3 maja 2024

loader

Rodzina z mordobijskiego powiatu

To nie było banalne wydarzenie piłkarskie. To było zderzenie cywilizacji. Cywilizacji europejskiej z cywilizacją patriotów-idiotów. Na boisku wyglądało to, jak każdy widział. Piłkarze Realu Madryt wygrali sparing z Legią na luzie. Polscy komentatorzy zachwycali się, że było co prawda 5:1, ale godnie.
Z piłkarskiego punktu widzenia, to były dwa światy. Gdy którykolwiek z piłkarzy Realu już dawno podał, strzelił lub zacentrował, pan Jodłowiec ciągle jeszcze piłki szukał, nie wiedząc oczywiście, co z nią zrobi, gdy ją znajdzie. Pan Kucharczyk, który nie wygląda na człowieka zajętego przez całe życie czymkolwiek innym niż kopanie piłki, w ważnym momencie, który zdarza się raz na mecz (i to nie na każdy mecz), kopie ją miast między słupki, panu bogu w okno. Miedzy słupki nie potrafi… Obraz polskiej „Ekstraklasy” zaprezentowany przez mistrza, wyglądał jak po zderzeniu drezyny z Pendolino.
I był to obraz dominujący nie tylko na boisku. Na ulicach ulubieńcy Prawa i Sprawiedliwości – bo tzw. „środowiska patriotyczne” są nimi bez wątpienia – oczywiście lały się z policją, co mogliśmy obejrzeć. Mieli pecha, bo madrycka policja, to nie polska i jej standardy pisowskie nie obowiązują. Już samo to jest wystarczającym powodem, żeby szef MSW Błaszczak, z tym drugim orłem od polityki zagranicznej natychmiast udali się do Madrytu i złożyli skargę u stosownych czynników hiszpańskich. Polscy patrioci zostali przecież potraktowani w sposób widocznie przesadny, a zwłaszcza niezasłużony. Pan Błaszczak powinien zażądać informacji, co władze Hiszpanii mają zamiar zrobić, żeby podobny skandal więcej się nie powtórzył.
Na szczęście podczas wizyty u prezesa Realu Madryt Florentino Pereza polskie kibolstwo powstrzymało emocje. Panowie współwłaściciele i elita klubowego skautingu nikogo nie biła ani nawet nie zaintonowała hymnu polskiego, którego na boisku w wykonaniu patriotów-idiotów zawodnicy Legii: Langil, Moulin, Nikolić, Odjidja-Ofoe, Radović, Guilherme i Hlousek musieli wysłuchiwać co i rusz, jakby to był ich hymn. Delegacja polska – mimo niewątpliwej europejskiej ogłady – w gabinecie wielkiego Florentino Pereza zadbała jednak o pewne folklorystyczne wyróżniki. Pan współwłaściciel – „Boguś” „Żyleta” Leśnodorski – wystąpił w eleganckich, białych pepegach, w dżinsach i marynarce wyglądającej na naprędce pożyczoną. Don Perez zniósł to wszystko nie tylko z godnością, ale i z wyrozumiałością. W końcu każdemu może przytrafić się daleki kuzyn, gdzieś z mordobijskiego powiatu.

trybuna.info

Poprzedni

Kłótnia w rodzinie

Następny

Nie składamy parasolek!