O metropoliach, peryferiach, liberałach i niezrozumieniu
Porażka kandydata partii Erdogana na stanowisko burmistrza Stambułu w powtórzonych wyborach municypalnych w Turcji wywołała nowy wybuch radości wśród liberalnych komentatorów. Część nie zawahała się nawet ogłosić, że to symboliczny początek procesu cofania się wpływów prawicy, populistów (szeroko rozumianych) czy ogólnie wszelkich kontestatorów (neo)liberalizmu.
Myślę, że to jest mylne stanowisko. I nie przemawia za tym sądem schadenfreude czy „chciejstwo”. Żeby odrzucić powierzchowny optymizm neoliberałów wybuchający cyklicznie, gdy w dowolnym miejscu w Europie populistyczna prawica poniesie porażkę, wystarczy popatrzeć trochę szerzej.
Odwołam się do koncepcji świata jako systemu centrów, półperyferii i peryferii, która znalazła odzwierciedlenie w pracach Immanuela Wallersteina, a także mniej znanych rozważaniach Fernanda Braudela, Karla Polanyiego, Josepha Schumpetera i Fernando Cardoso. Opisuje ona doskonale zglobalizowany świat, gdzie kapitał wieje kędy chce i lokuje się tam, gdzie maksymalizują się zyski. Taki świata to struktura, gdzie podział pracy odnosi się do sił i relacji produkcji światowej gospodarki jako całości. Prowadzi do istnienia dwóch wzajemnie zależnych regionów: centrum i peryferii.
Hegemoniczne centrum niczym odkurzacz wysysa z peryferii produkcję. Tańszą, gdyż siła robocza jest utrzymywaną w ryzach przez kapitał, który gra jej lokalnymi doświadczeniami, instrumentalizuje odpowiednie komponenty kultury. Nie wykształca się w niej świadomość klasowa, utrzymuje się bieda. Lepsze szkolnictwo i oświata, dostęp do dóbr kultury, szersze możliwości rozwoju personalnego lokują się w centrach. One też importują z peryferii zasoby intelektualne, ludzi rzutkich, nonkonformistycznych i otwartych na nowości. Tym samym peryferie i półperyferie (swoiste strefy buforowe) tkwią w marazmie, doświadczając regresu cywilizacyjno-kulturowego.
Asymetryczna i nierównomierna wymiana, systematyczny przekaz nadwyżek z półperyferii i peryferii do wysoce technologicznego, naukowego centrum prowadzić musi do zawężania miejsca akumulacji kapitału. To znany z epoki kolonialnej sposób ograbiania pozaeuropejskich regionów świata i budowania dobrobytu Europejczyków na bazie krzywdy i wyzysku tych innych. Różnice w jakości życia, poczuciu spełnienia i satysfakcji, a przede wszystkim – w poziomie wykształcenia, dostępie do usług publicznych z ochroną zdrowia na czele między królującą metropolią a podległym interiorem stale się powiększają.
Ten globalny mechanizm działa też w obrębie poszczególnych państw. Metropolie, gigantyczne megalopolis (w tym wielomilionowi rekordziści, jak np. ujście rzeki Perłowej w Chinach, rejon San Paulo w Brazylii czy Mexico City) niczym odkurzacz degradują krajowe peryferia. Widzimy to też na przykładach Nowego Jorku, Moskwy, czy wreszcie Warszawy. Gdzie do nich – we wszystkich aspektach życia – odpowiednio: stanom środkowej Ameryki jak Iowa czy Kansas, rosyjskiemu Dagestanowi czy popegeerowskim terenom Pomorza Zachodniego. Frustracje, poczucie niesprawiedliwości i kolonialnego wręcz wyzysku postępują analogicznie jak w relacjach globalnych. Dlatego tak popularny stał się separatyzm regionalny, który jednak, w warunkach neoliberalnego kapitalizmu, niczego rozwiązać nie może.
Napięcia pomiędzy metropoliami a interiorem (sprowadzane często do prymitywnych antynomii przeradzających się we wzajemną pogardę) owocuje dramatycznym, podziałem na elity i tzw. lud, albo, jak zdarza się tym elitom stwierdzić, motłoch. Takimi (i gorszymi) terminami operując ci, którzy powinni temu ludowi przekazywać owo „oświecenie” i narzędzia do zrozumienia rzeczywistości. Na zasadzie paternalistycznych i kolonialno-wyniosłych form debaty nic się nie osiągnie, poza polaryzacją.
Erdogan – od którego zaczęto ten tekst – ale i Kaczyński, Orban, Salvini, Farage, Thulesen-Dahl (Duńska Partia Ludowa), Szwajcarska Partia Ludowa, Austriacka Partia Wolności, a przede wszystkim Donalda Trumpa, to efekty tej dychotomii. A mainstream i elity dalej nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje. Doskonale ten problem przedstawił amerykański analityk Atlantic Council, Global Energy Center i Heritage Foundation, współpracownik Forbesa i Bloomberga, dr Ariel Cohen. Stwierdził, że jego żona powtarza mu – w perspektywie coraz bardziej prawdopodobnej drugiej kadencji Trumpa – iż ci, którzy latają z Baltimore, Nowego Jorku i Bostonu samolotami do Los Angeles, San Franciso i Seattle nad głowami Amerykanów z Alabamy, Iowy, Wisconsin czy Kansas absolutnie nie wiedzą, co tam się dzieje na dole. Tak wielki jest już rozdźwięk między centralnie ulokowanymi elitami czerpiącymi pełnym garściami z postępu i rozwoju, a ludźmi peryferii. To, co zostało powiedziane o Ameryce, równie dobrze może pasować do Turcji, Niemiec, Francji – i Polski.
Dopóki liberalny mainstream i przyklejająca się do niego umiarkowana lewica nie zrozumie tej prostej prawdy, wyartykułowanej nie przez żadnego wywrotowca, ale amerykańskiego analityka i zwolennika hegemonii Waszyngtonu, nic albo – prawie nic, się nie może zmienić. I raz po raz będą pojawiać się zaskoczenia, zdziwienie i niedowierzanie.