni to robili bez stosownych narzędzi? – nie wiadomo. Ojciec obecnego właściciela posesji zabrał płytę podłogową. To znaczy – to, co w czołgu jest podłogą. Nawet nie wiem, jak to się nazywa. I tę płytę umieścił przed stodołą, żeby było można wygodnie i suchą nogą do niej wchodzić. Płyta została. Wojna dawno zakończona, stodoły prawie nie ma. A płyta jest i służy kolejnemu pokoleniu.
Znajomy psycholog (poniekąd jeden z najlepszych, jakich znam) opowiedział mi tę historię, bym zrozumiała fundamentalną prawdę. Nigdy nie jest tak, że los, świat, historia, ludzie zostawiają nam to, czego się spodziewamy, oczekujemy, co według nas mogłoby nam się przydać. Można się na to zżymać, zrzędzić, wpadać w gniew, doszukiwać drugiego i trzeciego dnia, nie przyjmować do wiadomości i odwracać od nieoczekiwanych darów. Albo można robić swoje, posługując się tymi zasobami, które akurat mamy do dyspozycji.
Przez całe życie trzymałam się twardo zasady timeo Danaos et dona ferentes („bój się Greków, nawet kiedy przynoszą ci dary”). A już kiedy Grekiem dary przynoszącym jest obecny minister sprawiedliwości, każdy dar należy traktować co najmniej ostrożnie. Zwłaszcza kiedy jest nim coś, o co przez całe lata się walczyło – także z tym ministrem i jego ludźmi! Od ćwierć wieku bowiem w Polsce toczyła się batalia o rzeczywistą, a nie papierową ochronę ofiar przemocy w rodzinie. Warunkiem takiej ochrony jest gwarantowana przez prawo możliwość natychmiastowej izolacji sprawcy przemocy od jej ofiar, poprzez nakaz opuszczenia wspólnego mieszkania oraz nałożony na sprawcę zakaz zbliżania się. Wiedzą o tym wszyscy, którzy kiedykolwiek pracowali z ofiarami przemocy w rodzinie i na ich rzecz. Ci, dzięki wysiłkom których los ofiar przemocy w rodzinie powoli stawał się nieco lepszy. Najlepiej wiedzą o tym oczywiście sami, a głównie – same zainteresowane, które przemocy w rodzinie doznają codziennie. One wiedzą, że skuteczna pomoc nie tylko powstrzyma domowego oprawcę, ale także umożliwi im zachowanie tego, co dla przetrwania jest podstawą – czyli dachu nad głową, a w konsekwencji przestrzeni wolnej od przemocy.
Dzięki ministrze Izabeli Jarudze-Nowackiej, pełnomocniczce rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn, w polskim prawie (od 2005 roku) obowiązuje Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Nad zgłoszonym przez pełnomocniczkę projektem najpierw deliberowały dwa kolejne lewicowe rządy. Dlaczego tak długo? Ano dlatego, że także dla lewicowych polityków możliwość „brutalnego” prawa, pozwalającego na natychmiastowe usunięcie bijącego z „jego domu”, była czymś przekraczającym granice wyobraźni. To ówczesny minister sprawiedliwości z troską pytał na radzie ministrów pełnomocniczkę: a gdzież oni pójdą, chcesz zapełnić dworce bezdomnymi mężczyznami?
Odpowiedź Izabeli Jarugi-Nowackiej weszła do annałów polskiej polityki: „taki usunięty z domu kat może pójść np. do hotelu albo do kumpla, albo do noclegowni, albo do mamusi, albo, jeśli wszystko się nie sprawdzi – na dworzec. Jeśli mam do wyboru, czy na ulicy znajdzie się (a znajdzie, bo w końcu ze strachu przed stałą i bezkarną przemocą ucieknie) bezbronna i pobita kobieta z dziećmi czy katujący ją mąż (partner), to wybieram to drugie.”
Nawiasem mówiąc, ani ten, ani poprzedni, ani każdy kolejny minister nie wyrażali szczególnego zainteresowania losami kobiet uciekających z domów w strachu przed kolejnym biciem, dręczeniem, torturami. W końcu, kiedy rząd M. Belki skierował projekt ustawy do Sejmu, nakazu opuszczenia i zakazu zbliżania się do ofiar już w nim nie było. A Sejm, przede wszystkim sejmowa prawica, tak dokładnie i długo pastwił się nad rządowym przedłożeniem, że ustawa stała się kadłubkiem bez siły i mocy chronienia kogokolwiek.
Zastanawiałyśmy się z Izą, czy nie wycofać projektu w tej pokracznej i de facto kalekiej formie. Iza jednak zdecydowała: „Nawet jeśli z naszych planów i zamierzeń zostanie tylko tytuł, zostawiamy. Bo będzie on wołał, że jest w Polsce przemoc w rodzinie, są sprawcy i są jej ofiary. I trzeba z tym coś zrobić.” To była słuszna decyzja. Choć cięgi, jakie zbierały, broniąc ustawy, lewicowe polityczki, były okrutne i padały z każdej strony – prawica wrzeszczała, że ustawą „świętość i nienaruszalność polskiej rodziny kalają”, a lewica, szczególnie te i ci, którzy ofiarnie i wbrew wszystkiemu rzeczywiście organizowali pomoc dla ofiar, krzyczeli o swoim zawodzie: ta ustawa jest słaba, nie daje nam skutecznych narzędzi do wykonywania naszej pracy. Mimo wszystko ustawa zaistniała, i jest.
W 2010 roku nowelizacja ustawy nieco wzmocniła ochronę krzywdzonych w domu dzieci. Ale do dzisiaj mam w pamięci głosy pisowskich posłanek i posłów, że to jest lewackie rozbijanie tradycyjnej, katolickiej, bogobojnej rodziny, a ochrona dzieci to miało być ich zdaniem „zabieranie dzieci za biedę rodziców”. Nakazu natychmiastowej izolacji i zakazu zbliżania nadal nie udawało się wprowadzić, możliwa była jedynie długotrwała, skomplikowana i mało skuteczna procedura sądowa. W ustawie zresztą ani razu nie pada słowo „kobieta”, choć wszyscy wiedzą, ze przemoc w rodzinie ma płeć. Ma też twarz, i jest to twarz bitej kobiety.
I tak to trwało. Aż do teraz. Projekt rządowej nowelizacji Kodeksu postępowania cywilnego i niektórych innych ustaw (sejmowy druk nr 279) zgłosił rząd PiS, a prowadzi go minister Ziobro. Do niedawna jeden z najtwardszych przeciwników realnej ochrony ofiar przemocy w rodzinie.
Nie wiem, czemu Ziobro zdecydował się na taki pomysł. Śmieszne nieco wydaje mi się, że projekt oparty jest na rozwiązaniach ustawy austriackiej, na której wzorowałyśmy zapisy odrzucone w 2005 roku. Niewiarygodna wydaje mi się ta przemiana Szawła w Pawła! Z prześladowcy tych, co chcieli chronić ofiary, w płomiennego obrońcę krzywdzonych. Ale zgłoszony przed wyborami prezydenckimi projekt, choćby był tzw. „kiełbasą wyborczą”, jest niezły. Mówi to nawet Urszula Nowakowska. Dla przypomnienia: to jej organizację, fundację Centrum Praw Kobiet, ten sam minister Ziobro pozbawił rządowych dotacji. A Urszula całe życie poświęciła udoskonaleniu prawa i realnej pomocy ofiarom przemocy. Dziś zwraca uwagę na brak ochrony ofiar poza miejscem zamieszkania i jego najbliższej okolicy.
Projekt więc jest. A czy sprawdzi się jako „kiełbasa wyborcza”? Pamięć bywa przekleństwem – poprzedni prezydent i kandydat na prezydenta Bronisław Komorowski podczas kampanii wyborczej podpisał ratyfikację Konwencji RE o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Zrobił to w siedzibie Centrum Praw Kobiet i… prezydentem nie został. Konwencja natomiast została. Jak ta płyta przed stodołą. Jak arka budowana z tego, co było pod ręką. Więc, nadal nie ufając Danajom, cieszmy się z tego, co przynieśli tym razem. I róbmy swoje. Może to coś da? Kto wie?