Władze muszą zrozumieć, że to państwo nie należy do nich, ale do nas i to nie oni decydują o nas, ale my o nich; w Serbii nie ma uczciwych wyborów, coraz mniej jest demokracji, dlatego zostały nam protesty – powiedziała 28-letnia Aleksandra, uczestniczka kilkudziesięciotysięcznych demonstracji organizowanych od początku maja w Belgradzie.
Protesty „Serbia przeciwko przemocy” zorganizowano w odpowiedzi na dwie strzelaniny z początku maja: w szkole w centrum Belgradu i dzień później we wsi w centralnej Serbii. W pierwszej z nich z rąk 13-latka zginęło 10 osób, natomiast druga, z udziałem 21-letniego mężczyzny, skutkowała ośmioma ofiarami śmiertelnymi. Obu sprawców schwytano krótko po dokonaniu zbrodni.
„Na początku protesty były formą przeżywania tragedii, wspólnej żałoby” – ocenił Jakub Bielamowicz, ekspert Instytutu Nowej Europy.
„To był i jest protest przeciwko przemocy sączonej w dużej mierze przez dwie telewizje prorządowe emitujące różne reality show – lokalne wersje Big Brothera. Programy te są pełne przemocy – pomiędzy mężczyznami, mężczyzn wobec kobiet – oraz wulgarności” – wyjaśnił ekspert.
Protestujący domagają się dymisji ministra spraw wewnętrznych Bratislava Gaszicia oraz szefa wywiadu Aleksandara Vulina, zmian w instytucji regulującej działalność serbskich mediów, zakazania działalności propagujących przemoc tabloidów i odebrania koncesji dwóm prorządowym telewizjom.
„Na antenie tych telewizji promuje się też zbrodniarzy wojennych. Do komentowania strzelanin zaproszono, na przykład, skazanego przez trybunał międzynarodowy Vojislava Szeszelja. W samej debacie publicznej dominuje mocno agresywny język używany wobec przeciwników politycznych i krytyków władzy” – zauważył analityk.
Uczestnicząca w demonstracjach od ich początku Aleksandra podkreśliła, że chociaż do wyjścia na ulicę skłoniły ją szok i żal wywołany dwiema tragediami, protesty z czasem nabrały dla niej samej i jej znajomych zupełnie innego znaczenia.
„Chcę lepszego życia tutaj, w Serbii; nie chce szukać go gdzieś indziej. To jest ten moment, kiedy coś się musi w końcu zmienić” – zaznaczyła 28-latka. „Wyszliśmy spontanicznie w proteście przeciwko przemocy. Te dwa wydarzenia to były wielkie tragedie, które nie pojawiły się przecież w próżni. Przyznaję, że wcześniej nie zwracałam na to tak wielkiej uwagi, ale teraz rozumiem, jakie konsekwencje może nieść wywoływana przez polityków wrogość, sianie strachu, agresja i nienawiść” – oznajmiła kobieta.
„To niestety nie jest nowość ani w Serbii, ani na świecie. Wiem też, jak postrzega się mój kraj za granicą, ale ten obraz to nie jest prawdziwa Serbia – ta prawdziwa jest na ulicach Belgradu i innych miast; to pokojowo domagający się zmian ludzie” – wyznała Aleksandra.
„Chociaż oficjalnie te wystąpienia nadal są określano jako protesty przeciwko przemocy, demonstracje stały się protestami przeciwko Vucziciowi. Najwidoczniej władze zaczęły przejawiać nerwowość, ale na razie nie widzę dla nich poważnego zagrożenia” – ocenił Bielamowicz.
Prezydent Serbii Aleksandar Vuczić nazwał protesty „polityzacją tragedii”, a ich uczestników „hienami i sępami”. W trakcie demonstracji na drzwiach siedziby serbskiego rządu przyklejano naklejki: „Zamknięto z powodu braku kompetencji”, „Zamknięto z powodu arogancji”, „Zamknięto z powodu korupcji”. Protestujący regularnie wzywają do dymisji prezydenta.
„Vuczić gra na czas. Czeka, aż protesty wygasną, w czym mogą mu pomóc wakacje. Demonstracje nie mają też – wystarczająco istotnego, by móc myśleć o trwałych przemianach – poparcia międzynarodowego. Vuczić ciągle postrzegany jest jako gwarant stabilności” – zauważył ekspert Instytutu Nowej Europy.
„Myślę też, że ważne jest to poczucie wspólnoty, które tutaj się buduje. Jedną sprawą jest zmiana władzy, drugą – zmiana samego społeczeństwa. Brakuje nam braterstwa, a tutaj je czuję” – przyznała 28-letnia demonstrantka.
ALF/PAP