Sondaże z ostatniego roku jednoznacznie wskazują, że Partia Pracy bije Torysów i obejmuje pełnię władzy na Wyspach Brytyjskich. Mimo to lider laburzystów Keir Starmer nie może spać spokojnie.
Brytyjska lewica była już w podobnym miejscu. Był rok 1992 a Partia Konserwatywna gniła po 13 latach thatcherowskich reform, kryzysów i wewnętrznych walk o schedę po Żelaznej Damie. Dzięki osobistej popularności, sprzyjającej prasie brukowej i organicznie konserwatywnych skłonnościach brytyjskiego społeczeństwa, ówczesny premier John Major, skromny i przystępny angielski dżentelmen zdołał pokonać laburzystów pod wodzą niezbyt lubianego Neila Kinnocka. W tamtym czasie Partia Pracy stała w rozkroku między dawnymi dogmatami socjalizmu a postideologiczną „Cool Brytanią” Trzeciej Drogi. Dzisiaj sytuacja jest inna. Keir Starmer, ostrożny i kalkulujący następca lewicowego Jeremiego Corbyna oczyścił partię z „elementów ekstremistycznych”. Afera z działaczami o skłonnościach antysemickich została wyolbrzymiona w celu likwidacji lewicowej opozycji. Sam Corbyn został usunięty i dostał wilczy bilet na przyszły start do Izby Gmin. W swoim czasie przyciągał sporo młodych ludzi, ale dla szerszego spektrum brytyjskich wyborców ten socjalista-pacyfista okazał się być zupełnie niewybieralny. Niegdyś potężne skrzydło socjalistyczne to już wyłącznie kartka z historii. Dzisiejsza Labour to formacja, która usilnie buduje wizerunek kompetentnej siły gotowej do rządzenia. Jednak nawet jeśli uda się pokonać Torysów, prawdziwe problemy dopiero się zaczną. Post-brexitowa Brytania tkwi w kłopotach po uszy.
Nudziarz, centrysta i antyradykał
Sir Keir Starmer to były prokurator i członek brytyjskiej elity, ale nie zawsze tak było. Urodził się w rodzinie robotnika i pielęgniarki. Jego rodzice byli zwolennikami lewicy, imię otrzymał po założycielu Partii Pracy. Sukces osiągnął ciężką pracą i to rzutuje na jego politykę. Jest chorobliwym centrystą, antyradykałem, nudziarzem i realistą. Nawet jego zwolennicy przyznają, że nie ma za grosz charyzmy. W kwestii walk partyjnych okazał się jednak brutalnym Samcem Alfa. Mówiąc o swojej misji stąpa mocno po ziemi: „Partia Pracy rządzi rzadko, ale zawsze wtedy, gdy wymagają tego specjalne uwarunkowania”. Zdawać by się mogło, że ten moment właśnie nadszedł. W ciągu kilkunastu lat konserwatywnych rządów Wielka Brytania zdążyła wymienić 4 premierów, zetknęła się z polaryzacją, zamieszkami społecznymi, kryzysem gospodarczym, niekontrolowaną imigracją (ostatni temat interesuje zwłaszcza niezmiennie mocne nacjonalistyczne skrzydło Torysów), korupcją, epidemią, walkami we własnych szeregach, rozrostem populizmu i co najważniejsze – Brexitem. Ten ostatni temat zaczyna być już nieco passé. Emocje opadają a Laburzyści, których elektorat w tej kwestii był zawsze mocno podzielony, nie będą zawracać rzeki kijem.
Obecne wyzwanie
Prawdziwe wyzwanie na teraz to obniżenie stopy życiowej. Według jednego z ostatnich sondaży 61 proc. Wyspiarzy obawia się o sytuację gospodarczą, 57 proc. o kryzys w NHS (National Health Service). Służba zdrowia to duma Brytyjczyków i ważna część historii Labour Party. Od 2019 roku z rynku pracy zniknęło aż 630,000 osób, w tym wiele z powodu chorób psychicznych i innych nieleczonych schorzeń. Służba zdrowia podupada (pandemia tylko ten proces przyspieszyła), podobnie jak reszta sektora publicznego, ofiara neoliberalnych eksperymentów konserwatystów. Mowa o cięciach w finansowaniu i outsourcingu z domieszką ulg dla super-bogatych, ogałacających budżet z niezbędnych środków. Boris Johnson starał się budować bardziej pro-opiekuńczy przekaz, ale większość jego populizmu była całkowicie na pokaz. W ostatnich wyborach odbił tzw. Czerwoną Ścianę, tradycyjnie lewicowe rejony północnej Anglii. Potem przyszła Liz Truss, z jej agendą cięć w podatku dochodowym, korporacyjnym i deregulacji rodem z książek libertariańskiej filozofki Ayn Rand. Maski opadły. To było za dużo nawet jak na establishment Partii Konserwatywnej. Zdobywanie i utrzymywanie władzy były zawsze dla Torysów najważniejsze, sprawy ideologiczne spadały na dalszy plan. Jak zauważają rozmówcy popularnego podcastu „The Bunker”: „Niewiele potrzeba, aby przekonać Brytyjczyków do stawiania na Torysów”. Wielka Brytania to nadal społeczeństwo głęboko klasowe.
Na ten moment mogliby powtórzyć wielki sukces
Tyle teorii, bo ostatnie sondaże mówią coś zgoła innego: 47 proc. dla Partii Pracy, 27 proc. dla Konserwatystów. Gdyby wybory odbyły się dziś, centrolewica powtórzyłaby sukces Tony’ego Blaira i Gordona Browna z 1997 roku. Co by nie mówić o Trzeciej Drodze, Laburzyści inwestowali w sektor publiczny, w szczególności edukację. Może i tamta polityka nie była zbyt ambitna, ale pozwalała na budowanie lepszego poziomu życia. Ostatnia dekada to okres systematycznego trwonienia osiągnięć Blaira i Browna. Zanim jednak Labourzyści powrócą do władzy, rządzi prawica a przed premierem Rishi Sunakiem nie lada zadania. W pewnym sensie to idealny przeciwnik dla Starmera: równie nerdowski, pozbawiony charyzmy i zachowawczy. W nieodłącznym przyciasnym garniturze i wąskim krawacie, wiecznie zabiegany i niepewny siebie, sprawia wrażenie urzędnika średniego szczebla, nie zaś przywódcy mocarstwa atomowego. W trakcie wyborów na lidera ustawiał się na lewo od Liz Truss, ale ten były minister i milioner, to typowy produkt świata torysowskiego. Ale przecież patrząc globalnie, problemy gospodarcze to pikuś w porównaniu z perspektywą rozpadu samej Wielkiej Brytanii.
Akt Unii 1707 może wylądować na śmietniku
Rząd w Edynburgu mówi głośno o kolejnym referendum niepodległościowym. Szkocja pragnie wybrać własną drogę; z dala od angielskiego nacjonalizmu, za to w ścisłym związku z Unią Europejską (Starmer mówi stanowcze „nie” jakimkolwiek koalicjom z dominującą na północy Szkocką Partią Narodową). Wyjście Szkocji odświeżyłoby temat Irlandii Północnej i jej zjednoczenia z macierzą. Pozostaje również Walia i państwa Wspólnoty Narodów – od Kanady po Australię – coraz mniej zainteresowane, choćby nominalnym związkiem, z dawnym imperialnym centrum, spajanym osobą monarchy. Królowa Elżbieta II cieszyła się autorytetem, którego brakuje Karolowi. Wygląda na to, że Akt Unii roku 1707, jednoczący w jeden organizm Królestwa Anglii i Szkocji, może wylądować na śmietniku. Historia zatoczyłaby koło, a Anglia wróciłaby do czasów przed imperialnych, kiedy była tylko niewielkim, krajem na krańcach Europy. Co symptomatyczne, w Wielkiej Brytanii trwa dyskusja o powrocie antyków, które zostały kiedyś przywiezione z krajów takich jak Grecja czy Egipt. Wyspiarskie imperium zbudowało swoją potęgę na kolonizacji i eksploatacji – zwrot zagarniętych dóbr wydaje się rzeczą oczywistą, ale narusza brytyjską dumę i podważa mit dobrego „imperium, nad którym nigdy nie zachodzi słońce”. Być może Partia Pracy przejmie władzę w momencie deimperializacji 2.0. W latach 60 i 70 premier Harold Wilson próbował budować technologiczny-socjalizm, ale jego ambitne plany zostały przesłonięte przez dekolonizację. Wielka Brytania ostatecznie utraciła „potęgę” pod rządami Laburzystów, zaś kilka dekad później może przestać istnieć jako kraj.
Główne cele Partii Pracy
Tymczasem, półtora roku przed wyborami kierownictwo Partii Pracy przedstawiło główne cele przyszłego rządu: Wielka Brytania ma być najsilniejszą gospodarką w grupie państw G7 i osiągnąć zero emisji do 2030. Do tego odbudowa NHS, zwiększenie bezpieczeństwa osobistego i tworzenie równych szans, zwłaszcza dla dzieci. „Musimy odzyskać kontrolę” – sprytna deklaracja Starmera parafrazuje niegdysiejsze brexitowe hasło Borisa Johnsona. W post-corbynowskiej Partii Pracy wielkie cele współistnieją z ograniczaniem krótkoterminowych oczekiwań. Konkretów i szczegółów brak. Badania opinii potwierdzają, że ta ostrożna polityka przynosi owoce. Mimo to historia pokazuje, że Partia Pracy nie może być pewna niczego.