Dla amerykańskich nadludzi wciąż jesteśmy – jak wszyscy poza nimi – kretynami.
Ale od niedawna takimi, którzy już wiedzą, co to internet.
Fajnie jak nasze państwo ma umowę o ruchu bezwizowym z innym krajem. Wystarczy mieć paszport i wsiada się w samochód, pociąg czy samolot, żeby po paru godzinach pokazać czerwoną książeczkę jakiemuś umundurowanemu gościowi. Gość w nią zajrzy, wykona parosekundowe czary mary i paszport zwraca z uśmiechem, życząc w swoim narzeczu miłego pobytu.
Sława ci więc nasza Ojczyzno wolności*
Ze Stanami Zjednoczonymi tak nie mieliśmy. Trzeba było zapłacić 160 dolarów tylko za to, żeby umówić się na spotkanie z urzędnikiem w ambasadzie czy konsulacie USA. Na spotkanie należało przynieść wypełniony wniosek. Nader upokarzający wniosek. Bo w nim były pytania o choroby przenoszone drogą płciową. No i te czy nie jest się przestępcą, lub co gorsza komunistą. Oczywiście nie brakło i spowiadania się z tego, czy nie zamierza się w Stanach szpiegować, prowadzić sabotażu, czy wręcz powysadzać paru drapaczy chmur albo i Białego Domu. We wniosku zagajano też o to, czy jak już będziemy w ojczyźnie wolności, to nie zajmiemy się sprzedawaniem własnych usług seksualnych za pieniądze.
Miły urzędnik w okienku, czytał nasz wniosek, spoglądając raz to w oczy, raz w paszport. I jak mu coś nie pasowało, to 160 dolarów szło się jebać, bo odpowiedniej wklejki do paszportu się nie dostawało. Tak jak zwrotu kasy.
Zdarzało się to jednak bardzo rzadko. Niemal wszyscy zatem, wychodzili – z tej poniżającej obywatela kraju będącego największym przyjacielem USA na świecie – z wlepką z amerykańskim orłem, fotką i czymś napisanym nie po polsku. To coś było ważne 10 lat i potocznie nazywano to wizą.
Bardzo niesłusznie. Paszportowa wlepka była bowiem ledwie obietnicą dostania się na terytorium Stanów. Oficjalna nazwa to potwierdzała. W związku z tym, to co dostawaliśmy w placówce dyplomatycznej nie było wizą, ale promesą wizy. Czymś co nie powodowało automatycznie, że zostaniemy wpuszczeni do USA. O tym decydował zawsze urzędnik imigracyjny na lotnisku. I jak jemu się ktoś nie spodobał, to należało szybko przebukować bilet i najbliższym lotem wypierdalać nad Wisłę. Subiektywna decyzja pana od imigracji była ostateczna i niezaskarżalna. A na dodatek nie wymagała najmniejszego uzasadnienia.
Przez 30 lat każdy rząd, prezydent i minister spraw zagranicznych starali się, żeby Wuj Sam podejście do Polaków pragnących wydawać dolary w Stanach zmienił. Amerykanie opowiadali bajki o procedurach i niefajnych Polakach składających wnioski.
A tu tymczasem do krajów objętych amerykańskim programem ruchu bezwizowego dołączały lata temu takie państwa jak Słowenia, Czechy, Węgry, czy Litwa. Znaczy, znacznie mniejsi niż my przyjaciele USA.
Widzimy jutrzejszy dzień świata i nasz
Dopiero Trump mógł ogłosić, że Polska wchodzi do amerykańskiego programu ruchu bezwizowego jako jego 39 uczestnik. I to tuż po 11 listopada.
Naród się ucieszył. Szczególnie ten, który z braku znajomości angielskiego, nieposiadania kasy na bilet i corocznych wypadów do roboty w Niemczech czy Holandii za ocean się nie wybierał.
W równym stopniu ucieszyły się media. I to po obu stronach. I wszyscy zaczęli mówić i pisać jak to od teraz będzie fajnie, i że nareszcie skończyła się upokarzająca procedura.
Radosne niusy informują zatem, że zamiast do konsulatu wchodzimy na stronę ambasady amerykańskiej i 72 godziny przed odlotem wypełniamy krótką ankietę. Płacimy 14 baksów i jak mamy paszport biometryczny, to wsiadamy w samolot i śmigamy do Nowego Jorku wydawać na 5-th Avenue nasze trzymane na tę okazję tysiące dolarów.
No to wchodzimy i już na wejściu niespodzianka. Okazuje się, że w Stanach nie można być dłużej niż 3 miesiące. No i trzeba mieć ze sobą bilet powrotny. Jak też, że zarejestrowanie się w sieci jest ważne tylko dwa lata. Albo krócej, jak komuś wcześniej skończy się paszport.
Osoby, które w ostatnich 8 latach były w Korei Północnej, Iranu, Iraku, Libii, Somalii, Sudanie, Syrii lub Jemenie dowiedzą się przy okazji, żeby nawet nie próbowały się elektronicznie do Stanów rejestrować, bo nie. Mają stanąć jak dawniej przed urzędnikiem i starać się o promesę za 160 dolarów. A że i tak jej nie dostaną, nie dowiedzą się z internetu, od pracownika konsulatu też nie podczas rozmowy, ale dopiero w informacji o jej odmowie.
Na stronie ambasady każdy dowie się zaś czegoś czego chyba się nie spodziewa. Czyli tego, że mimo uzyskania pozytywnego zatwierdzenia w komputerowym systemie ESTA, jego noga może na terenie Stanów nie stanąć. Decyzja o wpuszczeniu lub nie nie wynika z procedury i jej pozytywnej weryfikacji, ale z tego co o nas pomyśli pan od imigracji. I jak wzorem NKWD zobaczy spracowane dłonie cieśli czy kafelkarza, to każe ich posiadaczowi odlecieć do Polski najbliższym samolotem z wolnym miejscem. Bezwizowa procedura nie przewiduje negocjacji z urzędnikiem. A jak ktoś w nią się wda, to miast na lotnisku czas do odlotu spędzi w prawdziwym amerykańskim areszcie deportacyjnym. No i do Stanów już nikt nigdy go nie wpuści.
Ostojo przyjaźni ludów w nasz czas
Internetowa strona Ambasady USA każe jeszcze tylko zrobić jedną rzecz, czyli wypełnić formularz ESTA. Konkretnie zaś wniosek o zgodę na 90 dniowy bezwizowy pobyt w USA zatytuowany DS-160. Taki sam wniosek, jaki wypełniają Grecy, Niemcy, Brytyjczycy, czy obywatele Lichtensteinu albo Andory. Zaś Kanadyjczycy tego nie wypełniają, bo ich ruch bezwizowy ze Stanami takich bzdur i płatnych zgód nie potrzebuje. Kanadyjczycy, w przeciwieństwie do reszty świata, do Stanów jeżdżą, tak jak my na Ukrainę, o ile w ogóle natkną się na strażników granicznych.
Oficjalna wersja amerykańska głosi, że kwestionariusz jest skróconą wersją niegdysiejszego wniosku o promesę. Jeśli w istocie, to skróconą niewiele. Ale po kolei…
Najpierw trzeba podać swoje dane. Potem dane rodziców i dziadków – mimo że z nami nie lecą, a nawet nie żyją. Oczywiście personalia naszego współmałżonka również Departamentowi Stanu są konieczne niezbędne. Tak jak i dzieci. I nigdzie nie ma miejsca, żeby wpisać, że ślubna z bachorami nad Hudson się nie wybierają.
Ciekawość Amerykanów na tym się nie kończy. Bo jak nie mamy ślubnego, czy ślubnej, to musimy wypełnić wszystko o naszym partnerze, czy partnerce. Albo w innej działce – narzeczonym lub narzeczonej. To i tak nic. Jeśli ktoś jest po rozwodzie, to przed przystąpieniem do wypełniania DS-160 powinien wyszukać wyroku rozwodowego. Bo obok personaliów eks żony, czy męża, Wuj Sam winszuje sobie daty początku i końca małżeństwa. Konkretne daty. Z dniem, miesiącem i rokiem.
Wdowy lub wdowca nie ominie też wpisywanie personaliów zmarłego współmałżonka.
Potem cały passus o wykształceniu i pracy zawodowej. Warto zatem mieć na podorędziu swoje CV po angielsku.
A potem znowu personalia. Tym razem bezpośredniego przełożonego w aktualnej robocie.
Jak wywalanie takiej sterty danych osobowych ma się do ich ochrony przez RODO, Amerykanie nie piszą. Natomiast można być pewnym, że jak nasz eksmałżonek nie chciałby, żeby jego data urodzenia powędrowała do amerykańskich komputerów, a dowie się, że śmignęliśmy za ocean, to przy pewnej dozie złośliwości może nas oskarżyć o kupczenie swoimi personaliami.
W zamieciach jaśniało nam słońce wolności
Zrozumiałe jest, że kwestionariusz pyta o wcześniejsze pobyty w Stanach i o to, czy aby nie skonfliktowaliśmy się z tamtejszym prawem. Niech będzie, że Amerykanie chcą wiedzieć, czy nie mamy rodziny w Oregonie, czy Nebrasce. A jeśli tak, to kto zacz.
Ale dopytywanie o posiadanie rzeżączki, kiły, trądu, czy otwartej gruźlicy może wkurzyć. Jeśli jednak chce się do Ameryki, to trzeba wpisać, że się tego nie ma. A w przypadku trądu mieć w paszporcie aktualne zdjęcie bez nosa.
W kwestii przynależności do komunistów, czy innej partii totalitarnej, koniecznie wstawiamy „NO”.
Tak samo jak nas pytają, czy byliśmy kiedyś aresztowani. Też ma być „NO”. I nie zadawajmy sobie pytania po co im to. I dlaczego nie pytają o konkret czyli wyrok skazujący za przestępstwo umyślne. Przecież zatrzymanym (po amerykańsku arrested), czy aresztowanym, można być za nic.
Przy kwestii czy przylatujesz do Stanów szpiegować, prowadzić sabotaż, czy dokonywać aktów terrorystycznych, lepiej odpowiedzieć „NO”. Kretyni, którzy wymyślili to pytanie – jak i reszta urzędników amerykańskich – nie mają poczucia humoru.
Skoro wiadomo, kto napisał pytania do DS-160, to nie ma co się śmiać, gdy natrafiamy na pytanie czy przybywa się do USA aby się prostytuować. Piszemy „NO”. I tam gdzie pytają, czy się prostytuowaliśmy w ostatnich 10 latach – też.
Jeszcze tylko szybkie „NO” w odpowiedzi, czy zamierza się w USA praktykować poligamię i można wolno kończyć wypełnianie kwestionariusza.
Potem przesłanie zeskanowanego zdjęcia, potwierdzenia przelania 14 baksów i chwatit. Czekamy na odpowiedź, że możemy uczestniczyć w bezwizowym programie rządu Stanów Zjednoczonych.
Programie, dzięki któremu mieliśmy nie brać udziału w upokarzającej procedurze. Mieć to samo, co od 30 lat mają przylatujący bezwizowo do Polski Amerykanie, których jedynym obowiązkiem na naszej granicy jest pokazanie gęby i paszportu.
Braterski, zwycięski, potężny
To, z jakim hukiem ogłoszono zniesienie wiz amerykańskich, jest jakąś aberracją. Bo w sumie niemal nic się zmieniło. Owszem nie trzeba przyjeżdżać do placówki konsularnej. Zamiast 160 dolarów, 10 lat w ruchu bezwizowym kosztować będzie 70 dolarów. I na tym koniec. Akceptacja wniosku w systemie ESTA daje to samo, co promesa wizy. Czyli możliwość stanięcia przed gościem, który może nie wpuścić do Stanów.
Konieczność odpowiedzi, na żenujące pytania jak była, tak została. Zmuszenie do ujawniania danych osobowych postronnych osób też zostało.
Tak jak i świadomość bycia robionym przez Amerykanów w konia opowiadaniem, że e-wizy to nie wizy.
Ale suweren powód do radości mieć może. Polacy z systemu ESTA korzystać mogą, a Ruscy muszą stać po promesy w konsulatach i płacić za nie 303 dolary. No i Żydzi z Izraela też.
* śródtytuły to cytaty z hymnu ZSRR