Bardzo dawno temu w jednym z demokratycznych krajów, który świeżo uzyskał niepodległość, uchwalono nowoczesną Konstytucję, wybrano Prezydenta i wszyscy żyli długo i szczęśliwie ku uciesze Romana Dmowskiego, ojca i założyciela państwa, demokracji dobrobytu i powszechnej pomyślności. Takie to bajki polskie, czyli historie wyssane z IPN-u.
Przed wojną na ojca odrodzonego państwa kreowano Józefa Piłsudskiego, co było dosyć łatwe, zwłaszcza gdy pozostałych ojców osadzono w Berezie. Byli i inni kandydaci, mający własne grupy wsparcia, tacy jak właśnie Dmowski czy Haller. Temu drugiemu zresztą nie sposób odmówić zasług, choć szybko się okazało, że ambicje ma na miarę Mussoliniego.
Uchwalona konstytucja funkcjonowała lepiej lub gorzej do maja 1926 roku, a formalnie do tak zwanej noweli sierpniowej. Pod jej rządami działało dwóch prezydentów: Gabriel Narutowicz sprawował urząd przez pięć dni, a Stanisław Wojciechowski miał więcej szczęścia, choć urząd złożył w efekcie zamachu majowego.
Wybór Gabriela Narutowicza wynikał ze splotu różnych okoliczności, a głównie zachłanności na władzę ze strony sejmowej prawicy. Gdyby na prezydenckiego kandydata prawica wybrała kogoś mniej radykalnego i łatwiejszego do zaakceptowania przez partie chłopskie niż hrabia Zamoyski, pewnie by go wybrano, bo partie prawicy miały przewagę w parlamencie. Partie chłopskie jednak nie mogły się zgodzić na obszarnika. W rezultacie wygrał (niespodziewanie dla siebie) Narutowicz – umiarkowany centrowiec daleki od ludowców i jeszcze dalszy od socjalistów, typowy apolityczny inżynier, choć (jak donosi Wikipedia) miał w swoim szwajcarskim życiu znajomych w „Proletariacie”, bywał też w kręgach piłsudczyków, a Piłsudski uchodził wtedy jeszcze za socjalistę. Słowem, Narutowicz mógł się prawicy wydawać przyzwoitym niemal Polakiem. Dopóki nie został wybrany na prezydenta.
Szok dla prawicy i głównie dla endecji był olbrzymi. Histeria, jaka potem wybuchła, przewyższyła oburzenie wywołane przez pierwszy rząd Ignacego Daszyńskiego. Jednego dnia Narutowicz był niezbyt znanym (przynajmniej w Polsce) inżynierem i urzędnikiem państwowym, a drugiego – „żydem, masonem, socjalistą, niepolakiem”, człowiekiem, który nieomal ukradł urząd Prezydenta.
Ci, którzy pamiętają zamieszanie wokół wyborów w 1995 roku, mają jakieś wyobrażenie o tym, co się działo w roku 1922. A przecież w roku 1995 też działo się sporo. Jan Rokita, jeden z liderów Unii Wolności (potem PO, współtwórca PO-PiS, aktualnie publicysta gazet z koncernu Kani-Orlenu), autor tak zwanej inicjatywy ¾, zdecydowanie protestował przeciwko Kwaśniewskiemu. Inicjatywę organizowano pod hasłem: każdy (no, prawie), byle nie Kwaśniewski. Dmowskiemu by się to podobało.
A kandydatów było aż trzynastu, wśród nich Jacek Kuroń, Waldemar Pawlak, Tadeusz Zieliński, kandydująca z poparciem „konserwatystów” Hanna Gronkiewicz-Waltz, Jan Olszewski i oczywiście urzędujący prezydent Lech Wałęsa. Obywatele wybrali, jak wybrali. Janusz Korwin-Mikke uzyskał dwa razy więcej głosów niż Jan Pietrzak, a Aleksander Kwaśniewski w rozstrzygającej turze pokonał Lecha Wałęsę.
Kwaśniewski mniej lub bardziej szczęśliwie przetrwał dwie kadencje. Jego i Narutowicza łączyło niewiele. Kwaśniewskiego – jak się okazało post factum – nawet inżynierem nie można było nazwać, co najwyżej licencjatem. Narutowicz był kulturalnym, takim bardziej szwajcarskim demokratą, a Kwaśniewski bardziej socjal-, i bardziej post- niż komunistą.
Po drugiej stronie ulicy natomiast można by znaleźć już wiele podobieństw. To zadziwiające, jak tak zwane demokratyczne centrum (choć w Polsce ulokowało się ono bardzo na prawo) dało sobie narzucić włączenie do demokratycznego obiegu figury Dmowskiego. Przecież to nie PiS (bo jeszcze go nie było) fundował ulice, place i pomniki Romanowi Dmowskiemu, który w europejskiej historiografii zaliczany jest do pechowych faszystów – pechowych, bo nie dane było mu rządzić.
Owszem, PiS wraz z IPN-em adoptowali Dmowskiego do swojego panteonu „Prawdziwych Polaków”, bardzo zresztą pasującego do tej ideologii i pragmatyki. Dmowski, sam religijnie indyferentny, posądzany nawet o ateizm, uważał religię katolicką za narzędzie utrzymania porządku i sprawowania władzy. Sądził, podobnie jak PiS, że „szczytny”, a więc narodowy cel usprawiedliwia każde działanie.
Mniej szczęścia niż Kwaśniewski miał prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. On podzielił los Narutowicza, podczas gdy Kwaśniewski zmierzył się tylko z chuligańskimi ekscesami. W Gdańsku to już nie były chuligańskie ekscesy. Ale też czasy były inne. PiS odrodziło ideologię Dmowskiego i uczyniło ją podstawą swojego działania. I symbolicznie przejęło Zachętę. A minister, nomen omen, od kultury buduje muzeum Dmowskiego.
A krzyż zawsze ma na piersi…