Miało być miło i gładko z przekazaniem władzy przez prezydenta Baracka Obamę Donaldowi Trumpowi, a tymczasem napięcie gwałtownie rośnie i panowie zaczynają prowadzić ostrą wojnę na słowa. Ale i na czyny.
Odpowiadając niejako na wcześniejsze zapowiedzi Trumpa, iż przeniesie ambasadę USA z Tel Awiwu do Jerozolimy i na wyznaczenie na ambasadora w Izraelu Davida Friedmana, ortodoksa żydowskiego i zwolennika budowy osiedli żydowskich a ziemiach okupowanych, Obama i sekretarz stanu USA, John Kerry nie zawetowali w Radzie Bezpieczeństwa ONZ rezolucji żądającej natychmiastowego wstrzymania budowy osiedli.
Więcej, Egipt raczej rozmyślnie, niż przez przypadek potwierdził zarzuty Izraela, że tekst rezolucji Waszyngton wypracował ze stroną palestyńską z myślą o przeforsowaniu w RB ONZ. (Egipt miał zgłosić jej projekt, ale wycofał się; zrobili to inni). Trump błyskawicznie zapowiedział, że po przejęciu władzy 20 stycznia zmieni całkowicie politykę USA w ONZ wobec Izraela. A potem jeszcze rzucił sugestią, że może ograniczyć wpłaty do ONZ.
Na co Obama nader arogancko, choć gołosłownie, ogłosił w wywiadzie, że gdyby konstytucja na to zezwoliła, startowałby po raz trzeci i wygrał z Trumpem. Tego Trump nie zdzierżył i na Twitterze ogłosił, że robi wszystko, aby przekazanie władzy poszło gładko, lecz Obama rzuca „wieloma zaogniającymi oświadczeniami i kłodami pod nogi”.
A potem napisał; „Nie możemy pozwolić, by Izrael był traktowany z całkowitą pogardą i brakiem szacunku. Kiedyś (Izraelczycy) mieli w USA wielkiego sojusznika, ale już tak nie jest. Początkiem końca było straszne porozumienie z Iranem, a teraz to (RB ONZ)! Izraelu, pozostań silny, 20 (stycznia) szybko nadchodzi!”
Niezwłocznie na proscenium wyszedł sekretarz Kerry, który w długim wywodzie uzasadniał antyizraelską rezolucji RB ONZ i zachwalał ją jako sposób na powstanie dwóch państw – palestyńskiego obok izraelskiego. Zwróćmy uwagę, że Friedman chce wspólnego, dwunarodowego państwa izraelsko-palestyńskiego.
Więc ledwie na 3 tygodnie przed zmianą lokatora Białego Domu, konflikt bliskowschodni stał się nagle płaszczyzną konfliktu przed ustępującymi demokratami i przychodzącymi republikanami.
Rzecz ma przypuszczalnie głębsze dno – też bliskowschodnie. Wydając wojnę Trumpowi na tle Izraela, Obama najwyraźniej stara się „przykryć medialnie” ciężką porażkę, jaką poniósł przy wyciszaniu wojny domowej w Syrii, od czego został całkowicie odcięty przez porozumienie Rosji z Iranem oraz Turcją. Turcją, państwem NATO, na którą Obama i Kerry stracili dźwignie nacisku.
Jeszcze jednym następstwem wojny Obamy z Trumpem z użyciem ONZ, jest ożycie w Partii Republikańskiej nastrojów antyONZ-owskich. Pogląd, że ONZ to organizacja antyamerykańska działająca za pieniądze USA, drzemie w niej podskórnie od dziesiątków lat. Tym razem przewodniczący senackiej podkomisji ds. środków dla Departamentu Stanu i na operacje zagraniczne, Republikanin Lindsey Graham, zapowiedział starania o wstrzymanie funduszy dla ONZ.
Dla jasności, że chodzi o bitwę bliskowschodnią z demokratami, niedawny republikański rywal Trumpa, Ted Cruz stwierdził, że „haniebna antyizraelska rezolucja RB ONZ była najwyraźniej tylko salwą otwierającą ostateczny atak administracji Obamy na Izrael”. I zauważył, że Obama, Kerry, „i ich koledzy” powinni pamiętać, iż Kongres zbiera się 3 stycznia i zgodnie z konstytucją może objąć kontrolą fundusze podatników, które rząd chciałby wykorzystać na „inicjatywy antyizraelskie „.
USA pokrywają 22 proc. rocznego budżetu ONZ i stowarzyszonych z nią organizacji, co – z uwagi na wielkość dochodu narodowego – oznacza rocznie ok. 8 miliardów dol.