Tegoroczne obchody 14 lipca w Paryżu były w istocie festiwalem pochlebstw pod adresem prezydenta USA Donalda Trumpa. I niebezpiecznym sygnałem.
Rocznica zburzenia Bastylii to największe święto Republiki. Święto niemal sakralne, bo tego dnia dochodzi do mistecznej inkarnacji republikańskiej idei państwa francuskiego. W tym roku nie chodziło jednak o Republikę (przez wielkie „R”) – jedyną gwiazdą publicznych obchodów był gość – prezydent Donald Trump, a gospodarz – prezydent Emmanuel Macron był jedynie schlebiającym mu lizusem, a nie zwornikiem republikańskiej konstrukcji państwa w ludziej postaci, jakim 14 lipca jest prezydent Francji.
Trzeba przyznać, że Macron umie to robić. I zdążył wyczuć Trumpa podczas poprzednich spotkań, po których dziennikarze i uczeni analitycy drobiazgowo i z przejęciem ogłaszali, co mówi ich tajemna wiedza o tym, co miała oznaczać ich „mowa ciała”, gesty i uściski dłoni. Cokolwiek by nie mówiła, zaproszenie Trumpa na obchody 14 lipca było posunięciem mówiącym dobitnie, że Macron odczytał, którędy wiedzie droga do łasego na pochlebstwa amerykańskiego prezydenta. Nie przeszkadzało mu to zaprezentować się przed nim jako przedziwny amalgamat władcy mocarstwa Starego Świata, otoczonego niewyobrażalnym przepychem i pompą (nie mówiąc o janczarskiej muzyce Gwardii Republikańskiej) i uczniaka spijającego słowa z ust gościa, jakby chciał go zapewnić, że będzie jego sojusznikiem wiernym i gorliwym, na przekór tym wszystkim, którzy go kontestują i wyszydzają. My dwaj nowi prezydenci pokażemy im, czyje będzie na wierzchu. Im, czyli w pierwszej kolejności pani kanclerz Angeli Merkel, która tak przyzwyczaiła się do rozstawiania Europy i uważa, że zęby na tym zjadła, że bez kija do niej ani przystąp.
Goście, goście
Zapraszanie gości na 14 lipca nie jest niczym nowym. Jest największym zaszczytem, jakim Francja może obdarzyć głowę obcego państwa. Do tej pory, jednak, udzielanie tego zaszczytu odbywało się według pewnych kluczy – albo europejskiego, albo imperialnego. Czyli – albo miało ugruntowywać pozycję Francji w Europie, albo olśnić potencjalnych partnerów czy ugruntować lojalność wasali. Podobnie było też z udziałem zagranicznych wojsk, przy czym nie obywało się i bez fax pas, jak choćby w 1994 r. W roku tym prezydent François Mitterand zaprosił najpierw Niemców na obchody 50-lecia lądowania w Normandii, ale okazało się, że opór dawnych Aliantów wobec ich obecności 6 czerwca na normandzkich plażach był zbyt silny, więc musiał ich odpraszać. Jako rewanż, a równocześnie sygnał, że przyjaźń francusko-niemiecka jest niezachwiana, kanclerz Helmut Kohl dostał właśnie udział niemieckich żołnierzy w defiladzie. I to też okazało się przedwczesne, bo dla wielu Francuzów w 1994 r. zobaczenie niemieckich czołgów na Polach Elizejskich – i na mnie samym, bo tego dnia byłem w Paryżu i oglądałem tę defiladę na żywo – niepokojąco przypominało 14 lipca roku 1940. Zaproszenie gościa takiego jak Donald Trump nie ma jednak precedensu. Nie ze względu na niego, ale na to, że tym razem zaproszono go, aby się przed nim płaszczyć. Tego jeszcze nie było.
Przyszłość, nie przeszłość
Legenda dorobiona do obecności amerykańskiego prezydenta na francuskich celebrach odnosiła się do setnej rocznicy włączenie sie Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Wojny w 1917 r. Taktownie nie przypominano jednak przy tej okazji słów marszałka Ferdinanda Focha, o tym, jak to Amerykanie niech przyślą choćby jednego żołnierza, a już my (Francuzi) postaramy się o to, żeby bohatersko zginął. Nieważne to, bo nie trzeba specjalnie wnikliwie patrzeć na wizytę Donalda Trumpa, żeby zrozumieć, że z wydarzeniami sprzed setki lat nie miała ona nic wspólnego. Była natomiast sygnałem dość niepokojącym.
Wiadomo, że europejska konstrukcja przeżywa głęboki kryzys. Może nawet głębszy, niż skłonni jesteśmy przyznać, a na pewno głębszy niż gotowi są przyznać eurokraci. Z Unii wychodzi główna „wtyka” Waszyngtonu – Wielka Brytania. Relacje między Białym Domem a Bundeskanzleramtem są gorzej niż chłodne. Transatlantycko-europejskie też nie należą do najcieplejszych, a liczba spornych obszarów jest pokaźna. Do niedawna, zresztą, w takich obszarach jak transatlantyckie partnerstwo ukryte pod kryptonimem TTIP, to właśnie Francja miała największe chyba obiekcje, zwłaszcza dotyczące dostępu amerykańskich produktów rolnych na europejski rynek czy kwestii własności intelektualnej.
A teraz taka wolta? Czy ma się to teraz zmienić. Czy pochlebstwa prawione Trumpowi mają oznaczać gotowość Francji pod nowym przywodztwem, aby wejść brytyjskie buty transatlantyckiego sojuszu, mniej dla Waszyngtonu atrakcyjne, bo nie stojące już po drugiej stronie Kanału? Jeśli tak, to może to oznaczać bardzo niebezpieczne konsekwencje dla całej Europy. Niebezpieczne, bo stawiające na głowie dotychczasową konstrukcję Unii.
A może to tylko gra?
Czy się to komukolwiek podoba, czy nie, Unia Europejska ona zbudowana wokół sojuszu francusko-niemieckiego. Przypomnijmy, że mogła powstać tylko dlatego, że dekadę po zakończeniu II wojny światowej stało się niemożliwe – Paryż i Bonn zbliżyły się do siebie i postanowiły zakończyć odwieczny konflikt, wokół którego tworzyła się przez dziesięciolecia główna oś podziału w Europie, wobec której niemal wszystkie inne miały drugorzędne znaczenie. I przypomnijmy też, że wówczas Waszyngton wcale nie był tym zachwycony, choć mógł robić tylko dobrą minę do złej gry. I jeszcze przypomnijmy, że to właśnie Francja jako jedyny z krajów Zachodniej Europy miała najbardziej zdystansowany stosunek do NATO, a w ostatnich latach była kluczowym państwem dla inicjatywy tworzenia europejskich struktur militarnych.
Wielu analityków uważa Donalda Trumpa za polityka nieprzewidywalnego. Jeśli jednak daleko posunięte – i nieoczekiwane – zbliżenie, żeby nie powiedzieć alians, między Paryżem a Waszyngtonem, co wizyta Trumpa zdaje się sygnalizować, miało się zmaterializować, znaczyłoby to, że Emmanuel Macron jest również przywódcą nieprzewidywalnym.
Nie można wszakże wykluczyć, że cały ten teatr podlizywania się Trumpowi to tylko gra, z przededytacją i wyrachowaniem rozegrana na oczach zdumionej publiczności, mająca na celu wzmocnienie pozycji „zielonego” prezydenta wśród europejskich „starych wyjadaczy”. Podobnie – choć nie w tak widowiskowy sposób – zaczynał również poprzednik Macrona – François Hollande, który na początku swojej kadencji, gdy Europa nie chciała przejąć się ideą zastąpienia hasła „oszczędności” hasłem „wzrost”, pobiegł z nim do Baracka Obamy i dopiero, gdy ten także powiedział „wzrost”, i inni zaczęli powtarzać tę mantrę. Tylko, że wówczas wiele z tego nie wynikło.
Ale to już zupełnie inna historia.