19 grudnia zbiera się w Waszyngtonie Kolegium Elektorskie, aby wybrać prezydenta USA. Ale teoretycznie nie musi to być republikanin Donald Trump, ani nawet demokratka Hillary Clinton. Elektorzy mają wolną rękę. Amerykanie głosowali bowiem 8 listopada nie na kandydatów startujących w wyborach, ale na wyłanianych przez partie elektorów w poszczególnych stanach. Jest ich 538, a ich liczba zależy od liczby ludności stanu.
Teoretycznie, ale bardzo prawdopodobnie, Trump może liczyć na 306 elektorów, a Clinton na 232. Lecz opór wobec Trumpa jest wciąż duży, zwłaszcza, że głosów obywatelskich Clinton zdobyła o prawie 2,5 mln więcej. Niektóre koła żywią wciąż nadzieję, że pojawią się elektorzy nielojalni wobec Trumpa. Blisko 4,7 mln Amerykanów podpisało internetową petycję wzywająca elektorów republikańskich, by głosowali na Clinton. Kilku republikańskich elektorów ujawniło, że są bombardowani mailami i telefonami, by nie głosować na Trumpa.
Republikański elektor z Teksasu, Art Sisneros powiedział, że może nie poprzeć Trumpa. Następnego dnia złożył jednak rezygnację z funkcji. Z kolei magazyn Politico podał, że „jakieś pół tuzina” elektorów Partii Demokratycznej – którzy w prawyborach poparli Berniego Sandersa, a nie Clinton – „namawia” elektorów ze stanów, których dostał Trump, aby na niego nie głosowali. Ale w całej historii USA nielojalnych elektorów było 157 i nigdy nie wpłynęło to na wynik.
Jest jeszcze inna nadzieja dla niechcących Trumpa. Na wniosek kandydatki Partii Zielonych, Jill Stein, po Wisconsin i Pensylwanii, także stan Michigan przeliczy głosy oddane 8 listopada. Trump wygrał tu z nikłą przewagą, a są znawcy-informatycy, którzy nie wykluczają, że nieżyczliwi Clinton „poprawili” wynik, włamując się do komputera, który liczył głosy oddane – w tych stanach – metodą tradycyjną z użyciem kartki papieru. Szef komisji wyborczej w Wisconsin podał, że liczenie musi zakończyć się 13 grudnia i rachmistrze muszą pracować dniem i nocą.
Pojawiła się kontrofensywa liczeniowa. Ponownego liczenia w 5 powiatach stanu Nevada zażądał kandydat niezależny, Roque De La Fuente i z góry zapłacił 14 tys. dol. za wykonanie. W Nevadzie wygrała Clinton, a Roque De La Fuente zajął ostatnie miejsce.
Uwaga świata skupia się jednak na tym, kogo Trump dobierze sobie na szefa dyplomacji. Zdają się rosnąć szanse Willarda Mitta Romney’a, który przegrał pojedynek z Barackiem Obamą w 2012 r. Trump spotkał się nim po raz drugi. Po długiej rozmowie przy żabich udkach, stekach i kotletach cielęcych, Romney wyszedł do dziennikarzy i zacierając ręce oznajmił, że „rośnie nadzieja, iż prezydent elekt Trump jest osobą, która może poprowadzić nas ku lepszej przyszłości. Mieliśmy bardzo miły wieczór. Odbyliśmy rozmowę o świecie i była ona pouczająca, interesująca i angażująca. Bardzo mi się podobała”, dodał.
Umacniającej się pozycji Romney’a nie ścierpiała wcześniej najbardziej widoczna doradczyni Trumpa, Kellyanne Conway, która głośno oświadczyła, że środowisko Trumpa poczuje się „zdradzone” wyborem Romney’a. Chce byłego burmistrza Nowego Jorku, Rudolpha Giulianiego.
W czasie kampanii wyborczej Trump zapowiadał, że „osuszy błoto waszyngtońskie”, czyli powiązania władzy z wielkim biznesem. Ale na ministra finansów dobrał sobie uosobienie „błota”, byłego dyrektora banku Goldman Sachs, Stevena Mnuchina. Był on jakiś czas dyrektorem jego kampanii wyborczej. A na ministra handlu postanowił wziąć inny symbol „błota”, miliardera Wilbura Rossa.
Z drugiej strony ogłosił, że zamierza całkowicie wycofać się z prowadzenia swoich interesów, by skupić się na prezydenturze, która jest „zadaniem najważniejszym”. A szczegóły ujawni na konferencji 15 grudnia. Dotychczas zachowywał się niejasno i pojawiły się głosy, że może go czekać impeachment, jeśli dopuści do konfliktu interesów. Prawdopodobnie użyje chwytu z przepisaniem majatku na dzieci.