Jarosław Kaczyński, wicepremier, dał głos w kwestii międzynarodowej. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” zapowiedział, że są tacy co na nas dybią. „Mamy do czynienia z próbą odebrania nam suwerenności” – powiedział prezes, mając na myśli Unię Europejską. „A dziś instytucje Unii Europejskiej, jej przeróżni urzędnicy, jacyś politycy, których Polacy nigdy nigdzie nie wybierali, żądają od nas byśmy zweryfikowali całą naszą kulturę, odrzucili wszystko, co dla nas arcyważne, bo im się tak podoba” – snuł swą opowieść Kaczyński, de facto ogłaszając Polexit.
Choć może nie do końca, bo prezesowi chodziło o to, żeby Unia odczepiła się od praworządności u nas i na Węgrzech i przestała truć o pieniądzach unijnych uzależnionych od tego, czy w Polsce sędziów będzie wybierał PiS, czy nie PiS. Kaczyński powiedział więc, że „Będzie weto. Jeśli groźby i szantaże będą utrzymane, to my będziemy twardo bronić żywotnego interesu Polski. Weto. Non possumus. I tak będziemy działać wobec każdego, kto będzie stosował wobec nas jakieś wymuszenia”.
Dlaczego Prezes-wicepremier to powiedział? Bo mógł, a na dodatek wiedział, że Unia na taką wypowiedź zareaguje nijak. Zdawał sobie sprawę z tego co „Sushi” pisało tydzień temu, czyli, że od głosów Polski i Węgier zależy to czy Unia załatwi kasę na wielusetmiliardowy Fundusz Odbudowy i będzie miała od stycznia budżet. Kaczyński wie, że może wygadywać największe głupoty i Polsce włos z głowy nie spadnie. Bez głosów Polski i Węgier pozostałe 25 krajów byłoby w bardzo niefajnej sytuacji finansowej. Unia nie będzie więc umierała za sędzię Morawiec. Będzie za to traktowała kraj rządzony przez PiS jak kupę. Tę, której nie można dotknąć, bo zacznie śmierdzieć. Bruksela wie, że rządy populistów w Polsce kiedyś się skończą. Dlatego korzysta ze starej mądrości chińskiej mówiącej co trzeba zrobić z wrogami, których nie można pokonać. Siada się wtedy nad rzeką i patrzy w jej nurt, czekając kiedy dostrzeże się w nim trupy tychże wrogów. Takie zwycięstwo wymaga bowiem nie krwi, ale cierpliwości i pozwolenia rządowi Morawieckiego na robienie tego, co robi. Czyli jednej głupoty za drugą.
Swiatłana Ciechanauska tuż po ucieczce na Litwę wyglądała na osobę śmiertelnie przestraszoną i sterroryzowaną. Wzywała do spokoju. W łukaszenkowskim więzieniu był jej mąż, a bezpieczeństwo jej dzieci zależało od widzimisię szefującego Białorusi dyrektora kołchozu.
Po dwóch dniach Ciechanauska objawiła się już jak „Wolność prowadząca lud na barykady”. Była kwitnąca, odważna i wzywała do demonstrowania.
Co się wydarzyło w tym czasie? Przecież status jej męża się nie zmienił, a dzieci też nie dostały ochroniarzy z amerykańskiej Secret Service?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba spojrzeć na mapę i pogadać z Białorusinami. Pokrewieństwo języków Rosjan i Białorusinów to nie jedyna więź łącząca oba państwa. Jest też kwestia ekonomii, obronności i oczywiście kultury.
Rosją rządzi Władimir Władimirowicz. Ponoć Łukaszenka zawsze działał mu na nerwy. Polityka Rosji wymaga jednak, żeby zawsze wspierać tych, których się wspierało, a nie robić jak Amerykanie z Kurdami. Dlatego Putin Łukaszenkę poparł. Nie byłby jednak politykiem rosyjskim, gdyby nie widział co się święci i nie prześwietlił Ciechanauskiej. Zawsze lepiej mieć zawczasu kilka rozwiązań w zanadrzu.
Putin musiał być jednak pewien, że nieprzewidziany scenariusz białoruski nie zagrozi interesom rosyjskim. Ciechanauska, jak każdy normalny Białorusin czy Białorusinka, nigdy antyrosyjska nie była. „Sushi” jest dziwnie przekonane, że niedoszła prezydent Białorusi powiedziała to wysłannikowi Putina, a kto wie, czy nie jemu samemu przez telefon. Czy usłyszała gwarancje bezpieczeństwa dla siebie, męża i dzieci? Czy Putin przekonał się, że z Ciechanauską „można robić interesy”? Odpowie przyszłość. Teraźniejszość jednak jest taka, że Łukaszenka wsparcia Moskwy nie czuje. Wtedy pozwalałby ludziom tupać na ulicach jak robią to Kaczyński i Orban. Tuptanie demonstrantów władzy bowiem nie szkodzi. Łukaszenko widać nie ma komfortu pewności i siły, bo demonstrantów pacyfikuje.
Pacyfikacje zaś w przeciwieństwie do olewania demonstrantów, zawsze w historii powodowały, że opór tłumów tylko rósł. Oczywiście Putin kwestię białoruską wygra tak czy owak, czyli stawiając właśnie na Ciechanauską i tworząc wraz z nią z Białorusi „drugą Finlandię”. Za unijne pieniądze, ale z rosyjskimi bazami